poniedziałek, 29 sierpnia 2016

"Francuzki nie potrzebują liftingu" Mireille Guiliano, czyli o książce dla kobiet w każdym wieku

Jak wiecie, ja aktualnie przebywam na urlopie (wczoraj "zaliczyłam" drogerię DM i Muller, zdjęcia moich łowów postaram się wrzucić na facebooku), jednak mojej kochanej mamie jednak udało się stworzyć nowy post, będący jej opinią na temat poradnika "Francuzki nie potrzebują liftingu" w dodatku całkiem samodzielnie, więc proszę o wyrozumiałość ;) Książkę dostałam do recenzji od wydawnictwa Znak i długo zastanawiałam się, czy przyjąć tę propozycję, wszak szczerze powiedziawszy mnie samej bliżej do "Sekretów Urody Koreanek", jednak znając zamiłowanie mojej mamy do Francji, Paryża, Morza Śródziemnego i Prowansji, doszłam do wniosku, że może to być idealna pozycja dla niej, nadal atrakcyjnej i szczupłej pięćdziesięciolatki (akurat dziś kończy 51 lat). Co ona sama sądzi o tej pozycji? Zapraszam Was do lektury!
Książkę otrzymujemy w miękkiej oprawie, z lekko żółtymi, ale jednak nadal przyjemnymi w odbiorze stronami dobrej jakości. Pozycja ta sporo już u mnie w domu przeszła, jednak okładka ciągle prezentuje się nienagannie ;) Autorką jest Mireille Guiliano, siedemdziesięciolatka, która napisała między innymi dwa inne poradniki: "Francuzki nie tyją", oraz "Francuzki na każdy sezon". Wewnątrz witają nas czerwono - czarne obrazki, wygodny do czytania druk i lekko chropowate strony. Biorąc pod uwagę cenę publikacji - jest chyba w porządku :) (jej cena to 26.18 na stronie wydawnictwa Znak).
Opinia mojej mamy na jej temat jest następująca: "Francuzki zawsze kojarzyły mi się z klasą, luzem i swobodną elegancją. Byłam przekonana, że sporo o nich  wiem i niezbyt chętnie sięgałam po książkę M. Guiliano " Francuzki nie potrzebują liftingu". A jednak "Sekrety piękna i radości życia w każdym wieku " okazały się nie tylko przyjemną, ale i pouczającą lekturą. 
To książka dla kobiet w każdym wieku. Żyjemy w świecie owładniętym presją wiecznej młodości i kultem pięknego ciała, tymczasem autorka przypomina, że na dobry wygląd wpływa nie tylko strój czy makijaż, ale przede wszystkim nastawienie psychiczne. Mireille przedstawia również filozofię starzenia się na luzie i udziela wielu praktycznych wskazówek, jak taki stan osiągnąć. Zauważa też, że nie warto ślepo podążać za nowymi trendami, dietami czy modą. 
Zdaniem autorki nasza kultura stawia przed kobietami nierealne oczekiwania. Dlatego do współczesnej wiedzy o kaloriach, wartościach odżywczych i przeciwutleniaczach warto dodać świadomość tego, jak istotna jest świeżość, różnorodność, dobry smak i przyjemność. Gdybym miała opisać tę książkę jednym zdaniem, z pewnością brzmiałoby ono tak: Ta książka pokazuje, jak żyć zdrowiej, dłużej i wolniej się starzeć. Spodobał mi się swobodny, lekki styl i niewymuszony humor, który moim zdaniem, dobrze oddaje mentalność współczesnych Francuzek."
Powiem szczerze, że sama po przeczytaniu recenzji chętnie bym po tę pozycję sięgnęła. Sądząc po tytule, myślałam że jest to książka typowo dla Pań w wieku mojej mamy (może także ciut młodszych i starszych), ale chyba jednak nawet dwudziesto-trzydziestolatka wyniesie z niej coś dla siebie. W końcu która z nas nie ma kompleksów, i która nie chciałaby wolniej się starzeć? Obietnica lekkiego stylu i humoru również brzmi zachęcająco. Ja chyba jednak do niej zajrzę. A Wy? A może już tę książkę znacie, i macie wyrobione zdanie na jej temat? Dajcie znać! Postaram się odpowiedzieć na Wasze komentarze, jak tylko "złapię trochę internetu" i znajdę wolną chwilę, o którą naprawdę na wakacjach w tak dużej grupie niełatwo ;) Miłego dnia! ;* 

piątek, 19 sierpnia 2016

Mizon Vita Lemon Calming Cream, czyli pielęgnacja twarzy spod znaku mohito

Zbierałam się do napisania tego posta dobre kilka dni ;) Niestety ostatnio naprawdę nie wiem już jak żyję :P Wczoraj skończyło się u mnie w domu malowanie, dziś jeszcze zakładamy listwy, a zaraz potem przeskakuję w pranie, prasowanie i pakowanie, wszak w niedzielę wieczorem w końcu wyjeżdżamy na wakacje. W całym tym zamieszaniu, nie chciałabym Was zostawiać na trzy tygodnie bez żadnej recenzji ;) Blogiem na czas wyjazdu, miała zająć się moja mama, i napisać dwa posty, ale z przyczyn związanych z pracą i firmą, którą współprowadzi, nie wiem, co z tego będzie :P Pewnie to co zwykle: czyli wyjdzie w praniu :D Wracając jednak do tematów kosmetycznych... Dziś chciałabym Wam powiedzieć, jak spisał się u mnie krem, którego używałam praktycznie całe lato, czyli Mizon Vita Lemon Calming Cream, przeznaczony dla cery zmęczonej, której brak blasku i witalności. Zawiera on wodę francuską i witaminę C (ponoć jest świetny też do cery mieszanej i tłustej), dzięki którym ma rozświetlić twarz, oraz rozjaśnić przebarwienia. Jak się u mnie spisał? Już Wam mówię! ;)
Krem przychodzi do nas oczywiście w kartoniku, w którym możemy również znaleźć szpatułkę do jego nakładania, w celu zachowania większej higieny. To duży plus, choć mnie osobiście ciągle one giną, a ja tak czy inaczej używam palców :P Sam słoiczek jest plastikowy, ale widać, że wykonano go z dobrej jakości tworzywa. Nic się nie wygina, nie łamie, etykieta się nie odkleja, oraz nie znikają z niej napisy. Ja jestem jak najbardziej na tak! :) Samego kosmetyku jest w nim 50 mililitrów, i choć na azjatyckie kremy to raczej średni wynik (bo miałam takie, gdzie umieszczono 100 lub 75ml), to sam produkt jest niesamowicie wydajny. Wystarczy naprawdę odrobina, by posmarować całą twarz. 
Teraz może pora, na wyjaśnienie Wam, dlaczego post otrzymał taki, a nie inny tytuł. Krem naprawdę pachnie niczym prawdziwe, świeże mohito, dla mnie jest to realistyczne i bardzo odświeżające połączenie limonki oraz mięty (bez alkoholu!), absolutnie nie męczące nawet dla osób bardzo wrażliwych na zapachy. Z kolei konsystencja kremu, również przywodzi mi na myśl jedzenie :D To ciekawe połączenie żelu z galaretką, bardzo gęste, ale jednak wygodne w stosowaniu. Jedyny problem, który napotkałam podczas jego użytkowania był taki, że kosmetyk niemiłosiernie się kleił... Najpierw, by to okiełznać, stosowałam go jedynie na dzień, pod makijaż, i wtedy sprawdzał się idealnie. Potem zaczęłam kombinować, jak sprawić, bym mogła go stosować również jako krem nocny. I w końcu odkryłam, co zrobić, by uniknąć lepkości! Wystarczy go nałożyć na tonik, serum lub esencję i jakiekolwiek nieprzyjemne odczucia znikają, jak ręką odjął. Na wilgotnej twarzy wchłania się wspaniale, a uczucie lepkości znika całkowicie :) Co ważne: kosmetyk nie ściąga skóry, i w ten sposób jego użytkowanie jest naprawdę przyjemne :) Zostawia po sobie jedynie lekki, jedwabisty, nietłusty i nieklejący film, który mi nie przeszkadza, a pisałam już wiele razy, że jestem strasznie wrażliwa na tym punkcie :P (zboczenie z dzieciństwa - z racji tego, że choruję na łuszczycę, mama ciągle smarowała mnie jakimiś tłustymi mazidłami, dobrze, że teraz robią to samo pod postacią nietłustych płynów... ;) Moja psychika jest bezpieczna :D).
Co zatem z działaniem? Przede wszystkim, bardzo polubiłam w tym kremie to, że część moich zaczerwienień, podczas jego stosowania zniknęło jak ręką odjął, a reszta została mocno zredukowana. Naprawdę mam z tym spory problem, i moja cera wcale nie jest taka idealna, jak czasem czytam w Waszych komentarzach (choć nie powiem, to niesamowicie miłe, że ktoś tak uważa ;*). Po prostu wszystko, co czerwone, znika pod podkładem, bo łatwiej to ukryć, niż jakiekolwiek nierówności na skórze. Muszę również przyznać, że moja cera dzięki temu produktowi była ładnie nawilżona (i mimo odstawienia innych kosmetyków - z lenistwa - nie męczyłam się z przesuszeniami), rozświetlona, gładka i jędrna. Zmarszczki jakie były, takie są, jednak przyznam szczerze, że nie spodziewałam się po nim jakiegokolwiek działania na tym polu. W kwestii piegów - nadal je mam (choć może ciut jaśniejsze? Ciężko stwierdzić...), ale chociaż nie pojawiają się żadne nowe, mimo tego, że mamy lato ;) Może jeszcze taka mała dygresja - oczywiście standardowo podkradał mi go mąż, jak już pisałam, posiadacz cery tłustej, ze skłonnością do zaskórników oraz pryszczy. Krem na szczęście nie spowodował u niego żadnego wysypu oraz pogorszenia stanu cery, a również zadziałał tak jak u mnie. Rozświetlił, nawilżył, wygładził, usunął zaczerwienienia i wydaje mi się, że chyba trochę ograniczył przetłuszczanie.
Podsumowując: Ogólnie rzecz biorąc, kosmetyk spełnił moje oczekiwania. Bardzo podobało mi się w nim to, że koił zaczerwienienia, pięknie pachniał, rozświetlał i jednocześnie nawilżał. Moje zmarszczki się nie spłyciły - ale powiedzmy sobie szczerze - nie takie było jego zadanie ;) Jedyne, co mi się nie podobało - to te przeboje z lepieniem się, jednak na całe szczęście udało mi się rozwiązać ten problem w miarę szybko :) Jeśli macie na ten krem ochotę - w tym momencie w JUUI.pl jest w promocji, i kosztuje 68.80zł ;) 
Miałyście może już styczność z tym kosmetykiem? Stosujecie produkty rozświetlające? A może również walczycie z zaczerwienieniami, naczyniami, wylewami podskórnymi (bo już i takie przeboje miałam...) i przebarwieniami? Dajcie znać! Chętnie poznam Wasze sposoby na tę dolegliwość ;)

P.S. Ja tym postem żegnam się z Wami na jakiś czas. Jadę odpocząć, choć nie wykluczam, że może przez te dwa tygodnie coś się tu pojawi ;) Może zdjęcia z wakacji? Może łupy z DM'u? Może ulubieńcy sierpnia? A może recenzja moja lub mamy? Zobaczymy :) Trzymajcie się i do napisania! :*

niedziela, 14 sierpnia 2016

Tonymoly Mini Peach Lip Balm, czyli o balsamie do ust, z brzoskwiniami w tle

Powiem Wam w tajemnicy, że nigdy nie byłam jakąś specjalną amatorka brzoskwiń, i nigdy też nie była to nuta zapachowa, której szukałabym w kosmetykach. Któregoś jednak razu, już po tym, jak nasza rodzima Sephora wprowadziła do swojego asortymentu markę Tonymoly, poszłam do sklepu, żeby się uwaga: przejść :P (no i pooglądać nowości, w każdym razie cel był absolutnie niezakupowy). Wtedy właśnie wpadł mi w ręce tester Mini Peach Lip Balm i cóż się okazało? Od razu po powrocie do domu zamówiłam sobie ten balsam na ebay, mimo tego, że od dawna posiadam swojego ulubieńca do pielęgnacji ust i nie mogę znaleźć nic, co choćby dorastało mu do pięt. Jak na tym wyszłam? Czy kupiłam kolejny bubel, czy kosmetyk okazał się całkiem przyzwoity? Zapraszam do czytania!
Tonymoly Mini Peach Lip Balm to kosmetyk umieszczony w przecudnym opakowaniu, stylizowanym na dojrzałą brzoskwinkę. Nietypowy słoiczek zawiera 7 gramów produktu, i jak to słoiczek - ma swoje wady, jak i zalety. Jest mało higieniczny i czasem ciężko wyciągnąć z niego zawartość w przypadku posiadania długich paznokci, jednak ja i tak najczęściej posiłkuję się pędzelkiem ;) Z drugiej strony jest ono tak ładniutkie oraz dobre jakościowo, że nie będę na nie narzekać. W końcu każdy widzi, co kupuje :)  Teraz chyba przyszła pora, na zdradzenie Wam, dlaczego w ogóle ten kosmetyk do mnie trafił. Po odkręceniu owego słoiczka, wita nas cudowny aromat świeżych brzoskwiń. W moim odczuciu jest on tak przyjemny, słodki i naturalny, że absolutnie musiałam go mieć. Co ciekawe, zapach utrzymuje się jakiś czas na ustach i nie znika zaraz po nałożeniu, dla mnie jednak, nie jest to w żaden sposób męczące ;) Smak również jest lekko brzoskwiniowy :)
Trochę problemowa okazuje się konsystencja produktu, która jest w lekko brzoskwiniowym kolorze. Jest ona stosunkowo twarda i taka pozostaje nawet w największe upały, przez co faktycznie najłatwiej nałożyć ją na usta pędzelkiem, od biedy nabrać balsam paznokciem (choć to takie średnio higieniczne :P), albo trochę pomęczyć się i stopić odrobinę produktu z wierzchu ciepłem palca ;) Paradoksalnie, gdy już wydobędziemy odpowiednią ilość ze słoiczka, bardzo łatwo nałożyć go na usta. Sunie po nich niemal idealnie, nie sprawiając już żadnych problemów ;) Warto też wspomnieć, że zupełnie nie skleja warg, nie wylewa się za ich kontur, a balsam posiada filtr SPF 15 PA+. Kosmetyk zapewnia też bardzo ładne, świecące wykończenie, przez co bez problemu możemy go nosić nawet w dzień, ponieważ wygląda po prostu jak bezbarwny błyszczyk.
A co z najważniejszym, czyli z działaniem? Jak wiele razy pisałam, moje usta są bardzo wymagające i wrażliwe. Potrafią wyschnąć na wiór, boleć, pękać, piec, a niejeden balsam tylko pogarsza ich kondycję (na przykład o ten - dla mnie to największy bubel wszech czasów jak do tej pory ;)). Ze strony brzoskwinki Tonymoly na szczęście jednak nie spotkało mnie nic złego ;) Nie okazał się to kosmetyk do dogłębnej regeneracji ust w nocy (jak np. Nuxe Reve de Miel, który mam ze sobą zawsze i wszędzie), ale do nawilżania warg w ciągu dnia, balsam ten całkiem nieźle się nadaje. Co najważniejsze - nie wysusza, niweluje uczucie ściągnięcia i suchości ust, lekko nawilża i nadaje się pod wysuszającą szminkę. Warto również wspomnieć, że według mnie, w żaden sposób ich nie natłuszcza, więc może stąd moje odczucie niezbyt dogłębnego działania. Chociaż może osoby o mniej wymagających wargach będą jak najbardziej zadowolone? Opinie w sieci, które udało mi się na jego temat znaleźć, były bardzo pozytywne :) Podsumowując: dla mnie jest to przyjemny produkt do dziennej pielęgnacji ust, o ładnym wyglądzie i cudnym zapachu ;) Warto też wspomnieć, że to chyba najlepszy kosmetyk z tej marki, z jakim miałam styczność (nie licząc Cat Wink Powder, czyli pudru w opakowaniu niczym kocia mordka), bo reszta przeważnie nie robi totalnie nic :P. Jeśli chciałybyście spróbować całkiem niezłego, brzoskwiniowego balsamu: w Sephorze kosztuje 29zł, na ebay około 20 :)
Znacie markę Tonymoly? Jacy są Wasi ulubieńcy w pielęgnacji ust? Macie słabość do takich śmiesznych, lekko zdziecinniałych i przykuwających oko opakowań? Dajcie znać! ;)

wtorek, 9 sierpnia 2016

Mizon Great Pure Balsam do Demakijażu, czyli olejowe oczyszczanie twarzy inaczej

Lubicie olejowe oczyszczanie twarzy? Nie? To dobrze trafiłyście! :D Ja szczerze powiedziawszy - też średnio... Wiem, że oleje dobrze usuwają makijaż, silikony, kremy BB, itd, ale wręcz mnie od nich odrzuca (choć miałam taki jeden, który zużyłam pod prysznicem ;)). Dlaczego? Bo oczy zachodzą mgłą, bo podczas masażu twarzy przy umywalce olej cieknie po łokciach, bo nie i już. Kiedy jednak zobaczyłam olej do demakijażu w formie stałej, czyli Mizon Great Pure Cleansing Balm, pomyślałam że to może być to. Jak zatem skończyła się moja przygoda z tym oto, przewrotnie wybranym kosmetykiem? Zapraszam do czytania!
Balsam Mizon znajdujemy wewnątrz biało-fioletowego kartonika. Osiemdziesięciomililitrowy słoiczek, w którym się on znajduje, jest wykonany z twardego i dobrego jakościowo plastiku. Bardzo podoba mi się w nim to, że naklejka, mimo olejowej konsystencji produktu, nadal znajduje się na swoim miejscu. Nie wiem jak Wam, ale jak ja już trafię na coś z olejem, to na 99% zaraz zejdzie mi z tego kosmetyku etykieta :D Taki zezowaty fart ;) Tu na szczęście jest inaczej (wyjątek potwierdza regułę :P). Do balsamu dołączona jest też plastikowa szpatułeczka, którą możemy wygodnie go nabrać i nałożyć na twarz. Sposób użycia też jest banalnie prosty. Nakładamy olej na SUCHĄ buźkę oraz delikatnie masujemy, przy okazji się relaksując ;)
Jeśli chodzi o zapach balsamu - bardzo długo zastanawiałam się, czy on w ogóle pachnie... (I tu należy przedstawić pewien ciąg przyczynowo - skutkowy: jest lato, a latem pylą roślinki, jak pylą roślinki, Inga ma katar, a jak już mam katar, to jak coś jest perfumowane wyjątkowo delikatnie, to tego nie czuję). W końcu jednak mama, która lubi podkradać moje kosmetyki, oświeciła mnie, że olej ma bardzo, ale to bardzo delikatny aromat kwiatów (choć ja jak mówiłam - nie czuję go :P jednak staram się walczyć z tym złem dzielnie ;) Tutaj znajdziecie sporo informacji, jak sobie z katarem radzić :)). Przełomowa dla mnie okazała się formuła kosmetyku. Balsam ma stałą konsystencję, nie przelewa się w opakowaniu i bez problemu możemy zabrać go ze sobą w podróż. Zawartość trochę przypomina mi masło, pozostawione na blacie w kuchni. Jest mięciutka, delikatna i bardzo przyjemna w użyciu. Z kolei po nałożeniu na suchą twarz, zaczyna zmieniać się w lekką emulsję. Niestety jednak - nie ma nic za darmo :( Kosmetyk na pierwszym miejscu w składzie ma "mineral oil" i choć dalej znajduje się mnóstwo wartościowych olei, to jest w nim także parafina, którą średnio lubię, mimo iż akurat mnie zupełnie nie szkodzi (ale warto także wspomnieć, że mojej mamie ze skłonnością do zmian trądzikowych olej ten również nie zapchał). Dlaczego? Ponieważ jest to jedynie pierwszy etap demakijażu! :) Według instrukcji na opakowaniu, po wykonaniu masażu i zmyciu make-up'u, należy przemyć twarz wodą oraz umyć jeszcze raz pianką, lub żelem do demakijażu (tak powinno zmywać się wszystkie kremy BB, cięższe, silikonowe podkłady i bazy, aby nie mieć problemów z zapychaniem. Ja potem, dla pewności używam jeszcze płynu micelarnego, a potem toniku :D).
Jak zatem kosmetyk zdał egzamin (który w moim przypadku nie jest dość prosty, nie każdy kosmetyk radzi sobie z kremem BB, grubą warstwą tuszu, kreską eyelinerem, i czasami jeszcze bazą oraz fixerem, którego używam, gdy wychodzę na imprezę)? Muszę przyznać, że bardzo dobrze. Właściwie nie mam już co zmywać po użyciu balsamu, mimo iż producent tworzył go z przeznaczeniem do wstępnego oczyszczania cery. U mnie bezproblemowo rozpuszcza tusz do rzęs, eyelinery oraz podkłady, jednocześnie nie powodując nieprzyjemnego uczucia "widzenia za mgłą". Raz, w ramach testu, zaraz po jego użyciu przetarłam twarz płynem micelarnym. Co się okazało? Że była całkowicie czysta, jedynie w okolicy oczu, zaplątały się dwie malutkie grudki tuszu do rzęs. Mimo to jednak, zgodnie z zaleceniami producenta, stosuję jeszcze żel do mycia twarzy :) Warto też wspomnieć, że cera podczas jego używania nie ma takiej tendencji do przesuszania, a jednocześnie widać, że jest naprawdę dobrze oczyszczona, bez uczucia ściągnięcia.
W ramach podsumowania, muszę stwierdzić, że mimo tego, iż kosmetyk zawiera w sobie parafinę, dobrze się u mnie spisał i był bardzo przyjemny w użytkowaniu. Myślę, że warto go wypróbować, jeśli szukacie podobnego produktu, a też nie przepadacie za płynnymi olejami. Balsam kosztuje 69zł tutaj (na stronie znajdziecie też pełen skład), ale biorąc pod uwagę wydajność, oraz komfort użytkowania, uważam, że mimo wszystko warto :) A za zapisanie się do newslettera Juui.pl, otrzymacie 10% rabatu na pierwsze zakupy ;) Stosujecie wieloetapowe oczyszczanie twarzy? Jak zmywacie makijaż? Lubicie stosować w tym celu oleje? Zdradźcie swoje ulubione sposoby! :)

środa, 3 sierpnia 2016

Dr.G Gowoonsesang Sensitive+ Daily Safe BB, czyli trochę na temat kolejnego mojego kremu BB tej marki

Jak pewnie dobrze wiecie, na punkcie kremów BB i azjatyckiej pielęgnacji mam niezłego fioła (fiołka, fiołeczka). Naprawdę lubię te kosmetyki, bardzo mi służą, a jeśli chodzi o same bebiki, mam ich już całkiem pokaźną kolekcję, ale jak to kobieta - cały czas szukam ideału. Kiedy więc nadarzyła mi się okazja współpracy z polskim dystrybutorem marki Dr.G, nie zastanawiałam się zbyt długo. Wybrałam sobie do testów kolejne mazidełko (czyli Sensitive+ Daily Safe BB. przeznaczony do cery wrażliwej, łagodzący oraz utrzymujący nawilżenie), i choć na początku było nam bardzo pod górkę (wszak zamiast zacząć testy, ja biegałam po okulistach, bo na powiece pękło mi naczynie, więc na jakiś czas musiałam zapomnieć o makijażu), to w końcu udało mi się do niego dobrać i gruntownie przetestować. Co z tego wyszło? Zapraszam na recenzję!
Krem BB Dr.G Sensitive+ Daily Safe jest zapakowany w elegancką, srebrną tubeczkę, w której mieści się 45 mililitrów produktu. Bardzo podoba mi się to, że opakowania tej marki są praktycznie niezniszczalne, a ich jedyną wadą jest to, że odrobinę odbijają się na nich palce (ale to zawsze można wyczyścić), oraz na samym początku użytkowania, lepiej nie stawiać tubki "na głowie", gdyż może nam wylecieć zbyt dużo kosmetyku, jeśli naciśniemy ją za mocno. Za to potem, w trakcie stosowania to zjawisko znika ;) Na zużycie zawartości mamy standardowe 12 miesięcy :) Ogromnymi zaletami, o których warto wspomnieć, to to, że kosmetyk zawiera filtr SPF 30 PA++, oraz na opakowaniu mamy miejsce na zapisanie daty otwarcia. To jedyna marka, u której spotkałam się z czymś takim :) Brawo! 
Zarówno Sensitive+ Daily Safe BB, jak i Super Light Brightening Balm (zerknijcie też do jego recenzji, bo jest absolutnie cudowny. Trafił do ulubieńców roku i bardzo go polecam!) mają ten sam, świeży, bardzo delikatny aromat :) Konsystencja kremu jest lekka oraz dość rzadka, jednak nie na tyle, aby spływać po dłoniach, twarzy lub wylewać się z butelki. Struktura produktu jest idealnie gładka i bez żadnych drobinek, czyli dokładnie taka, jak lubię. Zauważyłam, że kosmetyk ten, najładniej wygląda wklepywany cieniutkimi warstwami gąbeczką typu Beauty Blender, ale jeśli się postaramy - taki sam efekt osiągniemy palcami. Pamiętajcie jedynie, że kremów BB nie należy wcierać w skórę, bo wtedy wyglądają dużo gorzej! Ze względu na to, że pierwsza warstwa kosmetyku kryje raczej delikatnie, a rezultat jest bardzo naturalny i subtelny, ja nakładam drugą jeszcze na okolice nosa, gdzie potrzebuję intensywniejszego efektu.
Gdy czekałam na przesyłkę z owym kremem, drżałam, czy aby będę mogła go używać i nie będzie za ciemny. Co się jednak okazało? Że otrzymałam BB w idealnym, jaśniutkim i naprawdę neutralnym kolorystycznie odcieniu, który powinien pasować posiadaczkom zarówno cery o podtonach różowych, jak i żółtych. Na mojej nieopalonej, porcelanowej twarzy absolutnie nie odcinał się od szyi, i co najważniejsze - nie ciemniał w ciągu dnia. Czasem niestety bywa tak, że rano nakładam jakieś nowe, jaśniutkie cudo, a po kilku godzinach jestem pomarańczową marchewą :/ W przypadku Sensitive+ na szczęście zupełnie nie trzeba się tego obawiać :) Wykończenie jakie kosmetyk nam zapewnia, jest typowe dla azjatyckich BB - lekko mokre i satynowe. Warto też wspomnieć, że temu produktowi powinno się dać chwilkę na wyschnięcie (ale to domena każdego koreańskiego BB, przynajmniej ja na takie trafiałam), albo najlepiej utrwalić go pudrem :)
Jak zatem spisuje się on na mojej wrażliwej, skłonnej do zaczerwienień skórze, którą w dodatku zaczynają nękać pierwsze zmarszczki? Z ręką na sercu muszę przyznać, że przypudrowany, przez 8-9 godzin od nałożenia wygląda naprawdę dobrze. Jeśli jednak będziemy nosić go dłużej (choć mnie wyjątkowo rzadko się to zdarza, ale sprawdziłam specjalnie dla Was :D) może zacząć wchodzić w zmarszczki i delikatnie podkreślić pory na nosie (ale żeby to zauważyć, trzeba stanąć w ostrym świetle, przed lustrem w łazience, i zacząć intensywnie się wpatrywać ;)). Co ważne - cery zgodnie z obietnicą nie wysusza, i muszę przyznać, że podczas jego użytkowania, zaczerwienienia faktycznie dokuczały mi jakby mniej... Ale czy to jego zasługa...? Trudno stwierdzić na 100 procent ;)
Powyżej możecie obejrzeć porównanie odcieni kremów BB marki Dr.G, a poniżej zdjęcie, na którym mam na sobie krem Sensitive+. Proszę jednak tradycyjnie o zrozumienie, gdyż to chyba setne selfie z kolei, w dodatku wyglądam na nim niczym Morticia Addams, grana przez Carolyn Jones (jeśli ktoś nie kojarzy, to niech zerknie, bo podobieństwo naprawdę jest spore :P):
Dr.G Sensitive+ Daily Safe BB w cenie regularnej kosztuje w Dr.G Shop 125zł, jednak z tego, co widzę, właśnie trwa promocja, w której kupimy go za 89zł, oraz dostaniemy jakieś gratisy (i to naprawdę bardzo dobra cenowo oferta! A mnie osobiście marzy się jeszcze to serum i ten krem). Znacie kosmetyki tej marki? Miałyście może styczność z tym, lub jakimkolwiek innym? Wiem, że wiele fanek ma Dr.G Super Light Brightening Balm. A może macie jakiegoś zupełnie innego bebikowego ulubieńca? Dajcie znać!