poniedziałek, 29 września 2014

Tuszujemy z False Lash Effect Max Factor!

Rzadko kupuję tusze do rzęs droższe niż 20zł. Często je wymieniam ale nie lubię testować nowości, najczęściej wracam do sprawdzonych produktów. Jakoś zazwyczaj żadne nowinki wybitnie mnie nie zachwycają, ale wiadomo, rzęsy pomalować trzeba, to element makijażu, który występuje praktycznie zawsze ;) Jakiś czas temu podczas przypływu chęci i gotówki, podczas zamówienia w jednym ze sklepów internetowych wrzuciłam do koszyka tusz Max Factor. Czy dobrze wydałam 32zł? Już mówię ;)
Tusz otrzymujemy w czarnym, pękatym opakowaniu ze złotymi napisami, które zawiera 13.1ml kosmetyku. Mojego serca nie podbiło jakoś szczególnie ale nie da się ukryć, że należy do tych estetycznych :) Łatwo się zakręca, jest szczelne, podczas użytkowania nie ścierają się z niego napisy. Szczoteczka, którą kryje w środku jest wielka (choć na zdjęciu chyba na taką nie wygląda...) i trzeba wprawy, by nią operować. Przy pierwszym malowaniu oczywiście ubrudziłam powiekę, a linia wodna jest czarna praktycznie za każdym razem ;) Ciężko nią umalować zwłaszcza dolne rzęsy ;) Ach, no i zapach kosmetyku nie jest zbyt przyjemny...
Tusz ma ładny, czarny kolor i nie pozostawia na rzęsach grudek. Wytrzymuje na swoim miejscu cały dzień, nie musimy obawiać się osypywania i rozmazywania. Świetnie podkreśla nasze firaneczki, zapewniając im ładny i wyrazisty wygląd. Nie skleja ona rzęs i nie pozostawia grudek, jednak na moje włoski trzeba wziąć poprawkę, każdy żyje swoim życiem i sterczy w swoją stronę. Cóż, taka uroda... ;) Wieczne potarganie widać jest mi pisane. W każdym razie nawet u mnie coś jest na rzeczy, bo mój brat, który zazwyczaj nie widzi makijażu wypalił z "wow, ale masz rzęsy!" ;) Nie da się ukryć, że pogrubia, wydłuża i podkręca. Nie jest to wprawdzie efekt "sztucznych rzęs" ale jest on bardzo ładny. Tusz od razu nadaje się do użytkowania, nie trzeba czekać aż zaschnie, zgęstnieje, dojrzeje. Otwierasz i gotowe, bez żadnej kombinatoryki. Odkąd go używam, jego konsystencja się nie zmieniła, zachowanie na rzęsach też nie. Nie musimy czekać aż wyschnie, po wykonaniu makijażu, od razu można podbijać świat ;)
W ramach podsumowania powiem, że tusz sprawdził się u mnie bardzo dobrze. Jedynie szczoteczka mogłaby być dla mnie odrobinę mniejsza i idealnie byłoby, gdyby dał radę lepiej utrzymać moje rzęsy w ryzach, niestety u mnie, jak widać, nadal wyginają się jak chcą ;) Jest to na pewno jeden z lepszych tuszy, jakie miałam okazję używać :)

piątek, 26 września 2014

Cenzurujemy cienie pod oczami przy pomocy Lumi Magique L'oreal

Wydaje mi się, że generalne nie mam problemów z wielkimi cieniami i podpuchniętymi oczami. Używam jednak korektora, bo te co mam zawsze mogą wyglądać lepiej ;) Odnośnie produktu L'oreal Lumi Magique w kolorze Light (nr1) na początku miałam mieszane uczucia.Czy takie pozostały do samego końca?
Korektor, określany mianem rozświetlającego, otrzymujemy w eleganckim, złotym opakowaniu, które zadowoli chyba każdą wybredną klientkę ;) Białe napisy nie ścierają się w ogóle a produkt nie ma tendencji do rysowania się. Pędzelek, w który jest on wyposażony jest stosunkowo delikatny i przyjemny dla skóry. Nic się nie zacina i po przekręceniu końcówki, otrzymujemy odpowiednią ilość kosmetyku.
Korektor zawiera coś około 2ml produktu (może to śmieszne ale ja się takiej informacji na opakowaniu nie doszukałam :P) i wystarcza na około 8 tygodni stosowania. Moim zdaniem, przy regularnej cenie, wynoszącej 46.90zł to mało. Na szczęście mnie udało się go kupić za 51% tej kwoty, więc nie jest już tak źle, choć uważam, że i tak mógłby towarzyszyć nam dłużej ;)
Kosmetyk dostępny jest w trzech odcieniach (light, medium i dark). Najjaśniejszy kolor jest naprawdę jasny, świetnie dopasowuje się do mojej karnacji. Dużą zaletą jest też to, że nie ciemnieje w ciągu dnia i nie zbiera się w zmarszczkach pod oczami. Bodajże dwa razy zdarzyło mu się zrobić mi "skorupkę", jednak więcej nic takiego nie miało miejsca. W kwestii nakładania, również nie jest najgorzej. Nie ma problemów z dokładnym rozprowadzeniem go, wygląda ładnie zwłaszcza wklepany jakimś jajeczkiem ;) A jak z kryciem? Moim zdaniem raczej średnio. Osoby wymagające od takiego produktu porządnego zamaskowania cieni będą zawiedzione. Fanki matu absolutnego również. W dodatku zawartość drobinek w korektorze można określić powiedzeniem "im dalej w las, tym więcej drzew". Na początku jest ich niewiele, a pod koniec opakowania mocno się kumulują i jest coraz bardziej świecąco :) No i na szczęście nie wysusza on okolic oczu.
Podsumowując owy wywód: Kupiłam go drugi raz ze względu na jasny kolor i na to, że nie rozmazuje tuszu do rzęs. Wydaje mi się, że to dwie rzeczy, które najbardziej przemawiają na jego korzyść. Wysoka cena, zmienna liczba drobinek podczas użytkowania produktu, średnie krycie i niska wydajność zdecydowanie przemawiają na "nie". To jeden z wielu średniaków, którego można, ale nie trzeba wypróbować ;)

wtorek, 23 września 2014

Oczyszczanie z Hydrabio Mousse Bioderma :)

Ostatnio mam pecha ;) Do wszystkiego... W sobotę w końcu wybrałam się z mężem do znajomych i wróciłam z gorączką. Kiedy trochę się podleczyłam, i postanowiłam włączyć komputer w celu wiadomym (włączam go w sumie głównie alby napisać coś nowego bo ostatnio korzystam głównie z tableta i telefonu ale pisania postów jakoś nie jestem w stanie ogarnąć) to okazuje się, że od stania, wziął i się zechlał. W żadnej przeglądarce nie wczytywały się żadne strony, zdjęcia, no nic. Mojemu mężowi trzy dni zajęło doprowadzenie go do stanu używalności, a to i tak szybko, bo gdyby nie było go w domu, to ja - antytalent komputerowy - chyba nie dałabym rady. Jakoś do sprzętu elektronicznego szczęścia nie mam, jak coś może się zepsuć to znaczy, że się zepsuje. Mnie albo przy mnie. Ale wracając do tematu, dziś o piance Bioderma Hydrabio Mousse, czyli środku oczyszczającym dla leniwych, czyli między innymi dla mnie ;)

Piankę otrzymujemy w opakowaniu przypominającym bitą śmietanę, zawierającym 150ml produktu. Generalnie zrobiła ona furorę u mnie w domu, każdemu spodobała się jej nietypowa konsystencja. Na pewno jest to fajny gadżet w ciekawym i porządnym opakowaniu. Z drugiej strony butelka posiada dwa minusy. Pierwszy - w końcówce dozownika, po nałożeniu produktu na dłoń, zostaje piana i trzeba poświęcić chwilę na wypłukanie jej. Drugi - na początku ciężko było mi wyczuć jak nacisnąć przycisk, żeby otrzymać odpowiednią ilość kosmetyku. Generalnie najczęściej zostawałam z ilością piany, która zadowoliłaby 2-3 osoby :D Jednak po kilku użyciach, załapałam co jest pięć i wydobycie jej z butelki nie stanowiło wyzwania. Farba na szczęście nie odłazi ani się nie ściera, butelka nie rdzewieje, to na pewno duży plus. W kwestii konsystencji, moja wewnętrzna gadżeciara jest w stu procentach usatysfakcjonowana :) Piana jest treściwa, kremowa, gładka, trochę mniej sztywna niż wspomniana wcześniej bita śmietana ;) No i na pewno produkt jest wydajny, wystarczy go odrobina aby umyć całą twarz, butelka cały czas jest ciężka i nie czuć znaczącego ubytku.
Jeśli chodzi o działanie owej pianki to cóż mogę powiedzieć. Jest dobrze ;) Na pewno idealnie nadaje się do oczyszczania z resztek makijażu a nawet zmywania podkładu, szminek, itp. Jedynie z oczami radzi sobie ciut gorzej, ale mimo wszystko daje sobie radę z moim tuszem i eyelinerem (sprawdziłam gdy moje lenistwo osiągnęło maksymalny poziom). Potrzebuje na to jednak ciut więcej czasu. Po przeprowadzeniu testów organoleptycznych na mężu, zauważyłam też, że dobrze spisuje się przy twarzy tłustej, nie spowodowała wysypu nowych zaskórników i skutecznie usunęła sebum (mąż stosował ją przez tydzień, podczas pobytu w domu). U mnie na skórze wrażliwej i lekko suchej, pianka nie powodowała uczucia ściągnięcia i dyskomfortu po użyciu. Raz zdarzyło mi się po jej użyciu iść spać bez nałożenia kremu i nieszczególnie odczuwałam jego brak podczas zasypiania. Czy nawilża? Ano chyba nieszczególnie ;) Ale trzeba wziąć poprawkę na to, że jeżeli mnie coś nie wysusza, to dużo! :)  Z resztą nie oczekiwałam za bardzo, że coś, co jest na mojej twarzy minutę, da radę ją nawodnić. Ach, jeszcze jeden ogromny plus! Noszę jednodniowe szkła kontaktowe (rano zakładam, wieczorem wyrzucam, następnego dnia wyjmuję nową parę) i często zmywam w nich makijaż bo moje okulary wyzionęły ducha. Pianka ta spisała się w połączeniu z nimi bardzo dobrze. Co to znaczy? Normalny żel do mycia twarzy powoduje, że zaraz po jego użyciu szukam po omacku kropli do oczu, bo powoduje, że czuję straszny dyskomfort. Tutaj nie pojawia się żaden niepożądany efekt. Rzadko zdarza mi się znaleźć produkt, który współgra ze szkłami kontaktowymi ;) A minus? No cena, jak zwykle. 35zł to sporo jak za produkt do mycia, jednak rozkładając koszt, na czas użytkowania, nie powinno być najgorzej. Jeśli ktoś ma wrażliwą cerę i jest "poszukujący" to jak najbardziej polecam wypróbować to dziwadełko na sobie :)

P.S. Przyszła jesień, jest ciemno i jak zwykle widać to po zdjęciach ;) Nie pamiętam, kiedy ostatnio zrobiłam ich tyle i miałam taaaki problem z wyborem czegoś znośnego ;)

czwartek, 18 września 2014

Nuxe - czy się sprawdziło? Moje pierwsze wrażenia w krótkich recenzjach

Zazwyczaj kiedy używam jakiegoś kosmetyku, bardzo szybko potrafię stwierdzić, czy się z nim polubię. Często moja skóra reaguje na coś nowego albo nowymi wykwitami, albo zadowoleniem. Wtedy jest gładka, sprężysta, bez żadnych zmian. A im lepsze nawilżenie i natłuszczenie, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że będzie mnie raczyć kolejnymi niespodziankami. Z racji tego, że nie lubię kosmetyków zostawiających tłuste warstwy, wchłaniających się wieki i nie mających zapachu, zadanie jest ciut utrudnione. Kiedy już paćkam się w jakimś balsamie, kremie, bądź innym cudaku, chcę mieć z tego również przyjemność.
Po zakupie w lipcu osławionego balsamu do ust Nuxe i zagłębieniu się w temat, zaświeciła mi się żaróweczka - to może być to. I tak stałam się posiadaczką balsamu do ciała. Z kolei krem do rąk przytaszczył mój mąż z osiedlowej apteki. Włącza mu się już mój tok myślenia, który mniej więcej można określić słowami "promocja była". Zapomniałam je jednak umieścić w ostatnim poście zakupowym, trzymam je oddzielnie, z racji tego, że akurat są w użyciu (czyli mniej więcej od 1.5 miesiąca). Na balsam do ciała i ust skusiłam się po przeczytaniu pozytywnych recenzji na KWC (klik klik) ale z tego co sprawdziłam krem również cieszy się dobrą opinią (klik).
Zacznijmy może od 24 godzinnego Nawilżającego Balsamu do Ciała - oczywiście Nuxe. Jest on przeznaczony do suchej skóry, ma wygodną butelkę w kolorze pudrowym, wyposażoną w pompkę. Mnie się podoba ;) Jego zapach jest dla mnie sporym zaskoczeniem. Ciężki, pomarańczowo - migdałowy, perfumowany, zupełne przeciwieństwo tego, co teoretycznie lubię. Zazwyczaj kupuję kosmetyki o kwiatowych bądź owocowych nutach. Jednak nie będę ukrywać, że strasznie go polubiłam a podczas używania kosmetyków tej firmy okazało się, że ich zapachy strasznie mi odpowiadają. Producent obiecuje, że 94% składników jest pochodzenia naturalnego (cokolwiek to znaczy) a balsam będzie utrzymywał nawilżenie przez 24 godziny. No i co? Ano dobrze nawilża, szybko się wchłania, nie pozostawia tłustej warstwy a ciało jest satynowe (jak to określił producent) i gładkie. Moja cudowna, upośledzona skóra bez stosowania balsamów, nawet tam gdzie niby jest zdrowa, cudownie się łuszczy, jest aż biała, chropowata i tak sucha, że jakiemuś malarzowi zajmującemu się sztuką współczesną mogłaby zastąpić płótno. Nie każdy balsam sobie z moją cudowną tarką radzi. A ten sprostał postawionemu przed nim zadaniu. W trakcie jego stosowania nic się nie sypie, nie łuszczy i skóra wygląda naprawdę elegancko. Do posmarowania całego ciała wystarcza mi 8 pompek. Nieźle, wydajnie, a to wszystko w zależności od apteki za 40-60zł. ;)
Kremu do rąk Réve de Miel Nuxe używam najkrócej. Maska do rąk Organique bardzo szybko się skończyła, używały jej intensywnie czasem nawet trzy osoby (weź człowieku zostaw coś w ogólnodostępnej łazience, testowanie brata i mamy zagwarantowane ;)). Od trzech tygodni krem towarzyszy mi co wieczór, gdy sięgam po niego po nałożeniu balsamu. Jego zapach jest jeszcze cięższy niż balsamu, długo utrzymuje się na skórze ale również ma on w sobie coś przyjemnego dla mojego nosa i zupełnie mi nie przeszkadza. Znajduje się on w wygodnej tubce, która zawiera 75ml kremu. Jego konsystencja jest lekka, przyjemna w użytkowaniu i łatwo się rozprowadza. Po nałożeniu kosmetyku na dłonie, skóra staje się gładka, miła w dotyku, miękka i wygładzona. Krem dość długo się wchłania (zdecydowanie dłużej niż balsam) ale jak już się wchłonie to nie pozostawia po sobie filmu, tłustości i innych tego typu "uprzyjemniaczy". Mamy tylko wypielęgnowaną skórę. Mój Luby nabył go za całe 16.90, ale widziałam, że ceny w aptekach wynoszą czasami aż 30zł. Ze swojej strony powiem, że za te 17zł - warto ;) Kremów do rąk nie lubię ale nie jest on uciążliwy w stosowaniu, czasem używam go nawet w ciągu dnia, sama jestem w szoku ;)
Nuxe Réve de Miel Balsam do Ust - kosmetyk chyba już kultowy. Właściwie to nawet nie miałam na niego ochoty, nie lubię generować sobie potrzeb nieosiągalnych lub problematycznych. Wiedząc więc, jakie są kłopoty z jego dostaniem, ochota na ten kosmetyk szybko przerodziła się w obojętność. Będąc jednak na wakacjach w Zadarze, przechodząc obok apteki ujrzałam go na wystawie. Wow, słynny "miodek"! Biorę! Mina mojego męża, który patrzył na mój obłęd w oczach i prędkość z jaką wparowałam do owej apteki była bezcenna. No dobra, kiedy już z triumfem opuściłam owy przybytek dzierżąc to cudo w dłoniach i wróciłam do Polski szkoda mi było go otworzyć. Kiedy już jednak został rozdziewiczony, ochoczo przystąpiłam do testów. W ciężkim, eleganckim słoiczku znajduje się 15g tego "cuda". Używam go ze względu na specyfikę opakowania tylko w domu. Pachnie ładnie, miodem i pomarańczą, grejpfrutem? Konsystencja jest bardzo gęsta i faktycznie przypomina mi miód. Po pierwszym nałożeniu go na usta odczułam lekki zawód. Maź była klejąca, dość toporna w nakładaniu, treściwa i ciężka. Bardzo czuć ją na ustach. Na początku nie widać było jakichś spektakularnych efektów. Po około tygodniu regularnego stosowania go około 2 razy dziennie (w międzyczasie używałam też pomadki Caudalie, jednak głównie podczas wyjść gdyż miałam jej końcówkę i trafiła do torebki) moje usta były w wyjątkowo dobrej kondycji. Śmiem twierdzić nawet, że owa patologiczna suchość trochę się uspokoiła, a i ja nie muszę smarować ust po milion razy dziennie, żeby czuć się komfortowo. Moim zdaniem ten kosmetyk coś w sobie ma i na pewno warto go przetestować choć ja straciłam już nadzieję na to, że moje usta będą takie jak dawniej, czyli bezproblemowe ;) Ale z drugiej strony, nigdy nic nie wiadomo, problemy ze skórą mam całe życie i zawsze miała ona lepsze i gorsze lata - teraz może akurat ma te gorsze :P

Za post tasiemiec strasznie przepraszam, dopadł mnie dziś jakiś nieokiełznany słowotok ;) Tym, którzy przeczytali mój chaotyczny wywód od początku do końca bardzo dziękuję! Mam nadzieję, że dziś będzie dobry dzień ;) Może macie jakieś doświadczenia z tą trójcą?

poniedziałek, 15 września 2014

Caudalie Lip Conditioner czyli winogrona ratunkiem dla ust

Jak już pisałam pomadkę tą kupiłam na początku sierpnia. Lubię sztyfty, pomadkami ochronnymi smaruję się dosłownie cały czas. Moje usta są ostatnio wyjątkowo wymagające i staram się zapewnić im odpowiednią ochronę. Gdy pomadka Alterry (mimo mojej wielkiej sympatii do niej i zużycia niezliczonej ilości opakowań) przestała dawać sobie radę z moimi cudacznymi ustami (z pękniętym naczynkiem, które na stałe zapewniło mi fioletową plamkę na ustach) kupiłam pomadkę Caudalie. Bo ponoć firma dobra, ponoć nawilżenie niezłe, regeneracja przyzwoita. No dobra, a co w związku z tym wyczarowała u mnie?
Pomadkę otrzymujemy w opakowaniu z porządnego plastiku. Jak na moje oko, mogłoby mieć ono trochę mniejszą średnicę a być dłuższe, ale to już takie moje wydziwianie ;) W każdym razie, nie musimy obawiać się, że się ono wyrobi a skuwka będzie spadać. Ewentualne upadki z wysokości również przeżyje raczej w niezmienionym stanie. Jednym słowem: jest to całkiem ładnie i nieźle zapakowane 4.5g sztyftu. Gdy go otworzymy, nasze nozdrza natrafiają na przyjemny, lekko cytrusowy zapach, który jednak nie utrzymuje się na ustach. Wcale nie jest to w moim odczuciu wanilia, a z takimi opiniami spotkałam się czytając jej recenzje. Smaku brak ale może to i dobrze ;) Skład ponoć jest bardzo naturalny i bardzo się z tego cieszę, jakoś osobiście nie przekonuje mnie zjadanie chemii, którą zawierają "normalne" pomadki ;) W Caudalie mamy oczywiście winogrona, masło karite, naturalne oleje i na tym moja wielce rozbudowana wiedza się kończy :D
No to teraz najważniejsze - działanie! Sztyft ścięty jest na płasko, czyli tak jak lubię. Zawsze istnieje mniejsze prawdopodobieństwo, że się złamie. Łatwo sunie po ustach i bez problemów można nałożyć na niego pomadkę. Można ją też stosować solo, pozostawia ładne, lekko błyszczące wykończenie. Mam wrażenie, że dość długo utrzymuje się na ustach, nie trzeba ciągle ich smarować. Tendencji do "uzależnienia" stosującego również nie zaobserwowałam ;) Używałam tej pomadki latem, ale za to moje usta były w opłakanym stanie. Suche, spierzchnięte, odstające skórki, fioletowo-bordowe naczynko (którego nienawidzę) straszyło mnie za każdym razem, gdy spojrzałam w lustro. A gdy w nie nie patrzyłam, po prostu aż bolały. Maść od lekarza trochę ukoiła naczynie ale usta nadal były strasznie suche. Zdecydowanie moja skóra nie polubiła się z chorwacką wodą i słońcem ;) Już po pierwszym użyciu Caudalie zaobserwowałam poprawę. Po kilkudniowym stosowaniu usta wróciły do normy, czyli nadal były raczej z tych suchych ale reszta odeszła w niepamięć. Przy regularnym używaniu zostały ładnie natłuszczone, nawilżone i wygładzone. Wadą na pewno jest cena i wydajność. Przy koszcie około 23-24zł, szybkość z jaką się u mnie zużywa jest dość duża. Stosuję ją od sierpnia a niebawem będę musiała zmienić produkt do pielęgnacji ust. Jednak pomadka spisała się u mnie dobrze i na pewno do niej wrócę, może podczas najbliższej zimy ;)

czwartek, 11 września 2014

Przyszło i wyszło czyli stare kontra nowe :)

Powiem szczerze, że pomysł na taką serię postów zrodził się, gdy przestałam ogarniać zbieranie pustych opakowań i życie na dwa domy. W jednym jest jedno, w drugim drugie a ja powoli zaczynałam coraz bardziej się gubić. W dodatku dla niewtajemniczonych - Skleroza to me drugie imię ;) W chwili gdy post zwany potocznie "denkiem" okazał się uciążliwym obowiązkiem a nie jak do tej pory przyjemnością, postanowiłam nieco zmienić jego formę. Rzeczy, które powędrowały do kosza zostały w tym poście zestawione z kosmetykami,  które dopiero co zaczynam używać. Oczywiście nie znaczy to, że ostatnimi czasy zużyłam tylko osiem produktów ;) Wiele innych kosmetyków również ujrzało dno, jednak aktualnie postanowiłam pokazać te najciekawsze :)
Zacznę może od kosmetyków kolorowych ;) Ciężej je zużyć a trochę ich w tym miesiącu wyzionęło ducha ;) Puste opakowanie zawsze znajduje się na zdjęciu po lewej stronie.
Może jako pierwszy gagatek z ostatniego postu (klik) Rimmel Match Perfection, czyli podkład ani dobry, ani zły, Chętne na jego zakup, muszą liczyć się z tym, że wszystko dookoła też będzie w podkładzie bo gagatek nie zasycha. Z kolei na krem Skin79  Snail Nutrition BB Cream zdecydowałam się, gdy miałam już powoli dość walk z kolejnymi podkładami, z którymi ciągle mi coś nie pasowało. Z kremami BB mam tak, że jeśli już coś mi nie pasuje, to zazwyczaj jest to kolor. Liczę więc, że będę z niego zadowolona ;)
Korektor Lumi Magique L'oreal trafił do mnie podczas ostatniej promocji w Rossmannie. Cóż mogę powiedzieć na jego temat? Opakowanie jest śliczne, wylewało się go tyle, ile potrzeba. Zawierał maleńkie drobinki, które nie przypominały w ogóle brokatu ani nie dawały efektu kuli dyskotekowej, jednak w słońcu były zauważalne. Ładnie zakrywał moje sińce, które nie są z kategorii tych wielkich. Zwłaszcza na początku potrafił jednak się złuszczyć, posypać, potem już takie coś się nie zdarzało. Z kolei Magic Pen Lovely to niskobudżetowa wersja korektora. Zdecydowałam się na niego, chodząc między szafami z kolorówką w największym rossmannie jaki znam, tylko dlatego, że był tani i jasny. No i oczywiście liczyłam, że jakoś to będzie. A jest hmmm... średnio. Właściwie poza tym, że rozmazuje tusz do rzęs nie mam mu nic do zarzucenia, ładnie kryje, ma jaśniutki odcień ale to o czym wspomniałam to raczej spory zarzut.
O tuszu Wonder Lash Oriflame pisałam już tutaj i nadal zgadzam się ze wszystkim co powiedziałam. Wiem, że wiele z was nie żywi sympatii do tej firmy jednak ta maskara to jedna z niewielu rzeczy, które warto wypróbować ;) Z kolei Fals Lash Effect Max Factor zakupiłam przez sympatię. Pamiętałam, że kiedyś nieźle się u mnie spisał, miał silikonową szczoteczkę, ładnie podkreślał rzęsy więc podczas internetowych zakupów wrzuciłam go do koszyka. Pewnie niebawem pojawi się jakaś jego pełniejsza recenzja :)
W kwestii pielęgnacji, w tym miesiącu do kosza wpadły dwie Pomadki Rumiankowe Alterra, jedna torebkowa a druga domowa ;) Bardzo je lubię i często do nich wracam, sprawdzają się u mnie jako codzienna pielęgnacja ust. Tutaj można zleźć pełną jej recenzję. Jednak gdy słona woda, słońce i zmiana otoczenia bardzo dała mojej skórze popalić i również usta były w opłakanym stanie, postanowiłam wytoczyć cięższe działa. W ten sposób trafiła do mnie Pomadka Caudalie, która świetnie poradziła sobie z suchością, pięknie pachnie i ładnie wygląda ;) Słoiczek Reve De Miel Nuxe otworzył poniekąd mój mąż, który wyjął go, zaczął oglądać a potem odkręcił ;) W związku z tym, pomadka trafiła do torebki a słoiczka używam w domu i powiem, że ten duet idealne się sprawdza. A Nuxe nie bez powodu jest kosmetykiem kultowym. Recenzja obu pewnie pojawi się w swoim czasie, po ich gruntownym przetestowaniu, zdradzę tylko, że aktualnie jestem z nich zadowolona ;)
Tutaj kremy pod oczy, oba tej samej firmy. Tołpa Botanic Biały Hibiskus 30+ jest zdecydowanie silniejszy, ładnie wygładził drobniutkie zmarszczki i przywrócił skórze nawilżenie. Ogólnie rzecz biorąc poprawił stan skóry pod oczami, wydaje mi się, że nawet lekko rozjaśnił cienie. Z kolei Tołpa Botanic Amarantus jest kremem słabszym, który ma za zadanie rozświetlać nasze spojrzenie. Zaczęłam używać go całkiem niedawno i w tym momencie potrafię jedynie powiedzieć, że ładnie pachnie ;)
W ostatnim czasie do kosza powędrowały również wszystkie kosmetyki do demakijażu, mianowicie dwufaza, płyn micelarny oraz żel do mycia twarzy. L'oreal Łagodny Płyn do Demakijażu Oczu i Ust sprawdził się na tym polu bardzo dobrze, tutaj można zapoznać się z jego pełną recenzją. Gdyby nie to opakowanie na pewno pokochałabym go jeszcze bardziej. Na propozycję Garniera czyli Kojący Płyn do Demakijażu Oczu zdecydowałam się dla odmiany. Płyn nie jest dwufazowy ale za to zmywa chyba całkiem nieźle, dał radę całkiem nieźle usunąć mój eyeliner i tusz ;)
Płyn micelarny Tołpa Dermo Face Physio trafił do mnie za sprawą jakiegoś ShinyBoxa i powiem szczerze, że jakoś średnio go pokochałam. Zmywał przeciętnie, pachniał nie za pięknie, kolejny kosmetyk dobry na raz. Nie bubel, nie objawienie, jednym słowem przeciętniak. Do Płynu Micelarnego Garnier wracam po krótkiej przerwie. Uważam, że to naprawdę dobry kosmetyk, który świetnie nadaje się do odświeżenia i usunięcia makijażu. Pisałam jego recenzję tutaj.
Żel Micelarny Nawilżający BeBeauty gości u mnie dość często. Jest tani, łatwo dostępny (czyli po drugiej stronie ulicy uściślając). Gdy jestem u rodziców i zapomnę czegoś do mycia twarzy a żel mamy mi nie odpowiada to on świetnie spełnia swoje zadanie. Ładnie domywa resztki makijażu i przy tym nie podrażnia ani nie ściąga mojej skóry. Hydrabio Mousse Bioderma spisuje się na tym polu dużo lepiej, potrafi usunąć np tusz do rzęs, ma bardzo fajną konsystencję ale na pełną opinię jeszcze przyjdzie pora ;) Jak na razie jestem do niej nastawiona pozytywnie i pierwsze wrażenia są bardzo przyjemne ;)
Do kosza powędrowała oczywiście jeszcze masa innych rzeczy ale nie wszystkie byłam w stanie zebrać. Mam nadzieję, że taka forma denka jednak przypadnie Wam do gustu, mnie podoba się chyba bardziej ;) I ze względu na formę i ze względu na mniejsze zbieractwo opakowań ;) Pozdrawiam i wracam do Was jutro, muszę zająć się mężem, który na CAŁY JEDEN DZIEŃ wrócił do domu z kolejnego wyjazdu ;)

poniedziałek, 8 września 2014

W sam raz na raz czyli Rimmel Match Perfection Fundation (010, Light Porcelain)

Podczas ostatniej promocji w Rossmannie, która obniżała ceny kosmetyków do makijażu aż o 49% zdecydowałam się właśnie na tytułowy podkład Rimmel. Rzadko kupuję fluidy w drogeriach, jest to spowodowane tym, że po prostu mało która firma posiada odcienie, które mi pasują. Wydaje mi się, że są osoby bledsze ode mnie i wcale nie jestem jakąś totalną ekstremą w tym temacie, jednak podkładów w drogerii kupić nie mogę i już. Zdecydowałam się na Rimmela głównie dlatego, że kolor wyglądał na jasny i stwierdziłam, że może być dla mnie odpowiedni. Jak podkład spisał się w praktyce? Hm, powiem tak - czasem słońce, czasem deszcz ;)
Podkład otrzymujemy w opakowaniu zawierającym 30ml. produktu. Ani ono brzydkie, ani piękne, całkiem wygodne, jednak pompka ma tendencję do "strzelania" pod koniec znajomości ;) Dozuje ona całkiem rozsądną ilość kosmetyku, która raczej wystarcza do pokrycia całej twarzy (chyba, że czasem chcę nałożyć drugą warstwę). Z wydajnością też nie jest najgorzej, używam go od końca maja i odrobinę znajduje się jeszcze w butelce. Do zapachu można się przyzwyczaić, jednak do urodziwych on nie należy, mnie kojarzy się z jakimiś chemicznymi kwiatkami ;)
Dużą zaletą tej serii jest ilość odcieni. Naprawdę mam ogromny problem z dobraniem sobie koloru podkładu a tutaj się udało. Jest różowy, bardzo jasny, ładnie wtapia się w cerę i nie tworzy efektu maski. Z drugiej strony lubi podkreślać suche skórki i łuszczyć się, gdy moja skóra jest wybitnie sucha i jej kondycja nie jest najlepsza. Jego konsystencja jest dość rzadka, lejąca i podczas nakładania palcami często zostawia smugi oraz lubi zbierać się w zmarszczkach pod oczami. Jednak już gdy nakładamy go jakimkolwiek jajeczkiem (próbowałam BB i Ebelin) nic takiego nie ma miejsca. Ogromną wadą tego produktu jest to, że chyba w ogóle nie zasycha. Nawet po 2-3 godzinach od nałożenia zostaje na palcach, telefonie, komputerze, ciemnych meblach. Nienawidzę czegoś takiego w podkładach. Może to wina tego, że nie używam pudru, jednak są podkłady, które się tak nie zachowują. U mnie lubi się też ścierać, zwłaszcza w okolicy nosa. Często mam wrażenie, że wieczorem i późnym popołudniem zupełnie nie zakrywa tego, co powinien. Jego wykończenie jest zdecydowanie takie jak lubię. Lekko satynowe, które niewiele ma wspólnego z matem. Krycie kosmetyku określiłabym jako bardzo średnie ;) Jeszcze jedna rzecz - nie polecam go osobom ze skórą tłustą lub mieszaną, wydaje mi się, że może po prostu spłynąć, źle wyglądać, ewentualnie w najgorszym scenariuszu zapchać ;) Pokład ma zalety, ale ma też wady. Nie wiem, czy skuszę się na niego ponownie, może w jakiejś dobrej promocji lub w jakiejś sytuacji podbramkowej? Swojej ceny regularnej moim zdaniem wart nie jest (bodajże 38.99zł).
Jeszcze na sam koniec zdjęcia porównawcze - z podkładem i bez :)

piątek, 5 września 2014

Bo czasem trzeba posmarować dłonie - Regenerująca Maska do Rąk Organique

Nie lubię kremów do rąk. Nie lubię jak dłonie są tłuste, nie lubię ich smarować. Niestety po powrocie z wakacji, kontakcie ze słoną wodą i pobycie na słońcu, wołały one o pomoc. Łuszczyły się, były strasznie suche i wprawdzie nie pękały ale jeszcze kilka dni zaniedbania i mogło się to tak skończyć ;) Z racji tego, że przebywałam wtedy u rodziców, nie miałam żadnego kremu do rąk, a Alterra, którą dysponowała moja mama nie radziła sobie z moim problemem. Podczas załatwiania kilku spraw w większym mieście, postanowiłam pójść do apteki po jakiś krem do rąk. Po drodze do SuperPharm jest niestety Organique, niewiele więc myśląc, skierowałam swoje kroki najpierw tam. Wyszłam z Regenerującą Maską do Rąk, pełna nadziei, że starczy nakładanie jej wyłącznie na noc. I co? Przejdźmy więc do rzeczy, jak na razie nasmarowałam tylko długą opowieść o mej antypatii do kremów ;)
Maskę (a także krem i serum z tej serii) otrzymujemy w higienicznym opakowaniu z pompką i nie będę ukrywać, że je uwielbiam. Jest ładne, proste, nie ślizga się i nie muszę pełnić funkcji "walczącej z tubkami" podczas aplikacji kremu (wiem, przesadzam ale często źle się one otwierają i ciężko wycisnąć kosmetyk a potem zamknąć go tłustymi rękoma). Maska pięknie pachnie żurawiną, nie spodziewałabym się, że tak polubię ten aromat. Słodko-kwaśny, dość intensywny, utrzymujący się zapach owoców na pewno również umila nam aplikację. Konsystencja maski jest dość gęsta i treściwa, nie spływa z dłoni i łatwo się rozsmarowuje. Po użyciu produktu ręce nie są tępe ani tłuste, lecz lekko śliskie, z delikatnym filmem, którego jednak rano już nie czuć. Kosmetyk zawiera wiele składników, które mają za zadanie doprowadzić nasze dłonie do ładu. Są to między innymi proteiny ryżu, masło kakaowe i shea, alantoinę, pantenol, witamina E, jedwab, ekstrakt z perły, cuda niewidy. A jak całość działa na ręce? Na moje - ekstra! Już po pierwszej aplikacji (oczywiście na noc, w dzień kremów do rąk, masek, serów i innego ustrojstwa nie używam) widać było efekt. Po kilku dniach dłonie wróciły do dawnej kondycji a po około tygodniu były w lepszym stanie niż kiedykolwiek. To produkt, który ze względu na swój zapach przyciągnął mnie do siebie i sprawił, że polubiłam go używać. Zatem teraz ręce smaruję co drugi, trzeci dzień i nadal są w świetnej kondycji. A co z innymi? Moja siostra cioteczna (pozdrawiam serdecznie, bo prawdopodobnie czytasz tę recenzję ;)), której pokazałam tą maskę, kupiła sobie swój egzemplarz (choć przez pomyłkę nabyła serum ale ponoć też jest świetne). Z kolei mój brat, który wylądował u dermatologa z powodu odmrożonych rąk, które po tym incydencie zawsze są w stanie agonalnym i za nic nie chcą wrócić do normalności, twierdzi, że maska działa i sprawia, że nawet u niego jest lepiej. Podsumowując, mam małe doświadczenie, bo produktów do rąk nie lubię, ale ta maska zdecydowanie przyciągnęła mnie do siebie i w dodatku sprawiła, że nie tylko ja mam ładne łapki ;) Siostra i brat również są zadowoleni :) Minusem jest jak zwykle cena, 33zł za produkt do rąk to jednak "trochę" jest ;)

poniedziałek, 1 września 2014

Sierpniowe nowości :)

W sierpniu sporo udało mi się zużyć ale też sporo nowości przybyło od czasu, kiedy ostatni raz pokazywałam swoje łupy (w lipcu chyba takiego posta nie było). Zatem bez zbędnego przedłużania zapraszam do obejrzenia zakupów, które poczyniłam od ostatniego wpisu ;)
Może na początek moje największe chciejstwo, Serum Vinosource S.O.S Caudalie. Chodziłam nad nim dość długo, ze względu na mało przystępną cenę, jednak w końcu, jak to ja, oczywiście się skusiłam ;) Trafiły też do mnie dwie pomadki - mianowicie Balsam do Ust Caudalie oraz Odżywczy Balsam do Ust Himalaya Herbals. Po wakacjach moje wysuszone usta wołały o pomoc, ja potrzebowałam pomadkowej odmiany, więc zdecydowałam się na akurat te dwa produkty. W przypadku Caudalie, był to na pewno dobry wybór ;) Na krem Sensibio Tolerance Plus i Hydrabio Mousse Bioderma zdecydowałam się ze względu na nadchodzącą jesień, liczę na to, że pomogą mi bezboleśnie ją przetrwać ;)
W kategorii "pielęgnacja ciała" zawitało u mnie Serum Goat Milk & Lychee (kozie mleko i liczi) oraz Maska do Dłoni Organique. Powiem szczerze, że to drugie spisało się rewelacyjnie, na temat pierwszego pewnie powiem coś później ;) Szampon do włosów Xerial P SVR okazał się całkiem dobrym środkiem do mycia włosów, w momencie gdy wyglądałam jak biedroneczka :) Zestaw Nuxe trafił do mnie w chwili, kiedy niesamowicie zachciało mi się ich suchego olejku, a cena trzech kosmetyków okazała się niewiele wyższa niż samego pożądanego przeze mnie produktu. Wzięłam zestaw, a jakże :D
Kolejne łupy, tym razem kąpielowe, znowu pochodzą z Organique ;) Nowa Peelingująca Pianka Cukrowa Ice Tea oczywiście nie mogła pozostać nieprzetestowana a Peeling Bloom Essence podbił moje serce pod względem zapachu :)
W kwestii kosmetyków kolorowych znów niezbyt bogato ;) Z racji tego, że mój krem BB wyzionął ducha zdecydowałam się na zakup Snail Nutrition BB Cream Skin79. Mam nadzieję, że okaże się dobrym wyborem na nadchodzącą jesień i zimę. Matowy lakier Golden Rose Matte zakupiłam specjalnie do manicure, który robiłam na naszą ślubną sesję plenerową. Na zdjęciach prezentuje się fajnie, w kwestii użytkowania jest ciut gorzej ;) Z kolei na paletkę Makeup Essential Mattes Palette zdecydowałam się dlatego, że bardzo lubię cienie matowe a rzadko zdarzają się palety, w których wszystkie cienie mają właśnie takie wykończenie i stonowane barwy. Na szczęście to już wszystko, co trafiło do mnie ostatnimi czasy ;) Miałyście któryś z kosmetyków? Jak się u Was sprawdził? Mam nadzieję, że obędzie się bez kosmetycznych bubli :)