poniedziałek, 31 lipca 2017

Innisfree Jeju Lava Seawater Intensive Ampoule, czyli o pielęgnacji po koreańsku słów kilka

O dziesięcioetapowej, koreańskiej pielęgnacji, w dobie niesłabnącej mody na nią słyszeli już chyba wszyscy. Ja ogólnie rzecz biorąc podchodzę do tego tematu luźno. Raz tych etapów jest więcej, raz mniej, czasem są zróżnicowanie bardziej, a niekiedy nakładam na twarz tylko krem lub lekką esencję, w zależności od tego, czego aktualnie potrzebuje moja skóra. Jakiś czas temu, jakoś niedługo przed latem, stwierdziłam że warto byłoby o moją cerę zadbać lepiej i zapewnić jej intensywniejszą kurację przeciwzmarszczkową, bo ostatnimi czasy skupiałam się głównie na nawilżaniu i rozjaśnianiu. Co w takim wypadku sprawdza się najlepiej? Ampułka! Czyli po naszemu coś w rodzaju serum, lub koncentratu, stosowane na konkretne problemy skórne. Po wstępnym rekonesansie na Jolse postanowiłam zamówić sobie Innisfree Jeju Lava Seawater Intensive Ampoule. Co z tego wyszło? Czy się spisała? A może się nie polubiłyśmy? Zapraszam do czytania!
Innisfree Jeju Lava Seawater Intensive Ampoule
Ampułka umieszczona została w plastikowym, cieniowanym opakowaniu typu airless, do którego nie można mieć praktycznie żadnych zarzutów (nie można zajrzeć do środka, ale jak "podświetlimy" je latarką, widać ile produktu jest wewnątrz). Pompka działa perfekcyjnie, literki nie schodzą z powierzchni buteleczki, nic się nie wyciera, nie drapie ani nie niszczy, jednocześnie zapewniając nam maksimum higieny. Całość zawiera 30ml, jest ważne rok od otwarcia i naprawdę wydajne. Na posmarowanie całej twarzy potrzebuję półtorej - dwie pompki (po uprzednim nałożeniu esencji lub toniku, wtedy zwiększa się poślizg i wchłanialność produktu).
Innisfree Jeju Lava Seawater Intensive Ampoule
Ampułka ta łączy w sobie składniki mające tworzyć silną barierę, która ma za zadanie chronić suchą skórę, silnie ją odżywiać i nawilżać, jednocześnie wypełniając zmarszczki oraz wyrównując koloryt. Zostawmy jednak teorię i przejdźmy w końcu do spraw związanych typowo z zawartością ampułki. Może to mało istotne, ale bardzo spodobał mi się jej aromat. Lekki, delikatnie słodki, wodny, świeży. Naprawdę piękny i nietypowy, znacząco umilający aplikację. A jeśli już o aplikacji mowa, po spryskaniu twarzy tonikiem, ampułkę nakłada się bardzo łatwo, ponieważ ze względu na swoją dość rzadką, żelową konsystencję, idealnie sunie po skórze. Produkt ten stosowałam wieczorem, ze względu na to, że mimo szybkiego wchłaniania lubi on pozostawiać na sobie film, który niestety - ale lekko się klei :P
Innisfree Jeju Lava Seawater Intensive Ampoule
Jak w takim razie z działaniem owej ampułki? Z czystym sumieniem mogę uznać, że niespecjalnie wybujałe obietnice producenta zostały spełnione. Ampułka ta jest na tyle odżywcza i nawilżająca, że na dla mojej skóry, która chyba niestety zaczyna podążać w stronę mieszanej (nie wiem, chyba jest to spowodowane aktualnym leczeniem, bo sama już nie wiem co się dzieje), czasami wystarczała praktycznie solo, jedynie w towarzystwie toniku. Skóra była pięknie nawilżona, odżywiona, jędrna, a zmarszczki - jakoś tak mniej widoczne (chociaż na te mimiczne to już kosmetyki nie pomogą, ale przy dobrej pielęgnacji jednak wyglądają ładniej). Co również dla mnie ważne (mam problem z piegami), w trakcie jego stosowania skóra wydawała mi się rozświetlona i uzyskała ładny koloryt. Niestety, ampułka nie zaliczyła mojego "testu solisty", gdyż nie zauważyłam aby koiła ona moje rozszalałe naczynia krwionośne, więc aby je "ugłaskać" musiałam używać kosmetyku, który dobrze to robił rano - pod makijaż. Nie był to jednak żaden problem, ponieważ szukałam odżywienia, nawilżenia oraz lekkiej poprawy wyglądu zmarszczek i to otrzymałam. Ba, dostałam nawet rozświetlenie w gratisie, więc z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to bardzo poprawne serum. No, ampułka ;)
Innisfree Jeju Lava Seawater Intensive Ampoule
Małą wadą tego kosmetyku jest cena, ponieważ zapłaciłam za nie bodajże 31$, co przy dzisiejszym kursie dolara daje nam jakieś 112zł. Warto jednak nadmienić, że otrzymałam paczkę z nim w maju, używam go praktycznie codziennie wieczorem  od czerwca i w sumie zużyłam niecałą połowę opakowania. Więc jak na 2 miesiące stosowania - jest dobrze ;) Gdyby dodatkowo się nie kleiło, koiło naczynka krwionośne i było tańsze, miałybyśmy ideał :D Ale nie mamy xD A Wy? Znacie tę ampułkę? Stosujecie serum w swojej pielęgnacji? Macie jakichś swoich ulubieńców? Dajcie znać! :)

środa, 26 lipca 2017

Shinybox Pool Party, czyli o imprezie nad basenem

Byłyście kiedyś na imprezie nad basenem? Ja w trakcie swojego ponad 27letniego życia - jeszcze nie. Nad jeziorem, nad morzem, nad stawem nawet, ale nad basenem niekoniecznie. I powiem Wam, że nie zapowiada się na to, abym w ciągu najbliższego miesiąca była xD Jeżdżę regularnie do Term Uniejów, jednak imprez tam nie ma :P Mimo wszystko Shinybox o nazwie Pool Party do mnie trafił. Co znalazłam wewnątrz? Czy jestem zadowolona z zawartości? Zapraszam do lektury! ;)
Shinybox Pool Party lipiec
Lipcowe pudełeczko, ma klasyczny jak na Shinybox rozmiar (czerwcowe było XXL, czyli w sam raz dla mojego grubego kota, bo w to niezbyt może się zmieścić). Jest wykonane z miękkiej tektury i tradycyjnie już zostało poobijane w transporcie, albo przez mojego wiecznie zapóźnionego kuriera, więc po sesji zdjęciowej nadaje się tylko do śmieci ;) Ale w sumie mała strata, bo pudełek mam już tyle, że nie mam co w nie kłaść :P Nowością w boxie jest gazetka ShinyMag, która zastępuje tradycyjną kartę produktową, można w niej obejrzeć trochę reklam oraz przeczytać to i owo na 23 stronach, które posiada.
Shinybox Pool Party lipiec Kueshi syoss
Przechodząc jednak do zawartości owego pudełeczka... Niewątpliwą gwiazdą boxa, jest Żel Aloesowy Aloe Vera Pure 99% marki Kueshi. Nie będę ukrywać, że jego obecność niesamowicie mnie ucieszyła, wszak moja skóra bardzo lubi tego typu mazidełka ;) Peany pochwalne na temat żeli aloesowych wygłaszałam po raz pierwszy w czerwcu tamtego roku w tym poście, więc jeśli ktoś jest ciekawy jak tego typu kosmetyki działają, na ile różnych sposobów można ich używać i na co pomagają, zapraszam do lektury. Akurat egzemplarz tej marki kosztuje 45zł za 250ml i ponoć odznacza się całkiem niezłym składem. Drugim kosmetykiem, który od razu rzuca się w oczy (ze względu na rozmiar chyba :P) jest Szampon do Włosów Hair Restruction Salonplex Sayoss. Stworzono go do pasm zniszczonych przez zabiegi chemiczne i uszkodzenia mechaniczne, a jego zadaniem jest odbudowa wiązań we włosach. Jeśli czytacie mojego bloga już jakiś czas, na pewno wiecie, że wszelkiego rodzaju drogeryjne szampony nie mają u mnie racji bytu, ze względu na łuszczycę, której objawy są niestety najbardziej nasilone na skórze głowy. Kosmetyk dam mamie, bo akurat do jej włosów - według opisu - powinien dobrze się nadawać. Jego koszt to 11.49 za 500ml.
Shinybox Pool Party Catrice Joko Vipera Virtual
W lipcu Shinybox przeznaczył dla nas całą masę różnego rodzaju kolorówki. Korowód otwiera tym razem Baza pod Makijaż Joko Smooth Your Face, która ma beztłuszczową formułę, wygładza i odżywia skórę, tuszuje drobne niedoskonałości, matuje oraz przedłuża trwałość makijażu. Generalnie szczerze Wam powiem, że baz pod makijaż używam jedynie od święta i posiadam ich już spory (bardzo spory, bądźmy ze sobą szczere :P) nadmiar, więc tak średnio ucieszyła mnie jej obecność. Nie tykam, nie otwieram, może ucieszy kogoś innego. Jej koszt to 22.99 za 15ml. Drugim z kosmetyków kolorowych, które trafiły do mnie wraz z pudełkiem jest Żelowy Lakier Iconails Catrice. Generalnie sam opis produktu brzmi super, bo ma być trwały, błyszczący i w ogóle wow, tylko ja się pytam, dlaczego on znowu jest czerwony? :/ Nie lubię u siebie takich paznokci i choć zerkałam na ten kosmetyk w sklepie, to nie będę go używać właśnie ze względu na jego odcień. Amatorką takich barw jest jednak moja mama, więc gdy tylko dostałam pudełko, od razu zakrzyknęła "jaki piękny!". Wczoraj malowała już nim paznokcie i z tego, co zdążyłam wypytać - jest zadowolona. Szybko schnie, łatwo się go nakłada, więc może kupię sobie inny kolor, bo moim pazurkom hybrydy na co dzień niestety nie służą. Kosztuje on 10.99zł. Od marki Virtual otrzymałam Cień do Powiek Mono nr 006 Perfetto (można było trafić jeszcze na paletkę tej marki lub cień z linii Burlesque). Ma on całkiem ładny, różowo-beżowy, satynowy odcień, który z powodzeniem może robić również za rozświetlacz. Nie posiada żadnych drobinek, jest miękki i jedwabisty oraz przy odrobinie wysiłku wygląda naprawdę ładnie, ale niestety jest słabo napigmentowany. Mimo wszystko - ze względu na odcień i uniwersalność - nawet mi się podoba. Koszt? 9.40. Ostatnim z kosmetyków kolorowych, który w boxie znalazłam jest Kosmetyk do Makijażu 1 z 3 Vipera Hamster. Po ludzku - jest to jeden element (w moim przypadku błyszczyk do ust o kolorze nieznanym) systemu modułowego, z którego możemy sobie stworzyć "wieżyczkę" do makijażu.  Wszystko skleja się ze sobą na magnes i choć sama idea brzmi w porządku, to mój błyszczyk mimo tego, że posiada jakiś kolor, to i na ustach i na dłoni jest totalnie przezroczysty. Moja mama skomentowała go tak: "mazidło jak za czasów komuny, koloru zero, tylko klei się przyzwoicie". No więc chyba jestem na nie :P Cena? Od 9.50 do 13.60 za sztukę.
Shinybox Pool Party efektima manfoot cleanhands
Ostatnim produktem pełnowymiarowym, jaki znalazłam w pudełku, jest Antybakteryjny Żel do Rąk marki CleanHands. Ogólnie rzecz biorąc, najbardziej lubię te firmy Bath&Body Works, jednak są one dla mnie słabo dostępne, więc nie pogardzę jakimś innym kosmetykiem tego typu. CleanHands też dobrze działa, nie wysusza i ładnie pachnie, tylko opakowanie ma brzydsze. Ale na dobrą sprawę - zawsze można przelać go w inne, więc dla mnie to kosmetyk jak najbardziej na plus ;) Produktem w saszetce jest z kolei Peeling & Maska do Stóp Efektima. I jak zapewne wiecie - nienawidzę produktów w saszetkach, ale... Jakiś czas temu moje eleganckie chińskie japonki z ebay sprawiły, że na stopach pojawiły mi się odciski - tak więc bardzo chętnie ją zużyję i zobaczę, co jest warta ;) Koszt takiego zabiegu, to 2.56zł. W pudełku znalazła się jeszcze próbka Antyperspirującego Odżywczego Kremu do Stóp ManFoot. Może dam mężowi ;)
Shinybox Pool Party Prezent Ambasadorki Odżywka
Jako ambasadorka Shinybox będę miała też okazję wypróbować Micelarną Odżywkę Oczyszczającą Moisture Kick Schwarzkopf, która ma za zadanie oczyszczać i nawilżać nasze włosy, zastępując szampon oraz odżywkę (choć producent mimo wszystko rekomenduje użycie tradycyjnego szamponu co drugie mycie). Z pewnością jest to dla mnie produkt nowy i bardzo ciekawy, który z pewnością wypróbuję. Jestem bardzo ciekawa, jak zareaguje na niego moja kapryśna skóra! ;) Może akurat się polubimy, kto wie...
I to już wszystko na dziś. Z czego jestem zadowolona? Z żelu aloesowego Kueshi, antybakteryjnego CleanHands oraz cienia Virtual. No i może jeszcze saszetka Efektima jest ok. A reszta? Totalnie nie dla mnie... Szczerze więc powiem, że gdybym je kupiła, czułabym rozczarowanie, ale jestem też w stanie uwierzyć, że to pudełko może się podobać. Gdybym lubiła czerwień na paznokciach, mogła używać normalnych szamponów i nie miała takiego zapasu baz pod makijaż - od razu wyglądałoby to lepiej... Totalnym niewypałem jest za to element piramidki Vipera i on chyba nie może się podobać w żadnej sytuacji :D A Wy? Co myślicie na temat tego boxa? Podoba Wam się, czy nieszczególnie? Dajcie znać!

piątek, 21 lipca 2017

O False Lash Telescopic L'oreal oraz o tym dlaczego nie lubię pisać o tuszach słów kilka

Nie lubię pisać recenzji tuszów do rzęs. No nie lubię i już. Pomijając fakt, że ostatnio całe kilka miesięcy mam fazę "na nie", to zawsze, jakbym się nie starała, problem sprawiają mi zdjęcia. Bo szczoteczka zawsze wychodzi nieostra, bo rzęsy wiecznie wyglądają na posklejane, nawet jeśli nie są (a moje jeszcze dodatkowo lubią same z siebie sklejać się na górze i robią się z nich takie "trójkąciki" - taki mam fason chyba), bo korektor wszedł w zmarszczki, bo one to wyglądają chyba jak Rowy Mariańskie, a na żywo prezentują się całkiem przyzwoicie. No obłęd. W ciapki. Albo nie, obłęd w trampkach, takich czerwonych, co je mam już 12 lat i nadal są super. Przechodząc jednak od tych abstrakcyjnych porównań do tematu, dziś chciałabym jednak przemóc swą niechęć i przedstawić Wam False Lash Telescopic L'oreal. Bo warto!
False Lash Telescopic L'oreal
Opakowanie tuszu jest proste, srebrne, rozszerzające się ku dołowi. Niby nie niszczy się i nie wyciera, ale też nie jest za pięknie i posiada trochę niedoróbek. Mimo wszystko, nie jest najgorzej, jestem w stanie przymknąć oko na zgrzewy na nakrętce i nierówności przy podstawie. Wewnątrz opakowania znajdziemy 9ml tuszu, ważną pół roku od otwarcia (choć ja zużywam maskary maksymalnie w dwa miesiące, więc jakoś szczególnie się z nimi nie zżywam). Co do zapachu, to powiedziałabym, że to plastelina w stylu plastik fantastic. Nic miłego, ale też nie jest męczący, bo żeby go poczuć, trzeba się mocno "wwąchać" :P Szczoteczka tuszu jest bardzo wąska, długa, smukła, oraz dość prosta, jedynie na środku posiada małe zwężenie. Jest oczywiście wykonana z sylikonu, bo szczerze przyznam, że maskar z klasycznymi "spiralkami" już nie zdarza mi się kupować, a jak gdzieś taką dostaję - oddaję w lepsze ręce. Nie lubię tego typu aplikatorów i koniec ;) Trzeba przyznać, że szczoteczka jest bardzo prosta w obsłudze. Nabiera optymalną ilość tuszu, ładnie wyczesuje rzęsy i już przy pierwszym użyciu udało mi się osiągnąć satysfakcjonujący efekt. Trudno się też nią upaćkać xD Wręcz powiedziałabym, że aby tego dokonać, trzeba wykazać się wyjątkowymi umiejętnościami manualnymi ;) Konsystencja tuszu również raczej temu nie sprzyja. Podoba mi się, że jest dokładnie taka jak należy: ani nie zbyt sucha, ani też nie za mokra.
False Lash Telescopic L'oreal
Maskara ma ładny, czarny kolor, który nie blaknie w ciągu dnia. I teraz najważniejsze: tusz się nie osypuje! Pomijam już fakt, że nienawidzę tego, jak mało czego w makijażu, ale przy soczewkach kontaktowych, to średnio komfortowe, by szukać w oku poprzyklejanych do szkieł czarnych pyłków, lub co chwilę płukać je kroplami. Następna rzecz: ostatnio ze względu na nowe leczenie jestem wyjątkowo senna i zdarza mi się spać w dzień. I tu na szczęście maskara również zdaje egzamin. Rzęsy są po niej są jednocześnie na tyle sztywne, iż elegancko trzymają kształt i na tyle elastyczne, że wygodnie się z nimi egzystuje :D (miałyście kiedyś takie tusze, że włoski były twarde jak patyki? :D Ja tak :P) W dodatku nawet po dwugodzinnej drzemce wstaję bez efektu pandy. Ba, nawet bez jednego, czarnego pyłka! Francja elegancja - w sam raz dla śpiącej królewny :P
False Lash Telescopic L'oreal
Przechodząc jednak do sedna... Jaki efekt otrzymamy po wytuszowaniu rzęs maskarą False Lash Telescopic L'oreal? Według mnie naprawdę bardzo dobry! Rzęsy są pięknie wydłużone, mocno pogrubione i naprawdę ładnie rozdzielone, czego niestety chyba nie oddaje poniższe zdjęcie, więc musicie uwierzyć mi na słowo :P Moje włoski nie są teraz jakieś wybujałe, a ta maskara sprawia, że wyglądają na długie (czasami praktycznie do brwi :D), gęste i naprawdę ładne ;) Co ważne - tusz nie ma tendencji do pozostawiania grudek, a zazwyczaj nakładam 2-3 warstwy, więc jeśli jakiś to robi - od razu fakt ten wychodzi na światło dzienne.
False Lash Telescopic L'oreal review
Cena tuszu False Lash Telescopic L'oreal również należy do całkiem przyzwoitych. W sklepach internetowych, bądź na różnego rodzaju promocjach, możemy go kupić praktycznie już za około 30zł. I szczerze powiem - jak najbardziej warto, ja z pewnością zaopatrzę się w kolejne egzemplarze, i maskara ta dołączy do grona moich ulubionych. A Wy znacie ten tusz L'oreal? Też go polubiłyście? A może wręcz przeciwnie i polecacie coś innego? Dajcie znać! ;)

sobota, 15 lipca 2017

Inspired by Naturalnie Piękna 7, czyli o kolejnej edycji pudełka słów parę

Pudełeczka Inspired By Naturalnie Piękna, zawsze wzbudzają u mnie szybsze bicie serca. Nie będę ukrywać, że często to właśnie one są dla mnie najciekawsze ze wszystkich boxów spod szyldu Shiny i zawsze się cieszę, gdy trafia ono w moje ręce ;) Co zatem znalazłam w siódmej edycji? Czy przypadła mi do gustu? A może nieszczególnie? Zapraszam do lektury! ;)
Inspired By Naturalnie Piękna 7
Zawartość boxa tradycyjnie już zapakowano w pudełko z szarego papieru w stylu eko, które jako ostatnie uchowało się w starej formie (czyli sztywne, w dwóch częściach, jak dawniej Shinybox). Bardzo się z tego cieszę i zawsze sobie je zostawiam, wszak idealnie nadają się do przechowywania bibelotów i kosmetycznych zapasów ;)
Inspired By Naturalnie Piękna 7
Przejdźmy jednak do zawartości owego kartonika. Na samym początku rzuciły mi się w oczy Arganowy Olej DelaWell oraz Olej Jojoba DelaWell. W każdym boxie znajdowały się dwa z czterech rodzajów. Co ja myślę na ten temat? Wolałabym żeby zamiast jednego z nich (albo najlepiej obu), wewnątrz znalazło się coś innego... Może wynikać to z tego, że nie do końca jestem amatorką olejów i zawsze jak jakiś do mnie trafi, szybko je "upłynniam", czyli w wolnym tłumaczeniu: daję komuś w prezencie. Te powędrowały do autorki Pocztówek z Centrum, która wyraziła chęć podratowania nimi swoich włosów. Mam nadzieję, że zdadzą u niej egzamin. Można było trafić jeszcze na oleje makadamia i avocado. Jako minus, należy też wspomnieć o tym, że są one ważne tylko do końca listopada. Koszt? 26.99 za buteleczkę zawierającą 30 mililitrów ;)
Inspired by Natrutalnie Piękna 7
W pudełku pojawiły się również dwa z czterech różnych kosmetyków marki Nuxe. Jaki pierwszy wpadł mi w oko Ochronny Olejek do Włosów Nuxe Sun, który ma za zadanie pielęgnować nasze kosmyki, chronić je przed promieniowaniem UV, solą morską, chlorem i odbudowywać włókno włosa. Szczerze powiem, że nigdy tego typu specyfików nie używałam, ale zauważyłam że po każdych wakacjach moje włosy stają się bardziej suche i jakby lekko styrane życiem... Podejrzewam, że promieniowanie UV, wieczne kąpiele w morzu i basenie robią swoje. Z pewnością zabiorę ją więc w sierpniu do Chorwacji i sprawdzę, czy tym razem będzie inaczej ;) Jej koszt to 60zł za 100ml. Drugim kosmetykiem na jaki miałam okazję trafić, to 24-godzinny Krem Nawilżający i Kojący Nuxe. Odbudowuje on płaszcz hydrolipidowy, koi i regeneruje skórę podrażnioną. Cieszę się z jego obecności, bo kremy do twarzy testować bardzo lubię, a on brzmi jak coś, co ma szansę idealnie sprawdzić się po urlopie, bo jakbym o siebie nie dbała, i tak zawsze wracam z przesuszoną skórą. Wszędzie :P Cena? 69.50 za 30ml. A pozostałe dwa kosmetyki na które można było trafić, to Mleczko do Opalania Twarzy i Ciała SPF20 oraz Brązujący Olejek do Opalania Twarzy i Ciała SPF 30 Nuxe Sun.
Inspired by Natrutalnie Piękna 7
Kolejnym produktem, który znalazłam w boxie, okazała się Pasta Cukrowa do Depilacji Cosmoderma Sweet Skin. Przyznam szczerze, że do tej pory nigdy nie stosowałam takiego cuda, także cieszę się z obecności czegoś nowego, zwłaszcza że na opakowaniu napisano, że można jej używać do twarzy. Nie wiem czy wiecie, ale żeby utrzymać moje brwi w ryzach, muszę je naprawdę solidnie depilować, więc pęseta to moja dobra przyjaciółka ;) Tym razem spróbuję usunąć włoski z pomiędzy brwi tym oto cudem, mam nadzieję, że obędzie się bez komplikacji :P Na szczęście na reszcie ciała nadmiar owłosienia mi nie dokucza i wystarcza mi wersja dla wrażliwych na ból leni - czyli maszynka. Jej koszt to 30zł za 170g. Ostatnim już, pełnowymiarowym kosmetykiem z tego pudełka, jest Krem pod Oczy Avena Vital Care. Producent deklaruje, że rozjaśni on cienie pod oczami, złagodzi suchość i wygładzi zmarszczki, jednocześnie poprawiając jędrność i elastyczność tych okolic. Brzmi bardzo ciekawie, nie powiem, i naprawdę jestem ciekawa jak się on sprawdzi. Kosmetyki pod oczy przyjmuję ostatnio bardzo chętnie, wszak to jedna z niewielu kategorii produktów, w której prawie wcale nie mam zapasów :P (ta, aż wstyd się przyznać, ale chyba wiele osób mnie rozumie ;)). Jego koszt to 11.99 za 15ml. Ostatnim już produktem z tego pudełka, będącym jedyną miniaturą, jest bardzo popularny ostatnio Peeling Kawowy Body Boom. Czytałam na jego temat mnóstwo recenzji i nie widziałam chyba żadnej złej (ale ogólnie to ja mam sklerozę, więc mogło być inaczej). Trafiła mi się wersja kokosowa, czyli raczej nie moja ulubiona, ale słyszałam, że mimo wszystko i tak ponoć najbardziej czuć w nich kawę. Zobaczę o co tyle krzyku, i czy naprawdę warto wydać 65zł za 200gramowe opakowanie ;)
Ogólnie rzecz biorąc, poza wtopą z olejkami, których nie lubię, i ich datami ważności, pudełeczko całkiem nieźle wpisało się w mój gust. Mam jednak nadzieję, że następnym razem będzie jeszcze lepiej! A Wy? Co myślicie na jego temat? Podoba Wam się, czy może nie? Bo według mnie bywały już zarówno lepsze, jak i gorsze edycje :)

poniedziałek, 10 lipca 2017

Benton Fermentation, czyli o koreańskiej esencji i kremie pod oczy słów kilka

Moda na kosmetyki rodem z Korei Południowej nadal trwa w najlepsze. Coraz więcej pojawia się ich w Polsce, coraz więcej osób chce je wypróbować, coraz większe zainteresowanie budzą. I dobrze ;) Marzę o czasach, w których moje ukochane kosmetyki z tej części świata będzie można kupić w każdym większym centrum handlowym :D Dziś jednak nie pora na post o moich chciejstwach i zawartości sklepów stacjonarnych, a recenzja zestawu kosmetyków marki Benton Fermentation. Jak spisała się u mnie esencja? I krem pod oczy? Już Wam mówię! ;)
Benton Fermentation
Cała seria Benton Fermentation opiera się na fermentowanym filtracie z grzyba pleśniowego Galactomyces, bogatym w witaminy, aminokwasy, minerały i kwasy organiczne, wpływające na naturalną odnowę biologiczną komórek skóry. Dzięki procesowi fermentacji, wchłanialność składników aktywnych znacząco się zwiększa, przez co kosmetyki mają świetnie radzić sobie z wieloma problemami, do których należą między innymi trądzik, rozszerzone pory, zwiotczenie skóry, nierówny koloryt, wysuszenie i brak elastyczności, a nawet zmarszczki. Tyle dowiadujemy się od dystrybutora. A co powiem od siebie?
Benton Fermentation Essence
Benton Fermentation Essence znajduje się w sporym, bo aż 100ml, prostym, ale eleganckim i dobrym jakościowo opakowaniu. Przez cały okres użytkowania sprawuje się ono bez zarzutu. Nie rysuje się, nie niszczy, a pompka nie strzela. Super ;) Jej konsystencja jest typowo wodnista, ale zważywszy na to, iż jest to podobno tzw. "first essence" i należy ją nakładać na skórę zaraz po umyciu - jest to całkiem logiczne (wszak nakładamy kosmetyki od najlżejszej, do najcięższej formuły). Czy wygodne? Zdarzało jej się przeciec przez moje palce, ale po kilku razach doszłam do wprawy i już umiem nałożyć ją nie marnując ani kropli. Po wklepaniu esencji w skórę bardzo szybko się wchłania pozostawiając po sobie uczucie gładkości i jedwabistości. Lekki film pojawia się dopiero po nałożeniu drugiej warstwy (tak, któregoś razu z lenistwa nie zabrałam na wyjazd reszty mojej pielęgnacyjnej rutyny i wklepałam tylko dwie warstwy tej esencji, ale skóra wydawała się być bardzo zadowolona z tego typu akcji). Trochę szkoda, że produkt nie posiada żadnego zapachu, ale gusta są różne, więc dla innych może to być spora zaleta. 
Benton Fermentation Essence
W kwestii działania samego kosmetyku - szczerze powiem - jestem zadowolona. Po włączeniu esencji do mojego pielęgnacyjnego zestawu odnotowałam przede wszystkim zniwelowanie zaczerwienień (a to moja największa bolączka), szybsze gojenie się ranek, oraz lekkie rozjaśnienie całej skóry. Nawilżenie pozostało oczywiście na tak samo wysokim poziomie jak wcześniej, zmarszczki podczas jej stosowania w żaden sposób się nie uwidoczniły (przerzuciłam się na nią z Benton Snail Bee Essence), a cera była miękka i gładka. Naprawdę z czystym sumieniem muszę przyznać, że świetnie wyglądała nawet bez makijażu, a zdarza mi się to wyjątkowo rzadko... Bez wątpienia kosmetyk ten świetnie wspomoże działanie każdego, nawet najbardziej niewydarzonego kremu do twarzy ;) (potwierdza to moja mama, która stosuje swój egzemplarz esencji w towarzystwie badziewia od Eveline, po jej włączeniu do pielęgnacji, nawet na skórze 52letniej kobiety widać zmianę na lepsze). Warto również wspomnieć, że jak wszystkim, co pojawia się u mnie w kosmetyczce - esencją zainteresował się również mój mąż, który jest szczęśliwym posiadaczem skóry typowo tłustej, z dużą skłonnością do zaskórników. I co? Świetnie nawilżała, nie wzmagała przetłuszczania i nie powodowała wysypu pryszczy. Mój Rafał bardzo chętnie ją podkradał, więc to chyba naprawdę kosmetyk uniwersalny i dobry dla każdego ;)
Benton Fermentation Eye Cream
Benton Fermentation Eye Cream umieszczony został w prostej, czarnej 30sto gramowej tubie. Powiedzmy sobie szczerze - nie jest to nic ekstra, ale przyznać trzeba, że opakowanie jest wygodne i dobre jakościowo ;) Bez kłopotów można wydostać z niego odpowiednią ilość produktu. Konsystencja kremu jest dość treściwa, gęsta oraz zbita, ale po nałożeniu jej pod oczy - rozsmarowuje się gładko i bez problemu, jakby topiąc się pod wpływem ciepła naszej skóry. Po wklepaniu pozostawia po sobie delikatny film, a skóra jest od razu wygładzona, ukojona i miękka. Warto też wspomnieć, że kosmetyk ten jest bezzapachowy, a nałożony w mniejszej ilości, dobrze spisuje się pod makijażem (bo na wieczór sobie go nie żałuję i kładę dość sporo). Jak zatem krem na mnie działa? Muszę przyznać, że również jestem usatysfakcjonowana. Dlaczego? Głównym wyznacznikiem tego, czy specyfik jest dla mnie dobry, czy nie, jest to, czy podczas jego stosowania, wychodzi na światło dzienne moja zmarszczka wzdłuż prawego oczodołu. Tym razem nie wyszła :D Skóra jest jędrna, gładka, zmarszczki są niewidoczne, czego chcieć więcej? No może lepszego rozjaśnienia cieni, ale tak naprawdę moje wcale nie są jakieś duże, i w dodatku ciężko jest znaleźć krem, który faktycznie by je usuwał, bo to w dużej mierze kwestia genetyczna.
Benton Fermentation Eye Cream
Cena całego zestawu wynosi 199zł. Oddzielnie esencja to koszt 129zł, a krem pod oczy to drugie 130zł (w tym momencie jest w promocji, za 79zł). Czy to dużo? Myślę, że przy szalonej wydajności tych kosmetyków i dobrym działaniu - jest całkiem znośnie. Warto też wspomnieć o tym, że na stronie dystrybutora często pojawiają się różnego rodzaju promocje i to właśnie tam można upolować ten duet najtaniej ;) A Wy? Znacie markę Benton? Macie swoich ulubieńców? A może miałybyście ochotę wypróbować jakiś kosmetyk tej firmy? Dajcie znać! :)

środa, 5 lipca 2017

The Saem Iceland Hydrating Soothing Gel, czyli góra lodowa na wyłączność

Żele aloesowe zna już chyba każdy. Ja również miałam okazję na własnej skórze przekonać się, że są świetne i mają zbawienne działanie na wiele różnych dolegliwości. A że z natury jestem ciekawska - mojej uwadze nie mogły umknąć inne produkty tego typu, wszak istnieją podobne kosmetyki z zawartością arbuza, śluzu ślimaka, bambusa, ogórka, oraz między innymi wody mineralnej z Islandii! U mnie zaraz po wyżej wspomnianym żelu aloesowym, największe zainteresowanie wzbudził właśnie ten ostatni, czyli Kojący Żel Nawilżający The Saem Iceland Hydrating Soothing Gel :) Jak zatem sprawdził się u mnie kolejny podobny produkt rodem z Korei? Zapraszam na recenzję!
The Saem Iceland Hydrating Soothing Gel
The Saem umieściło swój produkt w plastikowej butelce w kształcie góry lodowej, która niewątpliwie dość mocno rzuca się w oczy. Nie da się ukryć, że jest wyjątkowa i śliczna *.* Mieści ona 300 mililitrów przezroczystego żelu, którego głównym składnikiem jest woda mineralna z Islandii (kosmetyk zawiera jej aż 98%).
The Saem Iceland Hydrating Soothing Gel
Nie będę ukrywać - strasznie przypadł mi do gustu zapach tego produktu. Dla mojego nosa jest to połączenie oceanicznej świeżości z naszą swojską konwalią. Cudo! Dodatkowo kosmetyk ma też świetną konsystencję. Żel jest tak gęsty, że według mnie lekko zakrawa na galaretkę, jednak w żaden sposób nie utrudnia to aplikacji. W kontakcie ze skórą, zamienia się on w wodę, i praktycznie w momencie wsiąka w skórę, nie każąc czekać nam na cały proces wchłaniania zbyt długo. Co za tym idzie, kosmetyk świetnie nadaje się na wszystkich niecierpliwców, którzy nie potrafią zbyt długo usiedzieć na miejscu. Warto również wspomnieć, że Iceland Hydrating Soothing Gel wchłania się praktycznie do matu ;) 
The Saem Iceland Hydrating Soothing Gel
Żel The Saem jest kosmetykiem bardzo uniwersalnym. Stosowałam go do twarzy, ciała i włosów, w takiej samej roli jak żel aloesowy. I jak zdał egzamin na tym polu? Ładnie radził sobie z nawodnieniem mojego suchego do bólu skalpu (praktycznie po jednym użyciu odczułam znaczące zmniejszenie świądu). W kwestii pielęgnacji twarzy najlepiej sprawdzał się chyba przy łagodzeniu zaczerwienień i przesuszeń (uwielbiam stosować go do szyi i dekoltu!). Jednak najbardziej polubiłam ten żel do pielęgnacji ciała ;)
The Saem Iceland Hydrating Soothing Gel
Dlaczego? Dlatego, że bardzo przyzwoicie je wygładza, chłodzi, łagodzi oraz nawilża. Idealnie nadaje się więc na nadchodzące lato ;) Żel jest szybki i łatwy w stosowaniu, dobrze radzi sobie z łagodzeniem skutków uderzeń, po których zawsze zostają mi fioletowe siniaki (oj, chłodek jest wtedy bardzo mile widziany) oraz świetnie spisuje się w roli produktu po goleniu. Generalnie uważam, że jest to genialny zamiennik balsamu do ciała dla antyfanek tej instytucji. Jeśli tak jak ja, ciągle macie problem z regularnym smarowaniem się - znajdziecie w nim sprzymierzeńca. Może nie natłuszcza i nie nawilża tak wybitnie, jak tłuste masła do ciała, ale świetnie nadaje się do codziennego, regularnego dbania o skórę normalną. Ja przy jego pomocy pozbyłam się przesuszeń na łydkach, w dodatku odbyło się to szybko, łatwo, przyjemnie i bez uczucia lepkości, czyli tak jak lubię ;) Warto również wspomnieć, że żel ten świetnie koi ból oraz swędzenie, które z racji towarzyszącej mi od jakichś 15 lat łuszczycy potrafią nieźle dać mi popalić. Jego koszt to niecałe 12$ na Jolse.
W ramach podsumowania powiem Wam, że ja z Iceland Hydrating Soothing Gel The Saem bardzo się polubiłam. Jego działanie nie jest może spektakularne, ale stosowany systematycznie dobrze radzi sobie z moją skórą, pomaga łagodzić niektóre dolegliwości i jest genialny jeśli chodzi o komfort stosowania, co pozwoliło mi wyrobić sobie nawyk codziennego balsamowania się.  Nic się nie klei, kosmetyk błyskawicznie się wchłania a ja od razu mogę założyć piżamę lub ubrania. Tego mi było trzeba! ;) A Wy? Znacie ten kosmetyk? Lubicie żelowe konsystencje w pielęgnacji? Dajcie znać! ;)