sobota, 30 kwietnia 2016

Kwietniowi ulubieńcy, czyli parę słów na temat tego, co zdobyło moje serce wiosną

W kwietniu zupełnie nie miałam jakichkolwiek problemów z wyborem ulubieńców. Pojawiły się (lub już od jakiegoś czasu były) u mnie produkty, które zdobyły moje serce i warto o nich wspomnieć. Dla każdego znajdzie się coś interesującego! Są kosmetyki kolorowe, są akcesoria, będzie trochę na temat perfum, a także trudnej dla osób z łuszczycą - higienie skóry głowy. Zapraszam wszystkie Zainteresowanie Panie (i Panów ;)) do czytania!
W kwestii doznań olfaktorycznych - moje serce zdobył Un Jardin Sur Le Nil marki Hermes. Jak już pisałam, dostałam tę wodę toaletową od męża na dzień kobiet (i jeszcze jedną inną okazję wypadającą tego samego dnia). Co w niej polubiłam? Bardzo przypadł mi do gustu sam jej aromat: jest bardzo zielony, jakby zimny, orzeźwiający i naprawdę czuć w nim ogród. Może nie do końca nilowy, choć nad Nilem nigdy nie byłam, i nie miałam okazji by to zweryfikować, ale w zapachu faktycznie czuć gdzieś w tle, zaraz na początku, marchew i pomidory :) Do tego oczywiście wszystko suto okraszone jest kwaśnym grejpfrutem i delikatnym mango. Potem do głosu dochodzą akcenty kwiatowe i zapach trochę się uspokaja. Ja czuję głównie lotos i piwonię, choć w nutach serca wymieniany jest jeszcze hiacynt, tatarak oraz pomarańcza. Z kolei na samym końcu, witają mnie przede wszystkim irysy i piżmo. Wspomnianego w opisie cynamonu, kadzidła oraz labdanum chyba nie miałam okazji poznać. Zapachy Hermesa, na mojej skórze są całodniowe. Ten akurat ma mniejszą projekcję niż Eau des Merveilles, trzyma się niedaleko ciała, zwłaszcza blisko finału, jednak czuję go na swojej skórze do końca. Aromat ten pokochałam, nie będę ukrywać. W maju mam imieniny, miałam zażyczyć sobie na nie Acqua di Gioia Armaniego, ale po głowie chodzą mi kolejne "ogródki". Brawo Hermes!
Kolejnym ulubieńcem, właściwie nawet nie kwietniowym, ale już całkiem kilkumiesięcznym jest szampon do włosów Pharmaceris H Purin Oily, czyli Specjalistyczny Szampon Przeciwłupieżowy do Skóry Łojotokowej. Do tej pory, nałogowo używałam specyfiku Dermedic, jednak jak to często bywa - moja skóra powiedziała dość. Zachęcona więc wcześniejszym ciekawym szamponem marki Pharmaceris (w wydaniu micelarnym, kojąco - nawilżającym), postanowiłam wypróbować wersję niebieską, i jest! Strzał w dziesiątkę. Produkt, który wybrałam, przeznaczony jest do skóry z łupieżem tłustym, ŁZS, łuszczycą lub uporczywym świądem (bądź ze wszystkim razem, u mnie np. występują dwa ostatnie). Używam szamponu codziennie, wchodząc pod prysznic. Nakładam go na początku, a zmywam przed wyjściem, więc "leżakuje" on sobie na mojej głowie około 5min. I co zaobserwowałam? Zmniejszenie świądu niemal do zera (a bywało tak, że nie mogłam zasnąć, bo swędziła mnie głowa), wygładzenie zmian łuszczycowych i zmniejszenie zaczerwienienia, oraz to z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że naprawdę znacząco ograniczył on przetłuszczanie się mojej czupryny, nie robiąc z niej siana. Włosy są gładkie, lśniące, puszyste, a skóra głowy uspokojona. Z pewnością kupię czwartą butelkę!
Następnym produktem, który strasznie polubiłam w mijającym miesiącu jest moja wymarzona szminka (była nawet w wishliście ;)) Dr Irena Eris Provoke Real Matt Lipstick w odcieniu 607 Pink Nuance. Może nie pisałabym o niej tak szybko, gdyby nie nadchodząca wielkimi krokami promocja na pomadki w Rossmannie, ale już po miesięcznym użytkowaniu (bo kupiłam ją na początku kwietnia) w różnych warunkach (łącznie z weselem ;)) mogę stwierdzić, że naprawdę się u mnie sprawdziła i jest godna zakupu. Nie wysusza, długo się trzyma, nie wchodzi w załamania, równomiernie znika, ma przepiękne opakowanie na magnes i świetny, brudnoróżowy kolor. Ostatnio towarzyszy mi ona dosłownie codziennie i jedyne do czego mogłabym się doczepić - to zbyt mały wybór odcieni. Warto jeszcze wspomnieć, że nie jest to tak zwany tępy mat, ale raczej delikatna satyna. Mnie jednak najzupełniej to nie przeszkadza i bardzo chętnie jej używam. Rozważam też zakup kolejnej ;)
W kwietniu, i nie tylko, świetnie spisał się cień Kobo Professional Mono Eyeshadow nr 145 Sandy Beach. Jest w odcieniu delikatnego beżu, z lekko widocznymi chłodnymi tonami, świetnymi dla tak zwanych "bladych twarzy". Warto wspomnieć, że u mnie, na jakiejkolwiek bazie, jest praktycznie nie do zdarcia. Używam tego cienia właściwie codziennie, przy niemalże każdym makijażu, i tak go lubię, że chyba pora przestać szukać ideału w tej kategorii. Łatwo się on rozciera, wygodnie nakłada, nie osypuje, również z pewnością zakupię kolejne opakowanie ;)
Ostatnim z kwietniowego "Top 5" jest pędzel Zoeva 228 Luxe Crease. Doceniłam go podczas wykonywania makijażu na ostatnie wesele oraz poprawiny, choć tak naprawdę, za każdym razem, gdy robię smokey eye sięgam głównie po niego. Idealnie rozciera cień, tworząc śliczną chmurkę koloru, łatwo się nim operuje, jest delikatny i nie kłuje w powiekę oraz co tu dużo gadać - jest śliczny ;)
Tym razem, to już wszyscy ulubieńcy minionego miesiąca i każdy z nich w stu procentach na to miano zasłużył. Znacie któryś z tych produktów? Lubicie, nienawidzicie? Dajcie znać, chętnie dowiem się, co myślicie o moich nowych (i nie tylko) "miłostkach" ;) A może zdradzicie, co podbiło wasze serca w kwietniu?

środa, 27 kwietnia 2016

Wyniki konkursu z My Asia, czyli o tym, do kogo uśmiechnęło się szczęście :)

Całkiem niedawno, bodajże w niedzielę, skończył się konkurs współorganizowany przeze mnie ze sklepem My Asia. Z racji tego, że właściwie dopiero dochodzę do siebie po dwudniowym weselu na Śląsku (oczywiście Inga trochę się pochorowała, a jak ;) ale za to było naprawdę super!), wyniki są z ciut większym opóźnieniem niż zwykle. W końcu jednak nadszedł ten moment, by ogłosić, kto wygrał "Azjatycki Konkurs" ;) Jak zwykle z chęcią obdarowałabym wszystkie z Was, ale można niestety tylko dwie :D Mam jednak nadzieję, że niebawem wygrać będą mogły kolejne osoby, a ja będę organizować konkurs z okazji 800 czytelników :* (w tajemnicy powiem Wam, że już myślę nad nagrodą ;))
Nagrodę główną, czyli Krem Holika Holika Skin and Good Cera Super Cream Original otrzymuje Cherry Belle! (Przepraszam za zamieszanie i zmianę nagrody główniej, ale stało się to z przyczyn niezależnych ode mnie. Wybacz ;*)
Z kolei nagrodę drugą, czyli Kredkę do oczu Holika Holika Jewel Ligh Waterproof Eyeliner oraz Cień do Powiek Lioele Color Eyeshadow wygrywa Iris! (przy okazji wysyłania danych, podaj mi jakie kolory cienia i kredki wybierasz, w linkach znajdziesz dostępne odcienie - klikklik:))

Zwyciężczyniom serdecznie gratuluję, niebawem napiszę do Was wiadomość, choć oczywiście możecie zrobić to pierwsze :) Poproszę jedynie o Wasze dane teleadresowe :) Pragnęłabym jeszcze poinformować wszystkich, że jeśli chcą zrezygnować z obserwacji Black Liner, to przekreślają sobie szansę na kolejne wygrane! Życzę też miłego dnia i dziękuję za bardzo liczny udział! ;* Do następnego razu! :)

piątek, 22 kwietnia 2016

Moja aktualna pielęgnacja twarzy (po koreańsku?), czyli o tym, co w siebie wcieram, by być piękną i młodą ;)

Od dłuższego czasu myślałam o aktualizacji ostatniego wpisu o mojej pielęgnacji twarzy, wszak od ostatniego postu tego typu minął już chyba ponad rok... Trochę potrwało, zanim zebrałam się w sobie, poskładałam wszystkie kosmetyki z całego domu w celu porobienia im zdjęć, ale w końcu jest, udało się! Doszłam do wniosku, że produkty, których aktualnie używam, są głównie koreańskie, ale może mimo wszystko zainteresuje Was tego typu wpis (swoją drogą ostatnio panuje na nie moda w związku z  książką, jednak ja używam tych kosmetyków już od bardzo dawna). W każdym razie, nie przedłużając (bardzo lubię pisać tego typu posty, ale nigdy nie wiem jak zacząć :P), zapraszam serdecznie do czytania i oglądania!
Zacznę może od oczyszczania i demakijażu twarzy. W celu zmycia make-up'u stosuję aktualnie stary, dobry i całkiem niedrogi Płyn Micelarny 3w1 Garnier (recenzja). W tym momenciie to mój ulubiony (zaraz po Biodermie) produkt tego typu. Jest tani, skuteczny łatwo dostępny i nie powoduje szczypania, czy to w przypadku podrażnień, czy moich wrażliwych oczu. Potem cerę myję olejkiem Fancl, który dostałam od Interendo. Jest delikatny, łatwo usuwa makijaż, pozostawia skórę nawilżoną (natłuszczoną?) i naprawdę gładką. Wadą jest jego wydajność oraz fakt, iż nie radzi sobie z moim tuszem do rzęs, ale mogę mu to wybaczyć (bo jego zmywam przeważnie micelem ;)) Potem myję twarz raz jeszcze - tym razem pianką Skin79 Lotus Mild Cleansing Foam, która świetnie usuwa resztki makijażu, pozostawia ją świeżą, matową i tak czystą, że aż piszczy ;) Mimo to, skóra nie jest ściągnięta! Brawo :) Jeśli chodzi o wady - koszmarnie szczypie w oczy... Na zdjęciu pojawił się jeszcze Crystal Peeling Gel Skin79, który stosuję raz, lub dwa razy w tygodniu. W przypadku mojej wrażliwej cery, świetnie złuszcza naskórek, dodatkowo nie podrażniając skóry. Chyba się polubimy, choć to dopiero początki naszej znajomości.
Moja pielęgnacja poranna jest stosunkowo prosta. Aktualnie na początek (czyli po umyciu skóry) nakładam na twarz lekki żel Mizon Water Wolume Aqua Gel Creme. Wydaje mi się on bardzo ciekawym produktem pod makijaż. Bardzo szybko się wchłania, nie pozostawia po sobie uczucia tłustości, a jednak delikatnie nawilża cerę i sprawia, że krem BB dużo lepiej na niej wygląda. Potem w ruch idzie filtr Skin79 Mild Sun Lotion SPF 50+ PA +++. Do tej pory bardzo nie lubiłam kremów z filtrem, ale ten produkt naprawdę zmienił moje podejście. Nie bieli twarzy, szybko się wchłania, nie komplikuje nakładania makijażu. Może w końcu będę używać kremu chroniącego przed słońcem naprawdę regularnie i nie dorobię się nawet latem nowych piegów (bo do tej pory czasem grzeszyłam i nakładałam tylko BB z filtrem :P). Na sam koniec wklepuję krem pod oczy, również marki Skin79. Pink Energy Eye Gel, ma bardzo ciekawy aplikator, którym możemy wykonać masaż tych newralgicznych okolic. Nie używam tego specyfiku zbyt długo, ale już widzę, że bardzo szybko się wchłania, kuleczki się nie zacinają, a okolice oczu na razie wyglądają bardzo ładnie (pewnie po kuracji kremem Norel). Mam nadzieję, że tak zostanie, a dodatkowo pomoże mi on zlikwidować cienie i opuchnięcia pod oczami.
Pielęgnacja nocna okazuje się z kolei dużo bardziej skomplikowana. Po demakijażu i ewentualnym peelingu, opisanym przy okazji pierwszego zdjęcia, sięgam po całą serię Premium Lettuce&Cucumber marki Skinfood, która ma za zadanie intensywnie nawilżyć i rozświetlić cerę. Zaczynam od kosmetyku o nazwie Watery Toner (to taki trochę nasz tonik), jednak jest on dużo gęstszy, jakby żelowy, i absolutnie nie ma potrzeby używania do niego wacików. Potem z kolei na twarz wędruje Watery Emulsion, czyli po prostu emulsja, mająca bardzo przyjemną konsystencję, przypominającą rzadki jogurt. To chyba jedna z moich ulubionych "warstw" całego tego rytuału ;) Wadą obu wymienionych do tej pory produktów, są opakowania. Butelki wykonane są z twardego plastiku, i nigdy nie wiadomo, ile akurat raczy chlusnąć nam na dłoń (a zazwyczaj albo zostaje za dużo, albo trzeba wytrząsać kosmetyk na siłę przez dłuższą chwilę). Trzeci etap, to z kolei nałożenie wodnistego serum o nazwie Watery Essense, z wyższą już zawartością składników aktywnych. Na szczęście ono posiada już pompkę i nie trzeba się bawić z niewygodnym opakowaniem. Na sam koniec na twarz nakładam jeszcze krem wodny (Watery Cream), który jest gęstszy i najbardziej treściwy z całej czwórki. Na całe szczęście wszystkie warstwy wchłaniają się w skórę całkiem sprawnie, pozostawiając po sobie przyjemne uczucie nawilżenia i ukojenia. Całość również bardzo ładnie pachnie, choć niestety daleko tej serii do zapachu, którego oczekiwałam. Generalnie to aromat wodnej świeżości, z delikatną nutą ogórka. Pod oczy nakładam ten sam krem co rano, czyli Skin79 Pink Energy Eye Cream (opisany został wyżej).
Jeśli chodzi o tak zwaną pielęgnację specjalną, najczęściej stosuję maseczki w płachcie. Jak widać na zdjęciu, aktualnie znajdują się u mnie produkty marek Skin79, Holika Holika i TonyMoly. Nie będę ukrywać, że lubię tę formę pielęgnacji, jednak nie jestem zbyt regularna. Z tego powodu maseczki lądują na mojej twarzy plus - minus raz w tygodniu.
Bardzo ważnym aspektem w całej pielęgnacji twarzy (i szyi!) jest dla mnie dbałość o usta. Niestety moje wargi są z natury suche i spierzchnięte, więc stosuję głównie sprawdzone produkty i ostatnio naprawdę boję się nowości. Stałymi bywalcami są więc u mnie Nuxe Reve de Miel Lip Balm (recenzja), który stosuję na noc. Świetnie regeneruje on moje usta, i sprawdza się już od lat. Nawet nie wiem ile sztuk miałam okazję gościć pod swoim dachem ;) W torebce z kolei zawsze znajduje się pomadka Caudalie Lip Conditioner (moja opinia). Stosuję ją od przypadku, do przypadku, kiedy wargi potrzebują dodatkowej dawki nawilżenia poza domem. To już któryś z kolei egzemplarz i dobrze wiem, że z pewnością kupię następny! :) Jedyną nowością w tym gronie jest Rose Essensce Lip Balm Skinfood. Przepięknie pachnie on różami, i nawet przyzwoicie nawilża. Metalowe opakowanie również ma swój urok, ale niestety produkt nie regeneruje moich ust na tyle dogłębnie, bym zrezygnowała z Nuxe. Jednak w ciągu dnia, który spędzam w domu całkiem nieźle zdaje egzamin.
Jak widzicie, z pewnością nie można zaliczyć mnie do pielęgnacyjnych minimalistek. Znacie może któryś ze stosowanych przeze mnie produktów? Też nakładacie kosmetyki pielęgnacyjne warstwowo? Co myślicie o azjatyckich kosmetykach pielęgnacyjnych? Znacie je? Lubicie? A może polecacie coś konkretnego? Dajcie znać! A ja tymczasem zbieram się do wyjazdu, jutro mam ślub kuzynki, ponad 300km od domu ;) Nocujemy w hotelu, jest wesele, są też poprawiny, więc zapowiada się więc niezły maraton :) Mam nadzieję, że pogoda dopisze! :) Miłego weekendu! :*

P.S. Dwa poprzednie posty o mojej pielęgnacji twarzy, można przeczytać tutaj i tutaj
P.S.2. To już naprawdę ostatni dzwonek, na wygranie koreańskich kosmetyków! KONKURS
P.S.3. Jeśli ktoś z Was chciałby pomóc mojemu bratu w pisaniu pracy licencjackiej, to bardzo prosimy o uzupełnienie ankiety - klik. Potrzeba jeszcze 30 a liczy się każda sztuka :* (pytań nie jest zbyt dużo, a otwarte jest tylko jedno)

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Make Me Bio: Orange Energy, czyli parę słów na temat kremu nawilżającego dla skóry normalnej i suchej

Lubicie naturalne kosmetyki? Ja bardzo, choć może po moim blogu niekoniecznie ten fakt widać. Powiem szczerze, że nawet poświęciłam dziś krótką chwilę na kontemplację tegoż faktu, jednak finalnie nie doszłam do żadnych sensownych wniosków ;) No może poza jednym... Często obawiam się, że kupując kosmetyk typowo naturalny, trafię na bubel. Że przykładowo dajmy na to: krem  - będzie tłusty, nieskuteczny, nieprzyjemny w użytkowaniu, i tak dalej. Jak więc spisał się u mnie kosmetyk marki Make Me Bio Orange Energy? Czy okazał się podobny w działaniu do Garden Roses? A może specyfik nadszarpnął moje zaufanie? Już Wam mówię! ;)
Krem znajduje się w skromnym, ale moim zdaniem naprawdę ładnym słoiczku z przyciemnianego szkła, lekko stylizowanym na eko. Całość zawiera 60 mililitrów i jest ważna 6 miesięcy od pierwszego otwarcia.  Kosmetyk zawiera wodę z kwiatu pomarańczy, która łatwo przenika w głąb skóry. Działa ona ściągająco, rozjaśniająco i tonizująco, a z kolei oleje (migdałowy i masło shea) zawarte w kremie mają za zadanie odżywiać i nawilżać cerę.
Konsystencja kosmetyku, w przypadku mojego egzemplarza, jest kremowa i gładka, jednak czytałam, że w niektórych z nich, zdarza się wytrącanie oleju ze specyfiku. Ponoć nie wpływa to na jego przydatność do użycia, ale osobiście nie miałam okazji się o tym przekonać. Zapach kremu jest naprawdę cudowny. Mnie kojarzy się z liśćmi i kwiatami pomarańczy. Aromat kosmetyku trwa na skórze przez krótką chwilę, po czym zanika, przez co nie sądzę, aby sprawiał problem nawet osobom wrażliwym na zapachy. Krem wchłania się około kwadransa, pozostawiając po sobie bardzo delikatny, ochronny film (który na szczęście się nie klei, bo jakby tak było, to chyba kosmetyk poleciałby w kąt ;)). Powiem szczerze, że generalnie ta warstewka w zimne miesiące mi nie przeszkadzała, jednak wolałabym żeby wnikanie w skórę się zajmowało mu mniej czasu ;)
Jak działał powyższy krem? Jest to specyfik typowo nawilżająco-natłuszczający, więc nie spodziewałam się po nim fajerwerków, jednak powiem szczerze, że bardzo pozytywnie zaskoczył mnie w jednej kwestii. Świetnie koił on wszelkie zaczerwienienia, których niestety mam na twarzy niemało. Do tego oczywiście zgodnie z obietnicami producenta nawilżał i natłuszczał skórę, przez co wyglądała na ładną, jędrną, rozświetloną i zdrową. Nie zafundował mi również żadnych przykrych niespodzianek, ani nie zapchał mojej cery, jednak generalnie nie mam z tym problemów, więc to tak naprawdę żaden wyczyn ;) Ach, zapomniałabym... To bardzo uniwersalny specyfik, a co za tym idzie, całkiem nieźle nadaje się zarówno pod makijaż, jak i na krem nocny. W ramach podsumowania powiem Wam, że generalnie kosmetyk ten dobrze radził sobie z moją skórą zimą i wczesną wiosną, ale teraz pragnę jednak czegoś lżejszego :) Zwłaszcza zważywszy na film, jaki on po sobie pozostawia, i dość długie (jak dla mnie oczywiście) wchłanianie.
Na sam koniec warto jeszcze wspomnieć o cenie. Ja kupiłam swój egzemplarz w drogerii Ekobieca, w której aktualnie kosztuje 52zł. Myślę, że biorąc pod uwagę zwiększoną pojemność (wszak standardowo kremy mają 50ml a ten zawiera 60) oraz naturalny skład (jest dostępny między innymi na stronie Make Me Bio i pod powyższym linkiem), to całkiem przyzwoity koszt. W każdym razie ja nie żałuję zakupu i odpowiadając na pytanie z początku posta: po raz drugi marka Make Me Bio mnie nie zawiodła.
Znacie kosmetyki tej firmy? A może polecacie coś innego? Macie swoich "naturalnych" ulubieńców? Dajcie znać, chętnie poznam Wasze typy! :)

P.S. To już ostatni moment na wzięcie udziału w konkursie! ;)

środa, 13 kwietnia 2016

Skinfood PlatinumGrape Cell Essential BB Cream nr 1 Light Beige, czyli o kremach BB na bis

Zauważyłam, że dawno nie było u mnie nic o kosmetykach kolorowych. Jak pewnie dobrze wiecie (zwłaszcza te z Was, które czytają Black Liner już jakiś czas), mój makijaż twarzy od lat opiera się głównie na azjatyckich kremach BB (i te europejskie to absolutnie nie to samo, naprawdę!!!). W związku z tym, że niedobitki podkładów już niemal całkowicie spoczęły na dnie szuflady, chciałabym opisać Wam specyfik jednej z moich ulubionych marek - Skinfood Platinum Grape Cell Essential BB Cream nr1. Bardzo lubię pielęgnację tej firmy (między innymi tutaj jest na to dowód), pokochałam Skinfood Red Bean BB Cream, a teraz przyszła pora, by powiedzieć, jak sprawdził się winogronowy kolega "fasolki". Producent obiecuje, że znajdziemy w nim platynę i ekstrakt z winogron, pomagające uelastycznić, ujędrnić, odżywić i nawilżyć skórę twarzy. Krem posiada również wysoki filtr (SPF45 PA+++), przez co działa też przeciwzmarszczkowo. Czy jednak okazał się dobry? Zapraszam do czytania!
Ten krem BB marki Skinfood, wyróżnia naprawdę śliczne opakowanie. Całość przychodzi do nas zafoliowana i umieszczona w eleganckim kartoniku z grubej tektury (swoją drogą tak mi się on spodobał, że mój krem do dziś w nim stoi ;)). W pudełeczku znajduje się estetyczne opakowanie w kształcie walca, do którego przymocowana jest blaszka z logo i nazwą kosmetyku (a całość trochę przywodzi na myśl markę Skin79). Zawiera ono 45g kosmetyku, ważnego przez bodajże rok od pierwszego użycia. Pompka działa na szczęście bez zarzutu, i powiem szczerze, że całość zrobiła na mnie naprawdę świetne wrażenie.
Zapach kremu, to połączenie nut kwiatowo-owocowych. W każdym razie - mimo nazwy, nie pachnie on winogronami. Konsystencja z kolei jest gładka, niezbyt gęsta i dobrze rozprowadza się na twarzy, jednak gdy nałożymy go na skórę zbyt dużo - specyfik potrafi zacząć się mazać. Znalazłam jednak na to sposób i wklepuję go Beauty Blenderem, wtedy jest zdecydowanie łatwiejszy w obsłudze ;) Na całą twarz nakładam około pompki kremu BB, w niektórych miejscach tylko jedną, a w innych - tych najbardziej newralgicznych - dwie cieniutkie warstwy.
Jeśli chodzi o kolor, to jest on bardzo jasny (jednak jaśnieje tak dopiero chwilę po nałożeniu), i w sumie byłby w sam raz dla mnie, gdyby nie jeden, malutki problemik, który idealnie oddaje scenka rodzajowa z zeszłej soboty. Siedzę sobie przy stole i pochłaniam w ilościach hurtowych uwielbianą przeze mnie struclę makową z lokalnej piekarni. Na przeciwko mnie siedzi moja jakże szczera do bólu mama i popija kawę. W pewnym momencie czuję, że od dłuższej chwili bardzo intensywnie mi się przygląda. W końcu więc podnoszę wzrok a moja rodzicielka na to: "Inga, czym Ty się dziś wypaprałaś, że jesteś taka żółta?!". Tak więc w skrócie - krem BB ma ciepłe tony, które nieszczególnie mi pasują, ale jeśli szukacie kosmetyku w typowo żółtej tonacji, to może warto bliżej mu się przyjrzeć...?
Wykończenie jakie krem nam gwarantuje, to lekki glow, który bardzo lubią Azjatki (I ja! I ja! ;)). Jednak mimo tego, że jestem fanką tego typu wyglądu, po prostu muszę ten BB cream "zagruntować" jakimś pudrem, Dlaczego? Ano dlatego, że w przeciwnym razie mój telefon, ubrania, słuchawki, dłonie i wszystko, czym tylko dotknę do twarzy, będzie żółtobeżowe (raz zauważyłam plamy z tego kremu na karoserii samochodu :P). No i dlatego, że lubi zbierać się w zmarszczkach pod oczami również... Jednak dla mnie największą jego wadą jest fakt, że znika on bardzo szybko w okolicy nosa (a ja bardzo często nos wycieram, bo jak już wspominałam, wiecznie mam katar). Tak więc mimo tego, że na reszcie twarzy krem trwa, i trwa - pod nosem muszę dokładać go w ciągu dnia co najmniej raz. Na szczęście kosmetyk kryje całkiem dobrze, jedna warstwa w zupełności wystarczy, a w sytuacji naprawdę kryzysowej, dwie całkowicie załatwiają sprawę. A teraz, Moje Drogie, przyszła pora na "mistrzyni selfie" w akcji, czyli pokazanie jak owy krem BB prezentuje się na twarzy:
Jeśli chodzi o kwestie nawilżenia i odżywiania, to oczywiście nie liczyłam na to, że krem autentycznie będzie to robił - wszak to jednak tylko kosmetyk kolorowy. Muszę jednak przyznać, że nie wysusza on twarzy jak niektóre moje podkłady, i nie podkreśla żadnych skórek oraz nierówności, przez co moja często odwodniona twarz wygląda świeżo i naprawdę promiennie. Jeszcze na sam koniec - cena: w Polsce BB kosztuje około 90zł, z kolei zamawiając na Ebay, czyli prosto z Korei, zapłacimy mniej - więcej 65zł. Podsumowując: Nie jest to zły krem BB, jednak z całą stanowczością mogę stwierdzić, że znam lepsze. Finalnie udało mi się też trochę odciągnąć uwagę od bardzo żółtego (dla mnie, bo dla Dziewczyn z ciepłą karnacją mógłby być może nawet zbyt chłodny) tonu, poświęcając więcej czasu i wysiłku na dobre roztarcie go w okolicy żuchwy. Zdecydowanie dla mnie nie jest to ideał, więc postaram się go zużyć i więcej już do siebie nie wrócimy, mimo że krem ma naprawdę świetną szatę graficzną (a ja jestem wielką sroczką).
Znacie może ten kosmetyk? Miałyście okazję go używać? Jak spisał się u Was? A może wzbudziłam Wasze zainteresowanie, mimo iż do ideału trochę temu kosmetykowi brakuje? Dajcie znać! :)

Zapraszam Was serdecznie również na konkurs! :)

sobota, 9 kwietnia 2016

Norel Dr Wilsz Pearls and Gold Vitalizing Eye Cream, czyli parę słów na temat dbania o okolicę oczu (plus bonus ;))

Moja okolica oczu ostatnimi czasy nie należała do najpiękniejszych. Masa stresu i nienajlepsze samopoczucie powodowały u mnie sińce, opuchnięcia, zaczęły się też pojawiać nowe, niezbyt ładne bruzdy i zmarszczki (w dodatku lubię spać na brzuchu, co jeszcze to potęguje ;)). Stwierdziłam więc w końcu, że trzeba zacząć coś z tym robić, i choć kremów pod oczu używam nie od dziś - postanowiłam wytoczyć cięższe działa. A że czasowo zbiegło się to z propozycją współpracy od Norel (swoją drogą bardzo tę markę lubię, resztę moich recenzji znajdziecie za pomocą wyszukiwarki), wybrałam sobie do testów krem Norel Dr Wilsz Pearls and Gold Vitalizing Eye Cream, czyli Krem Witalizujący z Perłami i Złotem. Pewnie domyślacie się, że zdał u mnie egzamin, gdyż pojawił się w ulubieńcach marca, jednak dziś nadeszła pora, aby wspomnieć o tym dlaczego :)
Jak napisał producent, krem pod oczy Norel Pearls&Gold to delikatna emulsja o właściwościach ujędrniających i rozświetlających, polecana szczególnie po 50 roku życia (ja już dawno przestałam sugerować się tego typu oznaczeniami, raczej obserwuję swoją skórę i patrzę czego potrzebuje, a "mocniejsze" kosmetyki stosuję jako kurację). Krem ma opóźniać procesy starzenia, pomagać w wygładzeniu zmarszczek i bruzd, oraz rozświetlać okolice oczu. W składzie ma ekstrakt z pereł, złoto koloidalne, protektor macierzy zewnątrzkomórkowej, witaminę E, hialuronian sodu oraz olej abisyński. Zostawmy jednak w końcu w spokoju obietnice producenta, wszak wiadomo, że często życie sobie, a one sobie ;) Zacznę więc tradycyjnie - od opakowania (zawierającego 15ml produktu). Jest ono eleganckie, ciężkie, szklane i posiada pompkę. Niestety owa pompka ma tendencję do strzelania i bardzo łatwego odkręcania się, choć jeśli chodzi o to drugie - nie wykluczam, że mogłam trafić na felerną sztukę. Na szczęście całość wygląda ładnie i estetycznie mimo upływu czasu, wszak wyjątkowo nienawidzę, jak z opakowań w trakcie użytkowania ścierają się napisy albo pojawiają się na nim tabuny rys i tym podobnych cudów ;)
Krem pod oczy Norel to lekka, delikatna emulsja, która bardzo szybko się wchłania i łatwo rozsmarowuje. Warto wspomnieć również o tym, że produkt niemal nie posiada zapachu, a na posmarowanie obojga oczu (okolic pod nimi, jak i powiek), wystarcza niecała pompka. Dzięki temu, opakowanie starcza na naprawdę długo, używam go już chyba dwa miesiące, a zużyłam może połowę kosmetyku... Dzięki temu, kwota którą musimy na niego wydać, rozkłada się w czasie i już tak "nie boli" ;) (krem kosztuje w sklepie producenta 74złote).
Co z działaniem? Jestem z niego jak najbardziej zadowolona. Zaraz po posmarowaniu możemy odczuć wygładzenie okolic oka, ulgę i lekkie ściągnięcie (ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, przez co dobrze spisuje się pod makijaż). Po dłuższym stosowaniu mogłam zaobserwować znaczący wzrost nawilżenia i odżywienia skóry, co zaowocowało ujędrnieniem okolic oka, oraz spłyceniem zmarszczek (zwłaszcza tej mojej znienawidzonej, pod prawym okiem, która ostatnio wyglądała hmm... źle :(). Niewątpliwie dzięki niemu skóra wygląda na gładką, odmłodzoną, zregenerowaną i nawilżoną. Ustąpiły również męczące opuchnięcia, choć nie wiem czy to jego zasługa. Krem mógłby jeszcze rozjaśniać do kompletu sińce, ale niestety nie można mieć wszystkiego, zwłaszcza że zawsze kiedy pojawia się u mnie anemia, są one bardziej widoczne i żaden specyfik nie jest w stanie tego zmienić ;) (no może poza żelazem :P). Patrząc jednak na ogół - cienie łatwo schować pod korektorem i podkładem, a ze zmarszczkami tak prosto już nie jest :D Podsumowując - jeśli szukacie kuracji, która pomoże Wam odmłodzić Wasze spojrzenie, bądź jesteście starsze ode mnie i po prostu zależy Wam na dobrej, codziennej pielęgnacji, to chyba właściwy adres :) A tak przy okazji - nie wiem czy pamiętacie, ale Norel przez pomyłkę najpierw wysłał mi krem do twarzy z tej samej serii, którego teraz używa moja mama, więc i o nim może napiszę parę słów ;)
Krem do twarzy Norel Dr Wilsz Pearls and Gold Vitalizing Cream with Colloidal Gold umieszczony jest w eleganckim, plastikowym słoiczku zawierającym 50ml kremu. Jego zapach jest już bardziej wyrazisty niż kremu pod oczy, ale sądzę, że nie powinien on jednak nikomu przeszkadzać, mimo iż jest delikatnie orientalny (czuć w nim czekoladę, cynamon i inne przyprawy). Specyfik jest dość gęsty i treściwy, ale mama twierdzi, że mimo wszystko w miarę szybko się wchłania i idealnie nadaje pod makijaż. Dowiedziałam się również, że użytkowniczce bardzo odpowiada jego działanie, a po przeczytaniu opisu na stronie producenta stwierdziłam, że właściwie niemal odpowiada temu, co powiedziała moja rodzicielka. Krem napina, regeneruje, nawilża i ładnie rozświetla skórę, co znacząco przekłada się na widoczność zmarszczek. Nie będę ukrywać - widać że ostatnio mama wygląda lepiej ;) Niestety jego główną wadą jest cena, słoiczek kosztuje 108zł (tutaj), ale jak widać - warto :)
W ramach podsumowania powiem Wam, że zarówno ja, jak i moja mama byłyśmy ze swoich kremów zadowolone i obie z chęcią byśmy do nich wróciły. Jeśli jesteście więc w grupie docelowej tejże serii, bądź szukacie kuracji przeciwzmarszczkowej, warto spojrzeć w jej stronę :)

Zapraszam Was serdecznie na konkurs, jest coraz mniej czasu na wzięcie udziału! :) link

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Marcowe nowości, czyli hulaj dusza, piekła nie ma!

Kosmetyków, które trafiły do mnie w marcu było, hmmm... Sporo. Na swoje usprawiedliwienie, mam właściwie jedynie to, że część z nich dostałam od męża, część od mamy, a i firmy, z którymi współpracuję nie zapomniały o mnie w Dzień Kobiet :) Udało mi się nawet wygrać jeden konkurs, co było dla mnie ogromnym zaskoczeniem, wszak zawsze mam wielkiego pecha do takich rzeczy :P Tym sposobem nazbierała się całkiem pokaźna gromadka różnych cudeniek, począwszy od perfum, a skończywszy na niezbędnikach, typu płyny micelarne. Swoją drogą, jakoś to wszystko wyjątkowo mnie cieszy :D Kto ciekawy, co się u mnie pojawiło? Zapraszam do oglądania! (Noo, i czytania też, ale wiem, że to robi zdecydowanie mniej osób :D Taka karma ;))
Na sam początek idzie marka Kneipp i set Herbal Bath Collection, zawierający sześć olejków do kąpieli tejże marki :) Do tego zakupu zachęciła mnie Ania z bloga Kosmetykoholizm. Na razie ich nie używałam, bo aktualnie mam do dyspozycji tylko prysznic (nad czym ubolewam, bo jestem amatorką wanny), ale liczę na to, że przypadną mi do gustu :) Na zdjęciu widać jeszcze Tangle Angel Xtreme, którą zakupiłam do moich rosnących jak szalone włosów (są już do talii), bo po prostu "brakowało mi ręki" by komfortowo uczesać je Tangle Teezerem. Produkt okazał się dobry, łatwo rozczesuje kosmyki, tylko nabija się z niego pół mojej rodziny, a mama okrzyknęła go "najbardziej kiczowatą szczotką świata" :P Cóż, na moją szczerą do bólu rodzicielkę zawsze można liczyć :D
Tutaj z kolei widać efekty służbowego wyjazdu mojego męża ;) Z węgierskiego DM'u przywiózł mi w ramach niespodzianki dwa żele dezynfekujące do rąk marki Lolliland o zapachu Mojito i Mango, żel pod prysznic Balea Frost Flower, piankę Garten Eden (do dziś nie rozgryzłam, czy ona jest pod prysznic, czy do rąk, a niemiecki zapomniał mi się na amen :P) i żel do golenia Sweet Mandarin, również firmy Balea. Cwaniak dobrze wie, co lubię :D <3
Efektem jednej z moich wizyt w Biedronce (u rodziców mam ją po drugiej stronie ulicy, a w związku z rodzinną sklerozą, bywamy w niej czasem po trzy razy dziennie) był zakup Płynu Micelarnego Garnier 3w1. Jest to jeden z moich ulubionych miceli, więc z pewnością się przyda ;) Z kolei z Korei Południowej przyleciały do mnie Toner (czyli na nasze taki tonik) oraz Krem Wodny z linii Premium Lettuce&Cucumber marki Skinfood. Aktualnie używam ich razem z emulsją i esencją z tej serii, i cóż... Całość zapowiada się obiecująco! :)
Na tym zdjęciu z kolei widać prezenty, jakie dostałam od firm z którymi współpracuję, z okazji Dnia Kobiet :) Marka Dr Irena Eris przysłała mi swój nowy tusz do rzęs Perfect Lashes Mascara 3w1 (mam nadzieję, że będzie tak samo świetna, jak wydłużający tusz tej marki! - recenzja) a Evree sprezentowało mi olejek Essential Oils. Bardzo dziękuję za miłe drobiazgi i pamięć! :*
W tym miesiącu - trochę przypadkowo - trafiły do mnie dwa nowe flakony perfum i perfumetka. Pierwszą butelkę Hermes Eau Des Merveilles, jako jedyną, kupiłam sobie sama. Miesiąc temu trafiła do mnie miniaturka tego zapachu, i mimo że jest on całkowicie "nie mój" to tak mi się spodobał, że nie mogłam przejść obojętnie obok całego flakonu. Jego aromat jest ciepły, lekko męski, mocny, i szalenie ciekawy, bardzo lubię nim pachnieć :) Z kolei Un Jardin Sur Le Nil Hermes dostałam od męża na Dzień Kobiet i ósmą rocznicę naszej pierwszej randki, która wypada tego samego dnia :D Może to trochę głupia do obchodzenia okazja, ale zawsze miło dostać taki prezent i piękne kwiaty :) Swoją drogą - zapach strasznie mi się podoba! Perfumetkę Zara Fruity nabyła dla mnie podczas zakupów w tymże sklepie mama :) Jeśli jeszcze nigdy nie zwróciłyście uwagi na zapachy tej marki, to polecam to zrobić, bo często są bardzo ładne, tanie (10ml kosztuje 15.90, pełnowymiarowe wody bodajże 49zł) i trwałe :) Mój pachnie oczywiście owocami - chyba głównie słodkim grejpfrutem :)
Lakiery Semilac w odcieniach Pink Marshmallow, Strong White oraz Queen of the Night udało mi się wygrać w konkursie na blogu Odcienie Nude. Bardzo się z tego cieszę, wszak moja przygoda z hybrydami właściwie dopiero się rozpoczyna i nie miałam w swojej kolekcji zbyt wielu odcieni. Dziękuję bardzo :* A że czasem używam też klasycznych emalii, kupiłam jeszcze swój ulubiony lakier, czyli Golden Rose Rich Color nr 120 :)
Jeśli chodzi o kolorówkę, troszeczkę poszalałam :P Z okazji promocji w Naturze, trafiły do mnie dwa kosmetyki Kobo: ukochany cielisty cień o nazwie Mono Eyeshadow 145 Sandy Beach, oraz konturówka Long Lasting Lip Liner 104 English Rose. Z obu produktów jestem zadowolona :) W dodatku dobrze mi się też one kojarzą, wszak przyjechały ze mną z weekendu w górach ;) Catrice Pure Brilliants Colour Lip Balm, to z kolei impulsywny zakup, którego dokonałam, gdy wygrzebałam ową kredeczkę z koszyczka wyprzedażowego w Rossmannie. Kosztowała grosze, więc stwierdziłam, że spróbuję. I cóż, okazała się nawet ciekawa :) W dodatku jak ładnie świeci, haha :D L'oreal Brow Artist Plumper, to już stały bywalec mojej kosmetyczki. O tym, że się kochamy, pisałam już tutaj i tutaj, więc nie będę się powtarzać, ale bardzo wszystkim polecam :) Na pomadkę Givenchy Le Rouge A Porter 106 Parme Silhouette skusiłam się po kilku przychylnych recenzjach, które widziałam zarówno na polskich, jak i anglojęzycznych blogach. A że uwielbiam piękne (zwłaszcza skórzane :D) opakowania połączone ze świetną zawartością, nie mogłam przejść obok niej obojętnie. Na razie się lubimy, ale co będzie dalej? Czas pokaże ;) Ostatnią nowością jest z kolei bodajże już wycofana pomadka Catrice Ultimate Shine Gel Color, która była dołączona do magazynu Elle (chyba, w każdym razie całość kosztowała 9.99). Wybrałam sobie kolor 060 Don't Pink and Drive, ale gdyby Wam się on nie spodobał - do wyboru są dwa. W każdym razie - ostatnio bardzo chętnie tej pomadki używam i absolutnie nie żałuję zakupu :)
Znacie może któryś z tych kosmetyków? Może coś lubicie, albo dacie znać, że zaliczyłam wtopę? Co ciekawego trafiło do Was w tym miesiącu?
P.S. Zapraszam Was również tutaj na azjatycki konkurs! (w którym niestety z powodu niedostępności kremu Lioele Pink Alaska zmieniła się główna wygrana, ale może akurat ta zainteresuje Was bardziej? Miałam próbkę aktualnej nagrody głównej, i myślę, że to jak najbardziej godny zastępca! ;) Jeśli z jakiegoś powodu nie chcecie już przez to brać udziału w konkursie, proszę o informację i bardzo przepraszam za to zamieszanie ;*) A ja jadę odwiedzić moje "ulubione" ostatnio miejsce - przychodnię :/