czwartek, 30 listopada 2017

Givenchy Le Rouge a Porter, czyli o skrajnościach, mieszanych uczuciach i zmianach zdania słów parę

Macie czasem tak, że same nie wiecie, co sądzić o danym produkcie? Może raz Was denerwuje, a potem okazuje się, że chyba jednak go lubicie? Może raz działa bardzo dobrze, a raz gorzej? Albo czasem sprawdza się źle ze względu na niesprzyjające czynniki środowiskowe, lub zdrowotne, a po ich zmianie, nagle coś między Tobą a danym kosmetykiem zaczyna iskrzyć? Ja tak mam z pomadką Givenchy Le Rouge Porter. Czyli relacja bywa skomplikowana... Ale od początku!
Givenchy Le Rouge a Porter
Według mnie, samo opakowanie kosmetyku jest iście zjawiskowe i nie będę kłamać, że to ono w dużej mierze zachęciło mnie do zakupu pierwszej z nich. Czarna skóra, srebro, eleganckie logo, tłoczenia, ozdobny dół... Niewątpliwie to jedna z piękniejszych pomadek z jaką miałam styczność. Całość ma formę dość wąskiego, ale wygodnego sztyftu, którego jest wewnątrz 2.2g. Czyli niewiele :P Pomadka jest jednak na tyle twarda, że nie rozmaśla się podczas malowania i jednocześnie na tyle miękka, że bez problemu naniesiemy na usta wymarzoną ilość warstw, bo intensywność odcienia bez problemu możemy sobie stopniować ;)
Givenchy Le Rouge a Porter Parme Silhouette Rose Fantaisie
Pierwszym odcieniem, jaki do mnie trafił, był kolor nr 106 o nazwie Parme Silhouette (komu jeszcze kojarzy się z szynką parmeńską? xD), który właściwie idealnie wpasowuje się odcieniem w kolor moich warg (jest to coś pomiędzy nude a sinym fioletem). Przy ich nierównej pigmentacji jest to jak najbardziej pożądany efekt, nie będę ukrywać ;) Z kolei drugi z kolorów jaki posiadam, nr 202 Rose Fantaisie to chłodny, różowy cukiereczek, na które ostatnio mam niebywałą fazę :P 
Givenchy Le Rouge a Porter Parme Silhouette Rose Fantaisie
Zapach pomadki niestety nie przypomina mi niczego super. Ot, jest przyjemny, może odrobinę budyniowy, lekko słodki, ale z pewnością nie jest to żaden zachwycający aromat. W kwestii smaku niestety jest podobnie, wszak mam wrażenie, iż na dobrą sprawę chyba w ogóle go nie ma... Jeśli więc nie lubicie intensywnie pachnących i smakowych szminek - to może być coś dla Was ;)
Givenchy Le Rouge a Porter Parme Silhouette Rose Fantaisie
Givenchy Le Rouge a Porter to pomadka, po której nie możemy oczekiwać głębokiego, intensywnego koloru już przy pierwszym pociągnięciu. A nawet przy dziesiątym xD Jest to raczej koloryzujący balsam, których ja jestem od bardzo dawna wielką fanką. Dlaczego? Nie trzeba przykładać się specjalnie do ich aplikacji, zazwyczaj lekko odżywiają nasze usta i dobrze komponują się w codziennym makijażu z mocno podkreślonym okiem, które zazwyczaj mi towarzyszy. Jaki jest więc stricte produkt Givenchy? Na pewno lekki, bardzo słabo wyczuwalny na ustach nawet przy grubej warstwie, nie podkreślający załamań naszych warg oraz suchych skórek. Poza tym, jak widzicie wykończenie pomadki jest świetliste, lekko przejrzyste i lśniące.
Givenchy Le Rouge a Porter Rose Fantaisie
Jeśli więc jest to bardziej balsam niż szminka, jak wygląda kwestia pielęgnacyjna? Niestety na dobrą sprawę u mnie zależy to od dnia i ogólnej kondycji ust. Bo bywają dni takie, kiedy faktycznie pomaga i czuję ulgę zaraz po jego nałożeniu, ale zdarza się tak, że "dobry Boże nie pomoże" - wtedy ratuje mnie już tylko typowy, nawilżający, bezbarwny balsam i to jeszcze nie każdy xD Co ciekawe, mam wrażenie, że nr 202 radzi sobie w materii nawilżenia lepiej niż 106. I jeszcze jedna ważna informacja: jak długo nacieszycie się warstwą koloru na ustach? Myślę, że nie jedząc i nie pijąc Le Rouge a Porter wytrzyma jakieś 2 godziny. Potem po prostu ładnie znika z ust nie pozostawiając po sobie bałaganu. 
Givenchy Le Rouge a Porter Parme Silhouette
Jak więc podsumowałabym tę serię? Dla mnie jest to ciekawa linia łącząca koloryzację z pielęgnacją, jednak z pewnością nie o spektakularnym działaniu. Na pewno ich zaletą są śliczne kolory, jeszcze piękniejsze opakowania oraz fakt, iż nie wysuszają one ust, ba! Nawet lekko je pielęgnują. A wadą? Krótkotrwały efekt oraz cena. Tak, bo cena jest iście szalona, gdyż za jedną normalnie zapłacić trzeba aż 159zł. Ja jednak kupiłam Parme Silhouette za bodajże 119zł a Rose Fantaisie na wyprzedaży za 89zł. I tak, jeśli macie ochotę je wypróbować, warto polować na promocje. Ja jednak nie skorzystam z kolejnej i nie będę testować następnych odcieni, mimo iż wydaje mi się, że jednak nie są do końca równe ;) A Wy? Znacie te pomadki? Jakie macie odczucia względem nich? Chętnie się dowiem! Bo ja raz je kocham, a czasem mam wątpliwości xD Wtedy zdradzam na prawo i lewo :P
P.S. Jeśli szukacie niezawodnej pomadki w podobnych, balsamowo - odżywczych  klimatach, z czystym sumieniem polecam YSL Rouge Volpute Shine :)

poniedziałek, 27 listopada 2017

Shinybox Love Beauty Fashiony by DeeZee, czyli o tym, co pojawiło się u mnie w listopadzie słów parę

W piątek odebrałam swój najnowszy Shinybox. Tak, z poczty, bo inaczej musiałabym  czekać za nim aż do poniedziałku. Nie wiem od czego zależy data dostarczania pudełka akurat do mnie, ale raz dostaję je w pierwszym rzucie, raz w drugim, cały świat i totalny bałagan, jak wszędzie w moim mieście xD Zostawiając jednak trudną tematykę miejscowej poczty, która nie raz zalazła mi za skórę, przejdźmy do zawartości listopadowego Shinybox Love Beauty Fashion by DeeZee. Jak spodobało mi się tym razem? ;)
Shinybox Love Beauty Fashiony by DeeZee
Szata graficzna pudełka jest ładna, różowo - biało - granatowa. Nie mam jej nic do zarzucenia, ale warto wspomnieć, że tym razem zamiast magazynu ShinyMag wrócono do zwykłej karty produktowej. Choć podobno w grudniu mini - gazetka znowu ma się w pudełku pojawić.
Shinybox Love Beauty Fashiony by DeeZee
Pierwszym z produktów, który wpadł mi w oko, była Złuszczająca Maska do Stóp w Postaci Skarpet Botanical Choice marki Purederm. Swojego czasu nakupiłam mnóstwo tych saszetek w Biedronce i szczerze przyznam, że efekty były stosunkowo mierne, w dodatku moje stopy są teraz w naprawdę dobrym stanie. Mnie aktualnie się nie przydadzą, polecą do kogoś w świat... Ich koszt to wg karty 12.90zł. Drugim produktem ze zdjęcia jest Glinka Rhassoul Maroko Sklep w bardzo nietypowej formie płytek. Ma ona za zadanie eliminować nieczystości i martwe komórki, a także poprawiać elastyczność cery, jej jędrność i strukturę. Ja szczerze powiedziawszy glinek nie lubię i nie chce mi się z nimi paprać, ale mój mąż twierdzi, że to jedne z lepszych masek. Jeśli jednak on nie zechce jej użyć, to dam ją koleżance :) Cena? 5.90 za 30g.
Shinybox Love Beauty Fashiony by DeeZee
Jeśli chodzi o kosmetyki kolorowe, to głównym ich reprezentantem jest Automatyczna Kredka do Oczu Twist Matic Eyes Miyo w odcieniu złotym. Najpierw myślałam, że będzie to dobry produkt na linię wodną i spodziewając się nudziaka, zobaczyłam po otwarciu metaliczny błysk. W dodatku konturówka jest okropnie twarda... Właściwie jako antyfanka kredek powinnam oddać ją znajomej xD Cena? 13.99zł. Szkoda, bo np. cienie tej marki bardzo lubię, ponoć mają też ciekawy bronzer i puder do twarzy. Kolejnym produktem kolorowym na jaki trafiłam, okazał się Jedwabny Puder Wykończeniowo - Rozświetlający Earthnicity Minerals, będący miniaturą w odcieniu Silk Glow Light, o bliżej nieokreślonej wielkości. Cóż mogę powiedzieć... Z tego produktu jestem zadowolona, lubię rozświetlacze i dodatkowo ten wydaje się być całkiem chłodny, jednak szkopuł w tym, że był to produkt wymienny. I zamiast tej miniatury o nieokreślonej wartości (ale obstawiam coś koło 40zł) można było trafić na Paletkę do brwi za 13zł, Żel do Mycia Twarzy Naobay za 60zł, Serum Kueshi za 105zł albo na Dwufazę Aube za 30zł. Sprawiedliwie? No niekoniecznie...
Shinybox Love Beauty Fashiony by DeeZee
Z kolei od Jantar Medica dostałyśmy w komplecie do wcierki sprzed miesiąca chyba całą resztę serii. W Zestawie do Włosów Zniszczonych znalazł się szampon do włosów, mgiełka oraz serum. I tak, ogólnie rzecz biorąc wiem, że większość osób jest z tego setu zadowolona, jednak ja mam z nim problem. Pal licho rodzaj włosów, bo pewnie mgiełka i serum znalazłyby u mnie kiedyś zastosowanie, ale ja strasznie boję się testować nowe szampony, gdyż z moją łuszczycą zazwyczaj kończy się to swędzeniem i wysypem. W związku z tym raczej cały Zestaw Kosmetyków do Włosów Zniszczonych Jantar wyląduje u mamy, a ja zostanę przy sprawdzonych kosmetykach, bo akurat teraz moja głowa jest całkowicie "bez skaz" i naprawdę szkoda mi ten stan zmarnować nieodpowiednimi wyborami. Cena? 22.50zł.
Shinybox Love Beauty Fashiony by DeeZee
Kolejnymi produktami do włosów są Maska do Włosów My Curls Novex. Jest ona przeznaczona do osób z włosami suchymi, matowymi, oraz ze splątanymi końcówkami. No to zupełnie nie mój rodzaj, ale wypróbuje sobie ją, akurat przy długości do pasa starczy na 2-3 razy. Cena? 45zł za litr, czyli to opakowanie kosztuje bodajże 4.50zł. Ostatnim z produktów znowu jest Szampon. Tym razem Miniatura Beaver z linii Tea Tree, na którą można było trafić zamiennie z odżywką i żelem pod prysznic z tej samej serii. Żałuję bardzo, że w moim pudełku znalazł się akurat ten produkt, ponieważ już wyżej pisałam, dlaczego nie mam zamiaru testować nowych szamponów ;) Szkoda, bo każdy inny kosmetyk by mi się przydał. Koszt? 15zł za 50ml.
Shinybox Love Beauty Fashiony by DeeZee
W pudełku znalazły się również ulotki, a wśród nich 30% rabatu do DeeZee z kodem ShinyDZ, kod do Earthnicyty.pl, oraz Voucher na 30zł do Katalogu Marzeń. I teraz przyszła pora, by powiedzieć, co ja na temat tego boxa myślę...
Jak pewnie zdążyłyście zauważyć, zostawię sobie jedynie rozświetlacz i maskę do włosów na zasadzie "przyda się". Może zużyłabym też część zestawu Jantar, ale nie dam mamie kawałka ;) Siłą rzeczy nie jest to dla mnie dobre pudełko - a szkoda, bo liczyłam na to, że tendencja zwyżkowa po boxie październikowym się utrzyma. Niezbyt podoba mi się też nierówne traktowanie klientek, bo nie dość, że dziewczyny, które subskrybują pudełka dostają prezenty co pół roku, ostatnio także comiesięczne dodatki (w tym był to produkt Figs&Rouge za 68zł), to jeszcze obiło mi się o uszy, że to dla nich przeznaczone są droższe produkty "losowe". Co myślicie na temat listopadowego boxa? Byłybyście zadowolone? Dajcie koniecznie znać!

wtorek, 21 listopada 2017

Resibo, Kojący Balsam do Ust Perfector 3w1, czyli o moich ustach po raz kolejny

Usta to bodajże najbardziej newralgiczne miejsce na ciele, o które muszę dbać. I chyba nic nie nastręcza mi tyle problemów. Wiecznie odczuwam kłucie, ściągnięcie, w dodatku moje wargi nie mają jednolitego koloru a tam gdzie są ciemniejsze znajduje się "suchy placek". W te wakacje zaliczyłam także upadek, rozcięłam górną wargę i dorobiłam się blizny (zastanawiałam się, czy nie jechać do szpitala na szycie, ale finalnie zrezygnowałam z tego szalonego planu xD). Niby słabo widocznej, ale jednak mnie ona strasznie przeszkadza. Może nawet bardziej psychicznie, niż wizualnie... W dodatku nie zadowoli ich pielęgnacyjne byle co! Większość pomadek dostępnych w drogeriach i perfumeriach jedynie pogarsza sprawę, albo uzależniając (i wtedy ciągle i ciągle paćkam usta balsamem), albo wysuszając na wiór. Nie ma lekko. Jak więc na tak nieciekawym gruncie sprawdził się produkt Resibo? Już mówię! ;)
Resibo, Kojący Balsam do Ust Perfector 3w1
Kojący Balsam do Ust Perfector 3w1 marki Resibo znajduje się w prostej, acz naprawdę ładnej tubce, która nie sprawia problemów z wydobyciem kosmetyku na zewnątrz. Znajduje się w niej 10ml kosmetyku. I szczerze powiem - nienawidzę mazideł do ust zapakowanych w ten sposób, ale o tym słyszałam sporo dobrego, i mimo nielubianego opakowania - skusiłam się. Produktu używam jedynie w domu, więc finalnie stosowałam go sobie tak, że najpierw wyciskam kosmetyk na palec, a potem rozprowadzam go na ustach. I nie jest źle ;) Już po otwarciu tubki, wita nas delikatny, słodki zapach, a po nałożeniu i oblizaniu ust - słodycz stewii (taki zamiennik cukru ;)). Sporą zaletą produktu jest również naturalny skład.
Resibo, Kojący Balsam do Ust Perfector 3w1
Konsystencja kosmetyku przypomina mi delikatną, tłustą maść (np alantan, nawet ma żółty kolor), która w zetknięciu z ustami, otacza je subtelnym dla oka, ale wyczuwalnym na wargach filmem. Posiada on typowo błyszczące wykończenie i chyba faktycznie leciutko podbija ich kolor. Szczerze jednak powiem, że najchętniej używałam balsamu na noc (w dzień stosowałam go dość rzadko, ale mimo wszystko parę razy miało to miejsce), wtedy najszybciej mogę sprawdzić, ile dany produkt jest dla mnie wart ;)
Resibo, Kojący Balsam do Ust Perfector 3w1
W przypadku Resibo, byłam naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczona. Jeszcze rano wyczuwalna była na ustach warstwa produktu, którą musiałam usunąć płynem micelarnym, czym szybko skojarzył mi się z koreańskimi, całonocnymi maskami do ust. Działanie również było jak najbardziej zadowalające. Od razu po nałożeniu wyczuwalne było ukojenie i zniwelowanie ściągnięcia warg. W trakcie użytkowania moje usta były miękkie, gładkie, suche skórki się na nich nie pojawiały, a odżywienie było na tyle wyczuwalne, że mimo opakowania, które nie jest dla mnie ideałem, chętnie po niego sięgałam. Właściwie przez ostatni czas używałam jedynie Kojącego Balsamu do Ust Perfector 3w1, i naprawdę zastępował mi on całą pielęgnację ust ;) Jestem zdecydowanie na tak! Aż nietypowo, ostatnio mam szczęście w kategorii "perełki do pielęgnacji ust". Jedyne co mogłabym mu zarzucić, to stosunek pojemności do ceny. Wg mnie albo tubka mogłaby być większa, albo balsam tańszy, bo ja zużyłam go naprawdę błyskawicznie. Ale tak między nami - nie żałowałam go sobie co wieczór ;)
A Wy znacie Kojący Balsam do Ust Perfector 3w1 Resibo? Jakie są wasze wrażenia? A może dopiero macie na niego ochotę? Albo posiadacie innych ulubieńców? Dajcie koniecznie znać! :) Bo u mnie w kategorii "Polskie kosmetyki" na razie Resibo zajmuje pierwsze miejsce ;)

środa, 15 listopada 2017

The Saem Mojito Grapefruit Water Mist, czyli mglistych historii ciąg dalszy

Jak już kiedyś pisałam, mgiełki do twarzy bardzo długo traktowałam po macoszemu... Twierdziłam, że nic nie dają, nie są to niczego potrzebnie i tak właściwie po co to komu. Moje nastawienie do tego tematu zmieniło się jakiś rok temu, wraz z króliczkiem TonyMoly, i od tej pory mgiełki towarzyszą mi niemal każdego dnia. W dodatku zaraziłam tym swojego męża, który bardzo często na tego rodzaju "oprysk" decyduje się z własnej woli i wyłącznie dlatego, że ma ochotę. Tym razem, właściwie nam obojgu towarzyszyła mgiełka Mojito Water Grapefruit Water Mist marki The Saem, którą testowaliśmy na mojej skórze wrażliwej, która ostatnio szaleje jak dzika i męża - typowo tłustej, z zaskórnikami i tendencją do trądziku. Jak ów produkt sprawdził się w tak trudnych warunkach? Zapraszam do lektury! :)
The Saem Mojito Grapefruit Water Mist
Mgiełka znajduje się w plastikowym, ale bardzo przyjemnym dla oka opakowaniu przypominającą mi osobiście butelki napojów gazowanych (kojarzycie ten charakterystyczny dół? xD). Całość zawiera 100ml i perfekcyjnie dozujący płyn atomizer. Bez problemów i z przyjemnością można wypryskać się mgiełką w dowolnej ilości, najlepiej z odległości 20cm ;)
The Saem Mojito Grapefruit Water Mist
Niewątpliwą zaletą mgiełki, jest boski, grejpfrutowy zapach, który naprawdę uwielbiam i budzi on we mnie naprawdę ciepłe uczucia (uwielbiam te owoce ale jak na złość przy lekach które biorę nie powinno się ich spożywać, więc szukam namiastki). Jest wiernie oddany, nieprzesłodzony, świeży, w sam raz dla amatorów tych owoców. Warto również wspomnieć, że jeśli wypryskamy się nią nawet dość hojnie, całkowicie się wchłonie i nie pozostawi po sobie klejącej warstwy. Za to idealnie niweluje ściągnięcie skóry po jakimś inwazyjnym oczyszczaniu i przyjemnie chłodzi (ostatnio miałam taki żel, który fundował mi taką atrakcję).
The Saem Mojito Grapefruit Water Mist
Mgiełki używałam sobie najczęściej jako tradycyjnego toniku, choć zdarzało mi się stosować ją w oszczędnych ilościach w ciągu dnia. Nie rujnowała makijażu ;) Jako tonik z kolei, sprawdzała się niemal idealnie. W kwestii zalet: wspomaga nawilżenie, przyspiesza wchłanianie kosmetyków, nie klei się, można się nią delikatnie odświeżyć, a nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że lekko łagodzi swędzenie. Jedyną wadą jaką zaobserwowałam, to fakt, że gdy dostanie się do worka spojówkowego - szczypie. Ale mnie oczy drażni praktycznie wszystko, więc to skomplikowany i trudny temat :P
The Saem Mojito Grapefruit Water Mist
W ramach podsumowania powiem Wam, że jestem z tego produktu naprawdę zadowolona. Sprawdził się w przypadku skóry wrażliwej oraz skóry tłustej (nie spowodował wysypu), pięknie pachniał, był stosunkowo wydajny i nie kosztował majątku (na Jolse 7.90$). A do wyboru macie jeszcze wersję limonkową, oraz cytrynkę, czyli dla każdego coś miłego :) Znacie ten produkt? Używacie na co dzień mgiełek, czy wolicie tradycyjne toniki? A może stosujecie jedno i drugie? Albo nic? Dajcie koniecznie znać! ;)

sobota, 11 listopada 2017

Hera Black Cushion nr 13, czyli o kremach BB inaczej

Z kremami BB znam się naprawdę od bardzo wielu lat. Jednak z cushionami moja historia nie jest ani tak długa, ani tak zażyła, bo opisywany dziś, to raptem mój drugi produkt tego typu. Pierwszym był Skin79 Gold BB Pumping Cushion (który dla mnie był totalnym badziewiem, nawet nie chciało mi się tu o nim pisać, ani użyć go więcej niż kilka razy i komuś go oddałam), a drugim, został właśnie Black Cushion, koreańskiej, ekskluzywnej marki Hera. Czy on się u mnie sprawdził? Czy zatarł złe wrażenie, jakie zrobił na mnie mój pierwszy produkt tego typu? Zapraszam do czytania! :)
Hera Black Cushion
W kartoniku, które dostajemy, znajduje się opakowanie oraz dwa wymienne, 15 gramowe cushiony. Sama puderniczka, w której umieszczono wkład, jest naprawdę piękna i zdjęcia nie oddają jej prawdziwego uroku. Całość jest czarno - złota, a dodatkowo w wieczku z plastiku wtopiono mieniące się drobinki, uwidaczniające się wraz ze słońcem. Całość działa sprawnie, wygląda bardzo ekskluzywnie, a sam wkład możemy jeszcze dokupić i wymienić. Po zużyciu dwóch, które są w zestawie, wcale nie musimy kupować nowej puderniczki, a po prostu dokupić sam tzw. refill wraz z aplikatorem. Na zużycie jednego, mamy aż 12 miesięcy, lecz przyznam szczerze, że w moim przypadku nie był to kosmetyk grzeszący wydajnością.
Hera Black Cushion
Aplikator wykonany jest z satyny tłoczonej we wzór kojarzący mi się z motywami greckimi, logowanej tasiemki oraz beżowej, bardzo przyjemnej w dotyku gąbeczki, która jest bardzo dobrej jakości i świetnie nakłada kosmetyk, jednak naprawdę ciężko się ją myje. Najlepiej do prania najpierw użyć olejku, a potem żelu, uprzednio trochę ją "odmaczając".  Po otwarciu puderniczki, w oczy rzuca się od razu eleganckie lusterko, ale by dostać się do produktu, musimy otworzyć jeszcze wieczko, na którym leży aplikator. Dopiero wtedy naszym oczom ukazuje się gąbeczka z wytłoczonym logo marki, a do naszego nosa dociera subtelny zapach kwiatów.
Hera Black Cushion
Odcień, który posiadam nosi numer 13 i nazwę Neutral Ivory. Według mnie, jest on naprawdę jasny i neutralny, dobrze dopasowuje się do karnacji, choć moja cera jest na tyle chłodna, że kiedy jestem nieopalona niestety odrobinę różni się temperaturą od szyi. Nie jest ciemniejszy, ale cieplejszy, odrobinę za żółty ;) Kosmetyk posiada filtr SPF34 PA ++ oraz lekkie w kierunku średniego krecie, które bez problemu można stopniować. Warto też wspomnieć, że nie jest to produkt do używania "na szybko" i "w biegu", ale to chyba dotyczy każdego cushionu, przynajmniej w moich rękach ;) Ja potrzebuję chwili, by celebrować tę aplikację xD
Hera Black Cushion 13
Sam kosmetyk jest stosunkowo rzadki, ale przy nakładaniu go aplikatorem, absolutnie nie ma to znaczenia (ja próbowałam tym, który dołączono i jajeczkiem Beauty Blender, oba sprawdzały mi się dobrze). Wykończenie, które ów cushion nam oferuje, według mnie po zaschnięciu jest satynowe i używanie pudru nie jest konieczne, jednak ja mimo wszystko, zawsze go utrwalałam. Wtedy na mojej skórze, która raz jest sucha, raz normalna, a raz jak buraczek, wytrzymywał w stanie niezmienionym cały dzień, bez włażenia w zmarszczki i podkreślania skórek. No chyba, że miałam katar, wtedy z nosa znikał wyjątkowo szybko... ;) Jego ogromną zaletą jest też to, iż wygląda naprawdę bardzo naturalnie :)
Hera Black Cushion 13
Muszę również wspomnieć o tym, że moja skóra ostatnio stała się wyjątkowo kapryśna i po lecie i tej odrobinie słońca, którą złapałam (chodząc w Chorwacji pod parasolką i wypaćkana spf50 - mąż udawał, że mnie nie zna xD) moja skóra stała się jakoś dziwnie kapryśna. Przeszkadza jej byle co, pojawiają się podrażnienia, zaczerwienienia, rumienie, wysypki... Hera sprawdziła się w tym czasie o tyle dobrze, że zakryła wszystkie czerwone placki, nie zapchała, nie podrażniła i dodatkowo mojej cerze nie zaszkodziła. Chwała jej za to ;) Poniżej możecie zobaczyć jak prezentuje się na twarzy jeszcze przed nałożeniem pudru i właśnie w tym nie najlepszym okresie ;)
Hera Black Cushion 13
Z czystym sumieniem przyznać muszę, iż z mojego drugiego cushionu jestem naprawdę zadowolona. Ma wiele zalet, do których zaliczyć można między innymi piękną puderniczkę, wymienne wkłady, ładny efekt po nałożeniu i jaśniutki odcień oraz trzy wady: na nałożenie go trzeba poświęcić więcej czasu niż przy tradycyjnym podkładzie, wydajność nie jest najwyższa i patrząc przez pryzmat tego, cena również nie wydaje się najciekawsza. Cały zestaw, który posiadam, kosztuje na Jolse około 152zł, a refill, czyli wkład, mniej więcej 72zł. Mimo to, przyjemnie testowało mi się tego typu gadżet, ale nie wiem, czy jeszcze do niego wrócę ;) A Wy miałyście styczność z tego typu produktami? Miałybyście ochotę wypróbować, czy może niekoniecznie? A może macie już swojego ulubieńca? Dajcie znać! ;)

niedziela, 5 listopada 2017

Październikowe nowości z nutką szaleństwa

Październik (i generalnie ostatni okres) był dla mnie czasem bardzo trudnym, ze względu na komplikacje w mojej i tak już strasznie poplątanej sytuacji zdrowotnej. Niestety, ale mam niezbyt dobrą, ale chyba stosunkowo charakterystyczną dla blogerek cechę, ujawniającą się w stresie, którą można opisać słowami: "to ja sobie kupię coś ładnego". Na przykład kolejną szminkę, korektor na zapas, płyn do kąpieli o ulubionym zapachu... Niestety, ale jestem tylko człowiekiem ;) Na całe szczęście, zakupy nie były totalnie bezmyślne i właściwie finalnie ze wszystkiego jestem bardzo zadowolona ;) Przechodząc jednak do meritum - co do mnie trafiło? Zobaczcie same! :)
Nowości Październik Black Liner
Nowości Październik Black Liner
Miłym prezentem od wdzięcznej osóbki, okazała się matowa pomadka w płynie Everlasting Liquid Lipstick Kat von D w odcieniu Melancholia. Sama celowałabym w zupełnie inny kolor, ale ten okazał się różowiutkim, słodkim cukiereczkiem, który dobrze się nosi i ładnie wygląda przy bardzo jasnej cerze i czarnych włosach ;) W ostatnim miesiącu trafiła do mnie również miniatura tej samej pomadki, tyle że w odcieniu Lovesick. I wiecie co? Lepiej czuję się w Melancholii. Nawet nazwa jakoś bardziej do mnie pasuje xD Arsenał szminek poszerzył się także o Givenchy Le Rouge a Porter w odcieniu Rose Fantaisie. Upolowałam ją na sporej wyprzedaży, i choć z innym odcieniem (Parme Silhouette) mamy raczej neutralną relację, to postanowiłam spróbować jeszcze raz. I tak trafiła do mnie kolejna "landrynka". Pozostając w cukierkowych klimatach, ostatnią pomadką ze zdjęcia jest szminka marki The Saem Kissholic S Disney z przesłodką Minnie. Kolor który mam, nosi nazwę Bestseller  CR01, który jest średnio "mój", bo to landrynka, tyle że pomarańczowa. Nie będę ukrywać - kupowanie szminek na podstawie zdjęć w sieci nie jest raczej najlepszym pomysłem, ale biorąc pod uwagę to, że cena była niezła, jakość pomadki jest na poziomie, a ja takiego koloru w swojej kolekcji nie miałam - to w sumie ta niespodziewana zamiana koralu w pomarańczę, nawet mi nie przeszkadza, bo przy odpowiednim makijażu wyglądam w niej przyzwoicie xD
Nowości Październik Black Liner
Kinga w październiku odstąpiła mi swoją przesłodką gąbeczkę typu beautyblender o nazwie Lovenue Loveblender. Była ona w ostatnim Inspired By Urok, ale niestety nie udało mi się go kupić, więc zaczęłam szukać jedynie gąbeczki, na której mi zależało. Udało się, mam, teraz czeka na swój debiut (czyli aż rozleci się moje gówniane jajo Blend It!). W ostatnim miesiącu trafiły do mnie jeszcze dwa korektory (bo jeden to mało przecież :P). Skończył się mój ukochany Mac i postanowiłam spróbować czegoś nowego. Postawiłam na kapryśny Lock It Concealer Kat von D (bardzo wchodzi w zmarszczki, u mnie wygląda on dobrze, ale gdy użyła go moja mama - niestety prezentuje się bardzo niekorzystnie), oraz Naked Skin Concealer Urban Decay, który na razie czeka na swoje pięć minut ;)
Nowości Październik Black Liner
Ostatnio zapałałam też nagłą i intensywną miłością do lakierów holograficznych. Szczególnie pokochałam się z Holographic Golden Rose, i do numeru 01, który już posiadam, dołączył 07 ;) Na dobrym podkładzie trzyma się on bity tydzień! <3 Przy okazji do koszyka wpadła moja ulubiona baza wygładzająca nierówności płytki paznokcia, czyli Golden Rose Nail Expert Smoothing Base.
Jakiś czas temu zapragnęłam czegoś z limitki Tony Moly Pokemon. Z racji tego, że posiadam młodszego brata, musiałam oczywiście oglądać z nim tę kreskówkę, byłam na bieżąco, widziałam, i choć sama byłam fanką Dragon Ball, to nawet ją lubiłam. Zdecydowałam się więc na wyprzedaży zakupić piankę do mycia twarzy Pikachu Moisture Foam Cleanser (ponoć pachnie wanilią, średnio takie aromaty lubię, ale Pikachu na tubce wygrał wszystko xD), oraz pomadkę ochronną Lip Care Stick 01 Pika Pika Mango :D Przyznajcie - już sama nazwa brzmi pozytywnie! ;)
Nowości Październik Black Liner
W Październiku trafiło też do mnie kolejne opakowanie Mgiełki Wzmacniającej Radical Farmona. Zużyłam już milion butelek i nic tak jak ona, nie pomaga okiełznać mi włosów w sytuacji, gdy rano patrzę w lustro i myślę "o, jakieś gniazdo się uwiło" (- by Pani Buka). Drugim kosmetykiem, znowu okraszonym moją wtopą, jest Pianka Pod Prysznic Isana Rose Dream. Na opakowaniu dojrzałam różę, wrzuciłam do koszyka, kupiłam, przyjechałam do domu, oglądam, a tam jeszcze kokos do towarzystwa... Cóż, mam nadzieję, że mimo wszystko będzie pachnieć przyzwoicie. Niestety, ale z moją wadą wzroku i poziomem zakręcenia, to w sumie nie jestem tą sytuacją zdziwiona :P Ostatnim kosmetykiem ze zdjęcia, jest Olejek Kąpielowy o zapachu Sosnowym Farmona. Ostatnio odnowiła mi się faza na ten aromat, przypomina mi on dzieciństwo i sielskie klimaty, a u babci na wannie zawsze stał płyn do kąpieli o zapachu leśnym xD Trochę przeżytek, ale nic nie poradzę, lubię i już ;) Zużyję go sobie jako żel pod prysznic, bo wanny niestety nie posiadam ;(
Nowości Październik Black Liner
Od Oli z Feeling Fancy dostałam piękny prezent kręcący się wokół marki Burberry. Jest to miniatura perfum My Burberry, i naprawdę bardzo chciałabym powiedzieć Wam, jak ona pachnie, ale aktualnie siedzę w domu, biorę antybiotyk i walczę z zapaleniem zatok oraz ślinianek, a mój węch i umiejętność oddychania nosem są chyba na urlopie na Malediwach :P Taka karma. Kolejną miniaturką jest Baza pod Makijaż Fresh Glow, a produkt pełnowymiarowy, to szminka - kredka Burberry Full Kisses w kolorze nr 509 Cherry Blossom. Miałam okazję już jej używać i ma piękny, nasycony ale jednocześnie mocno nie rzucający się w oczy odcień różu, nie wysusza ust, jednak ma też jedną wadę. Sztyft jest niestabilny i należy malować się nim ostrożnie ;) Olu, bardzo Ci dziękuję, prezent jest super ;*
Nowości Październik Black Liner
W październiku podjęłam również współpracę z marką Resibo. Do testów wybrałam sobie między innymi Specjalistyczny Balsam Wyszczuplający, i mogę zdradzić Wam już w tym momencie, że pierwsze wrażenia z nim związane są bardzo pozytywne. Drugim produktem jest Krem pod Oczy a trzecim Kojący Balsam do Ust Perfector 3w1. Nie będę ukrywać - z tym ostatnim się pokochałam. Bardzo przypomina mi on koreańskie całonocne maski do ust, i mimo iż nie lubię produktów w tubkach, tak ten zużyję chyba do ostatniej kropli. Recenzje niebawem! ;)
Nowości Październik Black Liner
Do testów dostałam również zestaw marki L'oreal Czysta Glinka. Zawierał on Maskę Przeciw Niedoskonałościom oraz trzy żele do mycia twarzy: Peelingujący, Oczyszczający oraz Detoksykujący. W sumie jestem zaskoczona, ale ten zestaw spisał się u mnie, mojego męża i brata bardzo przyzwoicie, każde z nas dostało jeden żel (ja miałam czarny oczywiście :P) i w sumie finalnie wszyscy byli zadowoleni :) Maska również trzyma poziom, jak chyba wszystkie pozostałe z serii "Czysta Glinka" ;)
I to już wszystko na dziś. Pragnęłabym jeszcze zauważyć, że na zdjęcia nie załapały się Chińskie Pędzle - Róże, ale możecie zobaczyć je sobie na moim Instagramie. Coś wpadło Wam w oko? Znacie któryś z tych kosmetyków? Może jakiś lubicie szczególnie, albo trafiłam na Wasz bubel? Dajcie koniecznie znać! :)
P.S. W sklepie HerkBeauty należącym Patrycji z bloga Beautypedia Patt, znajdziecie w fajnej cenie mój ukochany żel aloesowy Holika Holika ;) A przy zakupach powyżej 50zł z kodem herk15 otrzymacie 15% rabatu ;) 
P.S.2. Może ktoś zostanie dziś moim 1000 obserwatorem? ;)