niedziela, 27 listopada 2016

Listopadowy Shinybox Dobra Partia, czyli o tym co wyszło ze współpracy z Pewex.pl słów parę

Listopadowy Shinybox, tak jak wskazuje tytuł, powstał we współpracy ze sklepem internetowym Pewex.pl. Byłam niesamowicie ciekawa, co z niej wyjdzie, ponieważ pudełeczko sprzed dwóch lat (klik) ogólnie rzecz ujmując - podobało mi się. Śledziłam więc zapowiedzi na facebooku marki, zastanawiałam się, zgadywałam, nie mogłam się doczekać, używałam łaciny kuchennej z myślą o kurierze, że nie przyniósł mojego pudełka pierwszego dnia. I co z tego wyszło? Zawiodłam się? A może nie? Zapraszam do czytania!
Pudełeczko przyszło do mnie oczywiście w "nowym stylu", który jest gorszy jakościowo od kartonów używanych jeszcze kilka miesięcy temu. Przyznać jednak trzeba, że po raz pierwszy dotarło ono do mnie w stanie nadającym się do zrobienia mu zdjęcia :) Rozumiem - oszczędności ;) Takie piękne boxy z twardej tektury z pewnością są dużo droższe od aktualnych, jednak wolałabym mieć pewność, że wszystko dojdzie całe. Może warto więc owinąć zawartość lub sam karton np. w folię bąbelkową? :) Wtedy wszystko byłoby okej, a pieniądze można spokojnie zainwestować w ciekawsze kosmetyki. Tyle z mojej strony, jeśli chodzi o kartonik - przejdźmy jednak do jego zawartości ;)
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po otwarciu pudełeczka, to Słodkie Masło do Ciała Sweet&Natural marki Delawell (było dodawane do boksów zamiennie z peelingiem tej marki). Mnie trafiła się wersja pomarańczowa, z czego bardzo się cieszę, ponieważ nie jestem fanką wanilii ani kokosa. W dzień, w który paczka do mnie przyszła, stałam się szczęśliwą posiadaczką gumy Mamby i muszę Wam powiedzieć, że masło to, pachnie zupełnie jak ta pomarańczowa :P Po jednorazowym użyciu, mam również wrażenie, że zapowiada się całkiem dobrze pod względem pielęgnacji, Mimo dużego zapasu kosmetyków tego typu, cieszę się, że do mnie trafiło i jestem zadowolona, że umieszczono je w pudełku, gdyż do tej pory nie miałam z marką styczności ;) Koszt? 34.99zł. Ciekawą pozycją w pudełku okazał się również Żurawinowy Żel pod Prysznic Stenders. Markę lubię, chętnie testuję ich produkty, spodobała mi się linia o zapachu żurawiny, ale ubolewam, że w boksie umieszczono tylko miniaturkę. 50ml (kosztujące 9.90zł) wystarczy mi jedynie na wyjazd, i to krótki ;) Ostatnio z mężem podczas dziesięciodniowych wakacji, zużyliśmy normalny, 250 mililitrowy produkt we dwie osoby ;) Powiem Wam jednak, że miałam pełnowymiarową wersję borówkową i myślę, że warto się na ten żel skusić. Trzeci produkt w pudełeczku to Mydło do Twarzy i Ciała Vis Plantis Elha Pharm, na które trafiłam w wersji Biszofitowej (w pierwszej chwili pomyślałam - "co to jest ten biszofit...?!". Po przegrzebaniu otchłani internetu okazało się jednak, że to po prostu jakiś minerał, powstały w okresie Permu na dnie morza. Całe życie się człowiek uczy ;)). Poza minerałkami zawiera ono jeszcze oliwę z oliwek, pachnie bardzo ładnie, świeżo, mydlanie - dobrze mi się ów zapach kojarzy ;) Szkoda tylko, że tego typu mydła często traktowane są przeze mnie po macoszemu i lądują zapomniane w mydelniczce, a ja  chętniej stawiam na te w płynie... Może tu będzie inaczej? Zobaczymy :) Kosztuje 3.99zł.
W tym pudełeczku, całkiem bogato wyposażono nas w kolorówkę. Czyli? Między innymi trafił do mnie Błyszczyk do Ust Glamour Liquid Color, w odcieniu nr 20. Jest to lekki, delikatny beż, który całkiem ładnie wygląda na ustach. I chyba zaczynam węszyć tu jakiś spisek... On też pachnie Mambą! Tyle, że malinową :P Czy Mamba była w polskim PRLu? (ja już dziecko "demokracji"). W Niemczech z pewnością, bo znalazłam informację, że istnieje od 1953 roku ;) Ciekawe, jak u nas :D Wracając jednak do błyszczyka - jest przyjemny, nie wysusza i cieszę się, że znalazł się w pudełeczku. Kosztuje 6.44zł. Dalej niestety jest już trochę gorzej :P Dlaczego? Ponieważ trafił do mnie totalnie niedopasowany kolorystycznie Puder Prasowany Compact Refill Constance Caroll Daydream. Marka istnieje już długo, ponoć była popularna, ale kolor sprawia, że kosmetyk jest za ciemny aby stosować go "tradycyjnie", a za jasny na bronzer. Do tego opakowanie jest nieciekawe, zapach babciny, więc chyba faktycznie dam go babci. O! :) Wydaje mi się, że nawet dawno temu taki miała, więc jest za to bardzo w klimacie "Dobrej Partii" :D Kosztuje około 10zł. Kolejny kosmetyk to Utwardzający Lakier do Paznokci Mollon Pro. Posiadam identyczny z pudełka UROK, tyle że kobaltowy i mogę zaświadczyć, że spisuje się on bardzo dobrze, tyle że odcień z tego Shinybox'a (nr 128) to koszmarny pomarańcz z różowo-złotym shimmerem. Cóż, taka idea pudełek, koloru nie dobierzemy :P W razie czego jednak - buteleczka kosztuje 18zł i w jakiś ładny kolor jak najbardziej można inwestować, wszak kobalt spisał się u mnie dobrze ;)
Dalej jest już jednak dużo lepiej. Trafiła do mnie pyszna czarna herbata Qbox o nazwie "Idealny Poranek" z bergamotką i chabrem (i całe szczęście, bo dodawana była wymiennie z zieloną, której nienawidzę. Nie jestem amatorką herbaty, ale tego zielonego siana to już w ogóle nie pijam :P). Jej koszt - 20zł za 100g, otrzymałyśmy saszetkę z 5cioma gramami ;) Do tego wewnątrz znalazłam jeszcze malutkie lustereczko (świetne do torebki!), będące upominkiem od Pewex.pl oraz pożądane przez wiele z nas Bloterazzi by Beautyblender (będąca gąbeczką pochłaniającą z twarzy nadmiar sebum, zastępującą bibułki matujące). Nie spodziewałam się go wewnątrz swojego pudełka, bo zazwyczaj mam pecha do takich rzeczy, ale tym razem jednak mi się poszczęściło ;) Trafiłam do grona zadowolonych Dam, które znalazły je u siebie :D (i to nieprawda, że wszystkie Ambasadorki je dostawały ;)). Wewnątrz znajduje się też saszetka z żelem do jego mycia. Mam nadzieję, że będzie tak samo skuteczne, co jest śliczne i milusie :D Koszt? Spory, bo 75zł za sztukę. Co myślę na temat boxa? Z Bloterazzi jest bardzo dobrze, bez - już chyba trochę gorzej niż "bardzo dobrze"... Pomijam niedopasowane kolorystycznie kosmetyki, po prostu uważam, że chyba jednak czegoś w wersji podstawowej zabrakło, i Dziewczyny, które gąbeczki nie dostały, mają prawo czuć niedosyt. Mam jednak nadzieję, że pudełeczko Bożonarodzeniowe będzie naprawdę super i zrekompensuje już wszystkim Klientkom listopadowe niedociągnięcia :) A co ciekawego dostałam w ramach bycia Ambasadorką marki Shinybox? Zobaczcie! :)
Trafiła do mnie szara koszulka ze sklepu Pewex.pl (w rozmiarze M, normalnie noszę XS a jest dobra, więc w razie zamówienia zwróćcie uwagę na rozmiarówkę), z lekko przekłamanym w moim przypadku napisem: "Zyskuję przy bliższym poznaniu" :D (bo ja z tych miłych i grzecznych do czasu, a jak coś mi się bardzo nie podoba, to pokazuję różki ;)) oraz paczka z kosmetykami od Bell. Co się w niej znalazło? Korektor do brwiwosk modelujący do brwicień do powiek w kredcekorektor korygujący pod oczy i do twarzy (niestety za ciemny :() oraz trwale barwiący flamaster do kresek. Wszystkie kosmetyki pochodzą oczywiście z linii Hypoalergenic :) Co sądzicie na temat pudełeczka Shinybox "Dobra Partia"? Podoba Wam się? Dajcie znać! :)

wtorek, 22 listopada 2016

Mac In Extreme Dimension 3D Lash Black Extreme, czyli tusz i już na bis

O ile tusz do rzęs jest podstawą mojego makijażu, o tyle bardzo nie lubię pisać jego recenzji. Dlaczego? Z bardzo prostego powodu... Fotografii :D Bardzo często, choćby nie wiem jak pięknie maskara wyglądała na rzęsach w rzeczywistości, na zdjęciu prezentuje się niczym coś na kształt owadzich nóżek, pozlepianego włosia, bądź innych dziwnych rzeczy. Fakt ten znacząco zniechęca mnie do fotografowania mojego oka, bo powstaje zawsze milion pięćset sto dziewięćset podobnych selfie, a według mnie żadne nie jest wystarczająco dobre. Uznałam jednak tym razem, że o tuszu Mac In Extreme Dimension 3D Lash Black Extreme napisać muszę, ponieważ najzwyczajniej w świecie mu się to należy. Bo jest ekstra! (taki mały spojler) :P Dlaczego zatem? Już mówię!
Nieco ponad rok temu pisałam recenzję drugiej wersji tego tuszu (znajdziecie ją tutaj) i pozwolę sobie powtórzyć, że opakowanie jest tak samo dobre jakościowo i wygodne. Różni się jedynie kolorem literek, które na szczęście nie wycierają się podczas użytkowania. Maskarę trzyma się w dłoni bardzo komfortowo, łatwo się ją odkręca, a całość zawiera 12 gramów kosmetyku ważną pół roku od otwarcia. Powiem jednak szczerze, że tak naprawdę wychodzi na to, że ja tusze chyba zjadam, bo używam go od 23 września i już dogorywa... (jednak nie bierzcie tego jakoś szczególnie do siebie, ponieważ KAŻDĄ maskarę zużywam maksymalnie w 2-3 miesiące, więc to nie wyjątek. Dlatego właśnie nie lubię dużo wydawać na ten kosmetyk). Niestety jeśli chodzi o zapach, nie możemy się tu spodziewać czekoladki w stylu L'oreal, moim zdaniem tusz ten pachnie plasteliną :P
Kształt aplikatora moim zdaniem jest niby prosty, ale nie do końca typowy. Przyznaję, że z tego typu szczoteczką spotkałam się dopiero w tuszach Mac. Jest ona sylikonowa, dość gruba, duża, długa i prosta na całej długości, z niemałą ilością ząbków, dokładnie przeczesujących rzęsy. Pamiętam, że kiedy miałam pierwszy tusz z tej serii, ciężko było mi ją "ogarnąć", teraz jednak podeszłam do niej jak do starej znajomej, i bez problemów malowałam rzęsy, nie mażąc przy tym ani górnej, ani dolne powieki. Z perspektywy czasu wydaje mi się ona bardzo wygodnym rozwiązaniem. Warto również nadmienić, że konsystencja tuszu jest taka w sam raz (nie za sucha i nie za mokra), a tego typu szczoteczka bardzo ładnie sobie z nią radzi. 
Tusz ten posiada bardzo ładny, elegancki, czarny kolor, który pięknie błyszczy i świetnie prezentuje się nawet przy najczarniejszym eyelinerze. Bardzo mnie cieszy, że maskara nie ma tendencji do osypywania się. Pomijam już fakt, że wygląda to nieestetycznie, ale ja dodatkowo noszę szkła kontaktowe, i w moim przypadku taki niechciany pyłek potrafi się do nich "przykleić" powodując dyskomfort. Tu na szczęście nic takiego nie ma miejsca :) Warto również wspomnieć, że noszenie szkieł kontaktowych ciągnie za sobą konieczność używania kropli nawilżających (polecam Hyabak - to nie jest reklama sponsorowana ;)), i na całe szczęście maskara ta, nawet jeśli delikatnie się zamoczy - nie ma tendencji do rozmazywania się. 
No a teraz może przejdźmy do najważniejszego. Jaki efekt daje ta maskara? Według mnie spektakularny! Wrażenia z jego użytkowania najlepiej oddaje pytanie cioci z jakiejś rodzinnej imprezy: "Inga, czy Ty masz sztuczne rzęsy?". Po nałożeniu 2-3 warstw, mamy pięknie rozdzielone, pogrubione i wydłużone aż po same brwi firanki, na których w dodatku nie ma żadnych grudek. Jednocześnie są też dobrze utrwalone, ale nadal stosunkowo elastyczne. Niestety jednak tusz zmywa się dość opornie ;) W tym miejscu zaproszę Was do obejrzenia jedynego sensownego zdjęcia (z pięćdziesięciu :P) jakie udało mi się zrobić w ostatnio panującej ciemnicy :D 
W ramach podsumowania powiem Wam, że jestem z niego niezmiernie zadowolona. Nie wiem jednak, czy kupiłabym go ponownie... Dlaczego? Trochę szkoda mi 100 złotych na dwa - trzy miesiące szczęścia :D (tusz z poprzedniej recenzji znalazłam w Joybox a z dzisiejszej - dostałam w prezencie na otwarciu Mac w Manufakturze, więc ewidentnie mam do nich farta :P) A Wy, co o tym myślicie? Może polecacie jakiś kosmetyk do 50zł, gwarantujący spektakularny efekt? Na ile Wam starczają maskary? Czy tylko mnie idą one "jak woda"? Dajcie znać, z chęcią zapoznam się z Waszymi opiniami :)

piątek, 18 listopada 2016

Diamond The Prestige BB Cream Skin79, czyli o tym jak niechciane stało się kochane

Krem BB Diamond The Prestige Skin79 to tak jak pomadka z poprzedniego postu - zakup impulsywny, z cyklu "bo była promocja". Dopadłam go w polskim sklepie internetowym, całkiem tanio i całkiem korzystnie. Po jakimś czasie gryźć mnie zaczęły wyrzuty sumienia... "Inga, no bo ty masz tyle tych kremów BB, kiedy je zużyjesz?" W przypływie uczucia rozsądku, kiedy był jeszcze nowiutki i nieotwarty, chciałam go nawet sprzedać, w równie ciekawej cenie, ale chętny się nie znalazł, więc stwierdziłam, że skoro istnieje nawet stosowne na tę okazję przysłowie ("nie miała baba kłopotu, to kupiła sobie prosię" tudzież "jak się naważyło piwa, to trzeba je teraz wypić"), tak więc będę go używać sama. Ogłoszenie usunęłam, krem rozpakowałam i dziś chciałabym Wam napisać, jak potoczyły się nasze relacje, choć po tytule i po tym, że raz pojawił się w ulubieńcach miesiąca, pewnie już się domyślacie, że wyszło całkiem dobrze ;)
Krem zapakowany jest oczywiście w kartonik, a opakowanie stworzono z różowego, opalizującego na srebrno plastiku, któremu koszmarnie ciężko zrobić zdjęcie. Wszelkie obrazki i napisy również są w kolorze srebrnym, ale na szczęście, mimo użytkowania, nie ścierają się i nie schodzą z powierzchni. Cały kosmetyk posiada 40 gramów i jest ważny 12 miesięcy od otwarcia. Jeśli mam być szczera, to całość prezentuje się ładnie, elegancko i jest dobra jakościowo, ale do mnie bardziej przemawiają okrągłe opakowania bebików marki Skin79 ;) (czyli te) Na całe szczęście pompka również nie strzela jak zawodowy żołnierz :P
Ta wersja nie jest chyba zbyt popularna u nas w kraju. Wszędzie widzę pomarańczową, różową i wiele innych, ale recenzji Diamond The Prestige jeszcze nie czytałam. Jak to więc z nim jest? Podczas nakładania kremu towarzyszy nam bardzo delikatny zapach kwiatów. Nie należy on w żaden sposób do aromatów męczących, nie utrzymuje się na twarzy, ale jednak jest ;) Ciekawy w jego przypadku jest również odcień, chyba jeden najjaśniejszych ze wszystkich kremów marki, które miałam okazję testować (jaśniejszy jest jedynie Green). Posiada on w miarę neutralną tonację z bardzo delikatną przewagą tonów zimnych. Diamond jest tak jasny, że po lecie i wakacjach, mimo stosowania filtra SPF50 okazał się za jasny (przypominam, że aktualnie w Rossmannie wszystkie podkłady są dla mnie za ciemne ;)) i musiałam na kilka miesięcy przerzucić się na wersję Orange, która teraz zrobiła się już dla mnie leciutko za żółta, choć nadal całkiem dobrze się wtapia ;) (wychodzi chyba w takim razie na to, że się nie opaliłam tylko zażółciłam :P).
Konsystencja kremu jest bardzo łatwa w użytkowaniu. Lekko śliska, o "wygodnej" strukturze, która świetnie się rozprowadza, nie będąc ani zbyt lejącą, ani zbyt gęstą. Warto pamiętać tylko, by krem BB nakładać cieniutkimi warstwami (zawsze lepiej dwie cienkie niż jedna gruba!). Mimo wszystko, ma on jednak u mnie tendencje do zbierania się w ciągu dnia w zmarszczkach pod oczami, ale na szczęście dobrze przypudrowany zostaje na miejscu. Na mojej generalnie sezonowo suchej, czasami idącej w stronę normalności skórze, trzyma się cały dzień (oczywiście pod warstwą pudru). Nie podkreśla on też suchych skórek i nie powoduje uczucia ściągnięcia aż do zmycia. Wykończenie jakie ten BB posiada, to dość silny, mokry glow, który oczywiście można złagodzić pudrem matującym. Krycie niestety nie jest w jego przypadku oszałamiające, powiedziałabym wręcz, że bardzo średnie i bardzo naturalne, ale w razie potrzeby, bez problemu można je budować, najzwyczajniej w świecie nakładając kolejną warstwę.
Czy krem Diamond The Prestige BB Cream Skin79 pielęgnuje? Moim zdaniem nie, ale za to nie wysusza, powoduje że skóra wygląda ślicznie i zdrowo, oraz wybacza jeśli nie nałożę pod niego żadnego kremu lub serum. Tym oto sposobem, trafiłam na nowego, zimowego ulubieńca (ze względu na SPF25 PA++ i bardzo jasny odcień). To mój kolejny, impulsywny zakup, który przerodził się w aktualną miłość... Tym razem nawet chciałam się go pozbyć, a byłaby to naprawdę wielka szkoda ;) Dla kogo krem będzie idealny? Moim zdaniem dla kobiet o suchej, wrażliwej lub normalnej cerze. I takim go polecam, u mnie sprawdził się wręcz idealnie (pomijam oczywiście ścieranie się w okolicy nosa, ale mojego permanentnego kataru nie wytrzymało bez uszczerbku jeszcze nic :P A Diamond radzi sobie z katarami całkiem znośnie ;)). Cena? Od 80 do 100zł. Niemało, ale za około pół roku codziennego stosowania? Po tej informacji nie brzmi ona już tak groźnie :) Znacie krem BB Diamond The Prestige Skin79? A może macie innych ulubieńców pośród kremów tej marki, lub w ogóle? Dajcie znać, chętnie poczytam o Waszych aktualnych faworytach! :)
P.S. Zdjęcie twarzy niestety jest stare i pochodzi z recenzji kremu BB Skin79 Hot Pink, ponieważ u mnie w domu panują egipskie ciemności, a niestety z lampą błyskową nic sensownego mi nie wychodzi :( Ale zapewniam (gorliwie!), że wygląda na buzi tak samo dobrze, jak powyższy :) Za coś w końcu musiał stać się moim ulubieńcem ;) Jeśli nie stosowałyście jeszcze azjatyckich BB również warto tam zajrzeć, znajdziecie w nim kilka porad dla początkujących - klik

sobota, 12 listopada 2016

Collistar Rosetto Art Design Fragola, czyli o mistrzyni impulsywnych zakupów w akcji

Pewnie dobrze kojarzycie, jak szminka Collistar Rosetto Art Design w kolorze 9 Fragola do mnie trafiła. Nie? To Wam przypomnę. Pewnego pięknego dnia, dostałam od Douglasa bon na 40zł, za punkty na karcie lojalnościowej. Postanowiłam wydać go na coś, co bardzo lubię, czyli na szminkę, mniej więcej tak jakbym miała ich mało :P Najpierw miałam ochotę na pomadkę marki Mac, ale jakoś tak się złożyło, że to, co sobie upatrzyłam było wiecznie niedostępne, więc kupon przeleżał swoje w portfelu. Któregoś wakacyjnego jeszcze dnia, moja mama zaproponowała wyjazd do Ikei. Pojechałam, a po drodze obie odwiedziłyśmy Douglas. Tam przywitała nas Pani, która standardowo zapytała "czy może w czymś pomóc" (nomen omen była to dawna uczennica mojej mamy). Ja spojrzałam na kobietę i doznałam olśnienia. Wow, co ona ma na ustach?! Zapytałam, i wyszłam z tym oto cudem marki Collistar. Ja, nosząca na ustach delikatne róże, mauve, nude, wszelkiego rodzaju beże i brązy, zdecydowałam się na coś wyglądającego na koszyk malin, który wpadł w odwiedziny na pole fuksji? Siedząc potem z rodzicielką na kawie i oglądając ową pomadkę pomyślałam "no chyba mnie pogięło...". Jak ułożyła się nasza znajomość? Czy się polubiłyśmy? I czy to dobrze kupować coś całkiem w ciemno, bez czytania recenzji? Już mówię! :)
Pomadka znajduje się w pozornie ładnie wyglądającym, ale niestety plastikowym opakowaniu, które mnie lekko - z całym szacunkiem do marki - zalatuje kiczem :D Niby jest dobre jakościowo, wygląda w porządku, nie zostają na nim rysy, ale wydaje mi się lekko tandetne. To połączenie srebra, złota i nierównych powierzchni chyba jednak nie wpisuje się w moje gusta. Może coś prostszego? :D W tym dziwacznym plastiku, znajdują się 4 gramy włoskiej pomadki, ważnej całe dwa lata od otwarcia. Zauważyłam jednak, że dzięki ostrym krawędziom i ogólnie dobrze wyprofilowanemu sztyftowi, bardzo łatwo wyrysować nią usta bez konturówki, nawet w przypadku tak intensywnego koloru jak mój.
Jak już wspomniałam, kolor, który posiadam (Fragola o numerze 9), to piękne połączenie fuksji z maliną, które to ma tendencje do ślicznego wybielenia zębów (a ja niestety przez zamiłowanie do kawy posiadam wyjątkowo proste, ale nieszczególnie białe uzębienie). Wykończenie pomadki jest typowo satynowe, lekko i subtelnie odbijające światło oraz wyglądające na ustach naprawdę elegancko. Warto wspomnieć, że odcień ten bardzo przyciąga spojrzenia mężczyzn ;) Jednocześnie jest na tyle uniwersalny, że pasuje zarówno do mocnej kreski na oku w stylu pin up, jak i jedynie pociągniętych mascarą rzęs.
Sztyft jest stosunkowo twardy i dobrze przytwierdzony do opakowania (nienawidzę kiedy szminka się "gibie"!). Łatwo wyrysować nim usta i jedno, dwa pociągnięcia pomadki wystarczą, aby otrzymać pełnię koloru. Szminka niestety nie posiada żadnego smaku, ale za to ładniutko i delikatnie pachnie waniliowym budyniem ;) Co ważne, nie ma tendencji do podkreślania suchych skórek, równomiernie się zjada, a przez to, że kolor mocno wgryza się w wargi (coś na styl tintów) nie pozostawi nas ona bez koloru, nawet gdy teoretycznie już jej nie ma ;) Ostatnio miałam ją na obronie męża i pokonał ją dopiero hot - dog z keczupem i majonezem :P (tak długo czekałam, że zgłodniałam :D) Bez jedzenia utrzymuje się około 4-5 godzin, nie brudząc zębów, nie zbierając się w załamaniach, i nie wylewając się poza kontur naszych warg.
Niestety szminka ta w żaden sposób naszych warg nie nawilży i mimo naprawdę wielu zalet, mam wrażenie, że w te gorsze dni, ma nawet tendencję do lekkiego wysuszenia (uczciwie jednak przyznaję, że zdarzyło się to dosłownie kilka razy). Wtedy jednak, gdy wracam do domu, po prostu ją zmywam i nakładam na usta ulubiony balsam. Jak wygląda na ustach? Już Wam pokazuję! Z racji panujących aktualnie, listopadowych ciemności, umieszczam może niezbyt piękne, ale całkiem wiernie oddające odcień pomadki zdjęcie:
I teraz może trochę odpowiedzi na pytania z początku posta... Czy żałuję zakupu w ciemno? Nie, ponieważ trafiłam na całkiem niezłą jakościowo pomadkę, tyle że w koszmarnym opakowaniu (mimo to, mam świadomość, jak takie zakupy mogą się skończyć :P). Czy polubiłam się z tym kolorem i kupiłabym szminkę raz jeszcze? Nie wierzę w to, co mówię, ale zdecydowanie tak! Odcień sprawia, że czuję się pewnie oraz kobieco, a jednocześnie naprawdę świetnie wygląda on na ustach. I mówię to ja - amatorka brudnych róży i nierzucających się w oko nudziaków. Za szminkę zapłacicie od 70zł w internecie (np. w Dolce.pl) po 99zł w Douglas. Macie na sumieniach takie nietypowe jak na Was zakupy? Co ostatnio dziwnego kupiłyście i jak się to potem sprawdziło? Dajcie znać! Ciekawa jestem, czy tylko ja miewam takie szalone pomysły, czy to taka karma - po prostu ;)

niedziela, 6 listopada 2016

Inspired By U.R.O.K., edycja 6, czyli o moim małym farcie i niezawiedzionych oczekiwaniach

Pewnie nie wiecie, ale jeśli nie wiecie, to przecież Wam powiem. Generalnie Inga, do wszelkich gier, produktów, które występują w pudełkach zamiennie i nawet "giftów" w grach komputerowych ma pecha. Zawsze trafiam najgorszą (dla mnie oczywiście) opcję :P W przypadku tej edycji boxa, przeglądając uważnie profil Inspired By, odgadłam od razu, że w owym pudełeczku będzie krem Miya Cosmetics. Naczytałam się o nim mnóstwa dobrych rzeczy, weszłam na stronę i obejrzałam dostępne wersje. Okazało się, że mam 25% szans, na trafienie tej pożądanej. I co z tego wyszło? Zapraszam dalej!

Zatem wracając do tematyki kremu... Po kilkudniowym oczekiwaniu ("jak na szpilkach" dodam, bo nie dość, że chciałam konkretną wersję kremu, to jeszcze pocztowy "Paczkowy" zostawia moje przesyłki w różnych nieokreślonych bliżej miejscach), kiedy nareszcie w zeszły poniedziałek Inspired By Urok 6 do mnie dotarł, a ja otworzyłam pudełko, okazało się, że oto jest co chciałam! Szok i niedowierzanie przeplatało się z zadowoleniem (bo gdybym go nie dostała, to chyba bym kupiła :P). W moim boxie znalazł się krem Miya Cosmetics my Wonderbalm, Odżywczy Krem z Olejkiem z Róży "I Love Me", który ma za zadanie odżywiać, nawilżać, rozświetlać, wygładzać i zmniejszać zaczerwienienia. Czyli wypisz - wymaluj, specyfik dla mnie! Ten zdecydowanie najmocniejszy punkt tego pudełeczka, kosztuje 29.90 za 75ml (ale w dniach 16-30.11 z kodem MIYALOVE dostaniecie na ich stronie 30% rabatu na zakup).  Drugą pozycją z boxa, jest Suchy Szampon do Włosów Anti Grease Syoss, przeznaczony do szybko przetłuszczających się włosów. Nie lubię instytucji suchego szamponu, ponieważ jak wiecie, choruję na łuszczycę, która wyjątkowo upodobała sobie mój skalp i każda dodatkowa rzecz nakładana na skórę głowy, powoduje świąd nie do wytrzymania. Próbowałam z dwoma produktami tego typu i na romans z trzecim już naprawdę nie mam ani siły, ani ochoty, pomijając już fakt, że biały proszek zawsze zostaje na moich czarnych włosach... Bez żalu oddam go więc koleżance - blondynce, z nadzieją, że będzie zadowolona ;) Koszt? 15.99zł. Trzecim produktem, znalezionym w pudełeczku, okazał się Kawowy Peeling do Twarzy i Ciała Mark, o aromacie kokosa. Nie powiem, wiele słyszałam o tego typu zdzierakach i szczerze mnie on zainteresował, mimo iż okazał się tylko miniaturą. Jest naturalny, pobudza mikrokrążenie, pomaga walczyć z cellulitem, czego chcieć więcej... ;) Z pewnością go wypróbuję i jeśli mi się spodoba, kupię pełnowymiarowe opakowanie tego, lub podobnego specyfiku, tyle że już z pewnością nie kokosowe :P (bo to nie "mój" zapach) Za całe pudełeczko zapłacimy 59zł.
W IU.R.O.K. 6 znalazła się również mini Odżywka Intensive Therapy Nail Tek 2, zalecana do paznokci wymagających intensywnego wzmocnienia. Spaja ona płytkę, utwardza, pielęgnuje i nabłyszcza, oraz można ją stosować również na lakier kolorowy. O moich pazurkach wiele można powiedzieć... Że swoje przeżyły, że mają sezonowo objawy łuszczycy (nie słyszałyście, że ta choroba atakuje też paznokcie? To już słyszałyście :D), że są suche, ale akurat nigdy się nie rozdwajały i są wyjątkowo twarde oraz mocne. Nie wiem z czego to wynika, ale żeby je obciąć lub spiłować, potrzebuję dłuższej chwili i trochę siły :P Gdyby nie to, że mi przeszkadzają, mogłabym zapuścić je na naprawdę niezłą długość (raz próbowałam, urosły z 5mm więcej niż mają zazwyczaj i wymiękłam, nie wiem jak można chodzić z paznokciami wystającymi więcej niż 3mm za opuszek palca :P).  Sam produkt jednak świetnie zda egzamin u mojej mamy, która ma wypisz - wymaluj taką płytkę :) Koszt pełnowymiarowego kosmetyku, to 29zł za 15ml :) Pozostałe dwie rzeczy, to produkty od sklepu Coralove. Dostałyśmy Chocker, czyli bardzo modny ostatnio rzemyk, który wiązać można na milion sposobów, kosztujący 9.90 (i w sumie cieszę się, że się tu znalazł, bo od jakiegoś czasu chciałam wypróbować jak by mi się takie coś nosiło, chociaż ja jak zwykle popłynęłam pod prąd i ozdoba wylądowała na ręce), oraz Kolczyki Tribal, składające się z dwóch kuleczek, dużej i małej. Do mnie przywędrowała wersja czerwona, która średnio mi się podoba, pomijając już fakt, że mogę nosić tylko srebrne lub złote kolczyki, żeby nie paprały mi się uszy, i jak już się do jakichś "przykleję" to noszę je non stop, nie zdejmując na noc... Finalnie powędrują do tej samej kumpeli, co suchy szampon, wiem, że lubi ona tego typu ozdoby, więc mam nadzieję, że i ta ją ucieszy. Koszt kolczyków? Bardzo mały, jedynie 4zł :)
I to już cała zawartość pudełeczka, kosztującego 39zł. Bardzo ucieszył mnie w nim krem Miya, peeling Mark i chocker od Coralove. Suchy szampon, odżywkę do paznokci i kolczyki oddam, bo mnie się nie przydadzą, ale ogólnie rzecz ujmując, oceniam to pudełeczko jako udane. Wszystkim się nie dogodzi, to jest oczywiste. Mam nadzieję, że obdarowane Panie również będą z giftów zadowolone :) A jeśli o giftach mowa... Dostałam w prezencie świetny zestaw do pielęgnacji stóp od MollonPro oraz Shinybox! :)
Jego zawartość to balsam do stóp MollonPro FcSynergy Revitalising Foot Balm with 5% Urea, oraz peeling do stóp MollonPro FcSynergy Cleansing Sugar Scrub. Bardzo się z tego zestawu cieszę, ponieważ na urlopie w Chorwacji, po chodzeniu w gumowych klapkach pod górę nabawiłam się koszmarnych odcisków i bąbli (to był drugi dzień wyjazdu, resztę ledwo się toczyłam, ciągle za wszystkimi, w dodatku jeszcze większość to faceci, więc wyglądało to na coś a'la kraje muzułmańskie ;)), i do dziś nie mogę dojść z nimi do ładu. Z pewnością go wypróbuję i dam Wam znać, czy ten duet pomógł mi z uporaniem się z pozostałościami tej mało przyjemnej przygody ;) 
Dajcie znać jak podoba Wam się zawartość tego pudełeczka i czy może macie doświadczenia z którymiś produktami :) Czekam na Wasze opinie! Miłej niedzieli Moje Drogie ;)