W ostatniej chwili przed wyjazdem na urlop, przy akompaniamencie okrzyków męża brzmiących mniej więcej: "Ingaaaaaa, a brać toooo?!", "eeeej, a spakujesz mi te koszule?!", postanowiłam napisać dla Was recenzję mojego małego spełnienia kosmetycznych marzeń. Czegoś, nad czym chodziłam chyba ponad rok. Co zaśmiecało moją głowę, i ciągnęło mnie do siebie niesamowicie, ale jakoś ciągle albo zakup się odwlekał, albo szkoda mi było na tę pomadkę pieniędzy, albo faktycznie ich nie miałam. W końcu, w okolicy rocznicy ślubu, którą spędzałam niestety w samotności, poszłam do Sephory (były akurat dni Vip), i ją kupiłam. Co? Yves Saint Laurent Rouge Volpute Shine nr47 Beige Blouse. Czy było warto? Już Wam mówię!
Pomadka znajduje się w złotym, ciężkim, metalowym i iście biżuteryjnym opakowaniu mieszczącym 4,5g produktu, ważnego dwa lata od otwarcia. Szczerze powiem, że niesamowicie mi się ono podoba! Całość nie niszczy się i nie rysuje, nawet noszona w torebce, jest łatwo zamykana "na klik" a element kolorystyczny, stanowiący tło dla liter, różni się w zależności od posiadanego przez nas koloru. W moim przypadku, jest to akurat 47 Beige Blouse. Jej ogromną zaletą jest piękny zapach mango, który przez moment po nałożeniu utrzymuje się na ustach. Ba, pomadka posiada nawet lekko słodkawy posmak ;)
W związku z tym, że długo nosiłam się z zamiarem jej zakupu, ciągle zmieniałam decyzję, jaki kolor sobie sprawić. W końcu poszłam po jeden a wyszłam z drugim, namówiona przez konsultantkę Sephory. Zdanie zmieniłam z bardzo prostego powodu - odcień po który się udałam, posiadał spory shimmer, a Beige Blouse 47 jest śliczna, kremowa, bez żadnych drobinek uwidaczniających się na ustach. Jest to odcień przypominający mi brudny beżoróż, o kremowym wykończeniu, pasujący w sam raz do jasnych karnacji i bladych ust.
Wykończenie jakie serwuje nam pomadka, jest lekkie, błyszczące, kremowe i raczej przejrzyste. Generalnie uwielbiam tego typu produkty do stosowania w codziennym makijażu. Od biedy można umalować się nimi nawet bez lusterka. W związku ze specyfiką produktu, oczywistym jest, że nie zastyga on na ustach. Bez jedzenia i picia szminka utrzymuje się około 3 godzin (ale u mnie generalnie pomadki trzymają się bardzo krótko, taka specyfika xD).
Nie będę ukrywać, że bardzo lubię w ten sposób wyprofilowane sztyfty, bo dużo łatwiej wyrysować mi nimi precyzyjnie kontur ust. Ten dodatkowo dzięki swej miękkości idealnie po nich sunie. Warto jednak wspomnieć, że mimo tego, iż sama pomadka jest mięciutka, nie gibie się ona na wszystkie strony, ani nie kaleczy opakowaniem, do czego niestety miękkie szminki miewają tendencje. Na nieszczęście - dość szybko się też zużywa, ale to również mankament tego typu mazideł i byłam na to całkowicie przygotowana ;)
Jedyną wadą tej pomadki jest dla mnie to, że potrafi podkreślić suche skórki (ale tylko w momencie, kiedy macie usta w naprawdę opłakanym stanie). Mnie tak naprawdę zdarzyło się to jedynie raz, po wypadku, w którym rozharatałam sobie usta a na etapie gojenia były wyjątkowo suche i pozadzierane. Drugą rzeczą, do której mogłabym się na siłę przyczepić, jest to, że po nałożeniu kilku warstw, potrafi smużyć, ale znowu widać to jedynie na zdjęciach z bliska, na żywo nie jest to zupełnie zauważalne... Sama pomadka bardzo mi odpowiadała, ponieważ nie dość, że nie wysuszała moich ust, to mam wrażenie, że dodatkowo delikatnie je nawilżała.
Podsumowując mój wywód: jestem ze swojego zakupu bardzo zadowolona, mimo iż cena pomadki jest lekko zastraszająca xD W Sephorze i Douglasie kosztuje aż 165zł, choć można polować na nią na dniach vip, podczas nocy zakupów i w drogeriach internetowych. Moim zdaniem warto szukać, bo tam można dorwać ją za około 120-130zł. A jak wygląda to u Was? Ziszczacie czasem swoje kosmetyczne marzenia? Spełniają one Wasze oczekiwania czy zdarzyło się Wam trafić na bubel, który długo widniał na wishliście? Dajcie znać! A może znacie tę pomadkę YSL i macie na jej temat wyrobione zdanie? Dajcie znać!
P.S. Zapraszam również na konkurs! ;*