sobota, 28 lutego 2015

Zoeva Rose Golden Luxury Set Vol. 2, czyli o pięknych pędzlach, pierwszym spotkaniu z marką i zachwytach.

Zacznę szczerze, od początku ;) Mam sporo pędzli, więc do tej pory wzdychałam tylko do pięknych zestawów, w cudownych kolorach i nadal malowałam się moimi Real Techniques (cały zbiór jest do obejrzenia tutaj). Jednak w dniu, w którym kolekcja pojawiła się w sklepach, a ja zaczęłam podziwiać zdjęcia tych zestawów na zagranicznych stronach, załączył mi się syndrom sroki. Rozsądek wziął górę (bo muszę kupić nowe ręczniki, bo mąż musi opłacić studia, i takie tam, inne przyziemne sprawy ;)). W momencie, kiedy już sobie przetłumaczyłam to, co trzeba, napatoczył się mój tata, i mimo, że normalnie tego nie robi, dał mi trochę gotówki :D Pędzle zatem kupiłam, a resztę grzecznie odłożyłam ;) Tato, wiem, że tego nie czytasz, ale dosłownie zrobiłeś mi radochę roku :D Zapraszam zatem do oglądania ;)
Pędzle przylatują do nas w przezroczysto-złotym opakowaniu z plexi. Na zdjęciach go nie ma, ale to zawsze jakieś dodatkowe zabezpieczenie, przed Pocztą Polską, bądź jakimkolwiek kurierem ;) Z jego wnętrza, możemy wyciągnąć złotą kosmetyczkę (kolor wygląda jak różowe złoto, które kusi ze sklepowych wystaw - przynajmniej mnie ;)) Okucia pędzli, są w takim samym odcieniu). Czy kosmetyczka jest skórzana? Nie mam pojęcia, nigdzie nie udało mi się znaleźć takiej informacji. Jednak nawet jeśli nie, to mamy tutaj wysokiej jakości syntetyk. Nie pogardziłabym jeszcze małą w którymś z kolorów (może ktoś nie kocha swojej? ;)). Zamek błyskawiczny również jest wykonany z dbałością o szczegóły i wygląda co najmniej ślicznie ;) W środku, kosmetyczka ma wszytą podszewkę w kolorze pudrowego różu.
Pędzle znajdują się wewnątrz niej, są dodatkowo zawinięte w folię i posiadają osłonki na okucia  i na włosie. Po wyjęciu pędzli z tych wszystkich opakowań, folii i innych zabezpieczeń, naszym oczom ukazują się w całej okazałości ;)


Lubię rzeczy dobrze wykonane i dobrej jakości. Drażnią mnie rysy, niedoróbki, fuszerki. Tutaj nic takiego nie uświadczymy. Cały zestaw, począwszy od kosmetyczki, a kończąc na najmniejszym pędzelku do eyelinera ma taką samą, świetną jakość. Nawet na najmniejszym, znajduje się piękny ornament na metalowej części pędzla, oraz śliczne logo na obu stronach pudroworóżowego trzonka. Jest on pokryty lakierem, przez co jest bardzo przyjemny w dotyku, a złote literki nie powinny ulec starciu. Włosie pędzli jest bardzo miękkie, przyjemne w dotyku. Nie wiem, czy nie są delikatniejsze niż pędzle Real Techniques, które posiadałam do tej pory. Włosie jest gęste i nie wypada z pędzla. Jest równo docięte, nie ma problemu z odstawaniem pojedynczych włosków. Pędzle są dobrze wyważone, dość lekkie, a trzonki mają optymalną długość. Świetnie trzyma się je w dłoni.
Cały zestaw wydaje się bardzo dobrze skomponowany. Często bywa z setami tak, że kupujemy je, a potem okazuje się, że pojedyncze sztuki leżą zapomniane w szufladzie, bo są "do niczego". Tutaj okazuje się, że każdy z pędzli znajdzie u mnie zastosowanie. Osiem sztuk i każda okazuje się trafiona. Co więc zawiera Zoeva Rose Golden Set Vol. 2?
104 Buffer - świetny do pudrów i podkładów, wykonany z taklonu
109 Luxe Face Paint - dobry do konturowania, włosie mieszane
126 Luxe Cheek Finish - pędzel do wykończenia makijażu, nałożenia różu, rozświetlacza, z włosia mieszanego.
226 Smudger - przeznaczony do oczu, do rozcierania i zmiękczania linii, z wykonany został taklonu
228 Luxe Crease - nadaje się do blendowania cieni, jest z włosia kozy
234 Luxe Smoky Shader - można nakładać i rozcierać nim cienie, również jest z włosia kozy
217 Wing Liner - skośny pędzelek do eyelinera lub brwi z nylonu
322 Brow Line - do brwi, z taklonu
Jednak dwie wady też muszę mu wytknąć. Brak (kultowego chyba już) pędzla 227 Soft Definer (który dostępny jest w drugim z zestawów z tej serii, przeznaczonym do oczu) oraz beżowe włosie pędzla do eyelinera. Wiem, że takie najlepiej pasuje do całości, ale z mojego doświadczenia wynika, że czerń bardzo często barwi na stałe ten rodzaj pędzli. Więc znając życie, i tak będzie on w przyszłości szary bądź czarny. Ale trudno, i tak jestem tym zestawem zachwycona :)


Wszystkich pędzli naprawdę bardzo dobrze się używa, i już zaczyna do mnie docierać, skąd tyle zachwytów związanych z produktami tej marki. Świetna jakość i znośna cena robią swoje. Do tej pory posiadałam tylko lusterko, które swoja drogą uważam za świetne, ale fenomen pędzli jakoś mnie omijał ;) Teraz już go rozumiem, Rozetka też :D
P.S. Wyśledziłam na jednym funpage'u, że kolejna dostawa tych zestawów (tym razem większa) ma pojawić się w kwietniu, w jednym ze znanych sklepów internetowych sprzedających produkty Zoeva :) Nie chcę robić reklamy, ale mam nadzieję, że wszyscy wiedzą, o co chodzi ;)

wtorek, 24 lutego 2015

Welness&Beauty, Peeling Solny z Oliwą i Zieloną Herbatą, czyli taniej, lepiej, mocniej!

Nie będę ukrywać, że nowa odsłona Rossmannowej serii Welness&Beauty od razu wpadła mi w oko. Kosmetyki są niedrogie, mają ładne opakowania, przyzwoite składy, piękne zapachy i są łatwo dostępne. To wszystko składa się na to, że sporo trafiło ich ostatnio pod mój dach. Jeszcze na żadnym z nich się nie zawiodłam, więc entuzjastycznie próbuję dalej i jednocześnie cieszę się, że mój portfel nie leży, i nie kwiczy z tego powodu ;)
Peeling Welness&Beauty otrzymujemy zapakowany w śliczny, dość ciężki słoiczek, wykonany z porządnego plastiku. Mieści on 300g kosmetyku i przypomina mi on odrobinę domowe weki. Zamknięcie chodzi dość ciężko, ale za to zawartość nie ma szans opuszczenia opakowania bez naszej zgody ;) Jego jakość również jest dość dobra, nic nie rdzewieje, nie wyrabia się, ani nie psuje. Warto też wspomnieć, że może on do nas trafić w trzech różnych wersjach, mianowicie "Oliwa i Zielona Herbata", "Masło Shea i Olej Migdałowy" oraz "Mango i Kokos" (Miałam też ten ostatni. Jejku, jaki on ma zapach!). Ogromny plus za to, że nie zawierają parafiny. Mnie ona nie szkodzi, ale tak po prostu i najzwyczajniej w świecie nie lubię, jak oblepia ciało.
Zaraz po otwarciu słoiczka wita nas intensywny aromat, który mnie kojarzy się wyłącznie z zieloną herbatą. Oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia ani widu, ani słychu, mimo tego, że producent deklaruje jej zawartość w taki sam sposób, jak herbaty. Aromat jest na tyle silny, że towarzyszy nam przez całą kąpiel, a nawet chwilę po niej. Sam produkt jest dość gęsty, jednak na wierzchu, jak na wszystkich peelingach solnych, które miałam, zbiera się olej. Sól opada na dno i przed użyciem dobrze jest kosmetyk wymieszać. Dla mnie to naprawdę minimalna niedogodność ;) Wydajność też stoi na całkiem przyzwoitym poziomie. Odrobina wystarcza do wykonania masażu, a cały słoiczek starczył na półtora miesiąca (choć nie jestem w stanie określić, czy ktoś jeszcze go podbiera, bo pomijając męża, czasem gości u mnie jeszcze brat ;)).
Po peelingu solnym można by się spodziewać, że będzie szczypał na potęgę. A tu jednak nie! Albo akurat trafiłam na moment, kiedy moja skóra była w wyjątkowo dobrej kondycji, albo zadziałała jakaś magia, i nie odczuwałam żadnego dyskomfortu. Produkt jest dość gęsty, a co za tym idzie, łatwo nabrać odpowiednią jego ilość i nic nie wypada nam do wanny. Dobrze trzyma się mokrej skóry i nie przelewa się przez palce. Jest to jeden z ostrzejszych peelingów, jakich miałam okazję używać. Dobrze ściera, skóra po jego użyciu jest wygładzona, gładka i miękka, a obumarły naskórek odchodzi w zapomnienie. Ze względu na dużą zawartość olei, ciało jest ładnie nawilżone i prezentuje się po zabiegu wyjątkowo dobrze. Piękny zapach po wyjściu z wanny (razem z jej myciem!) otrzymujemy gratis ;)
Na sam koniec muszę dodać, że peeling Welness&Beauty, który kosztuje bodajże 15 złotych (ja oba swoje kupiłam w promocji, za 9.99zł) są lepsze, tańsze, ładniej pachnące i przyjemniejsze w użytkowaniu niż peeling solny Organique, kosztujący około 35zł za 200g. Niestety, ale taka jest prawda ;) Zauważyłam też, że produkt ten, zaczął pojawiać się w Rossmannach, w których do tej pory go nie było. Po pierwszy egzemplarz musiałam jechać do Manufaktury (dla niewtajemniczonych - duże centrum handlowe, z największym Rossmannem w Polsce), a już kolejny, kupiłam w normalnym sklepie, u siebie na osiedlu. Miałyście może okazję testować ten kosmetyk? A może polecacie jakieś inne, niedrogie cudo od Welness&Beauty? :)

sobota, 21 lutego 2015

Wonder'Full Mascara Rimmel, czyli historia o tym, dlaczego tusz nie przypadł mi do gustu

W okolicy Bożego Narodzenia, sklepy są zalewane przez różnego rodzaju zestawy. Z reguły nie kupuję tuszy do rzęs w drogeriach, ze względu na powszechne zjawisko "pchania palców do wszystkiego, czym można się malować", jednak tym razem wymiękłam. Pudełko było zaklejone, dobrze zabezpieczone, więc cała zawartość była świeża. Płaciłam za nią ja, i pierwszy raz otwierałam wszystko ja. Wróciłam więc zadowolona do domu, z pudłem pod pachą. Jednak moje szczęście nie trwało zbyt długo :P
Tusz Rimmel zapakowany jest w śliczne, cieszące oko opakowanie w kolorze miedzi, które wyróżnia się na plus, wśród drogeryjnych propozycji. Napisy nie ścierają się z mascary podczas użytkowania. Szczoteczka, tkwiąca we wnętrzu jest dość duża, silikonowa (taka jak lubię), ale dość miękka. Formuła tuszu została wzbogacona o olejek arganowy, który ma za zadanie odżywiać rzęsy (bla, bla, bla... ta, jasne), zostawić je elastyczne, bez grudek i obciążania. 
No dobrze. Jednak z racji tego, że tusz do rzęs, nie jest jedynie eksponatem do podziwiania, tylko można się nim malować, przejdźmy do tego, jak radzi sobie w akcji. Komfort malowania, nie jest zbyt wysoki. Potrafiłam poświęcić naprawdę sporo czasu, by paćkać rzęsy tą wielką szczoteczką. Jedna warstwa, druga, czasem trzecia, i albo nie wyglądało to dobrze, albo posklejał mi rzęsy, albo wyszły grudki, w zależności od humoru powyższego "cuda". Łatwo było sobie nim upiększyć w gratisie powiekę. Moje rzęsy, w okolicy wewnętrznego kącika, krzyżują się ze sobą, i potrzebuję tuszu, który ładnie to ujarzmi. Ten niestety nie zdał tutaj egzaminu. Jednak chyba najbardziej denerwowało mnie to, że nic a nic ich nie podkręcał i potrafił się osypać w ciągu dnia ;) Uzyskanie bardziej wyrazistych rzęs, było właściwie niemożliwe. Efekt jest naturalny, otrzymujemy więc odrobinę wydłużenia i pogrubienia. Trzeba mu jednak przyznać, że nie zostawia "owadzich nóżek" (jezu, tego to ja dopiero nie znoszę!). Zestaw kosztował mnie około 30zł, i myślę, że w tej cenie nie będzie trudno znaleźć coś lepszego. Malowałam się nim 3 miesiące, i przez ten czas zbytnio nie zmienił konsystencji. Teraz zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach (może UFO go porwało, ale też może nie być zadowolone). Jedyne zdjęcie, które zostało po tym, jakże wielce cudownym tuszu, możecie zobaczyć poniżej, w towarzystwie równie słabego eyelinera w żelu Maybelline. 
Teraz już mniej sarkastycznie, na poprawę humoru, zdjęcia zza kulis sesji. Czasem naprawdę mi trudno, a ujęcia bez "towarzystwa", mam możliwość robić, kiedy Dama śpi, je, bądź zamknę ją w łazience :P

środa, 18 lutego 2015

Miodowe Mydło do Ciała i Włosów, Bania Agafii, czyli mojej mydlanej historii ciąg dalszy

Niektóry prawdopodobne zdążyli już zauważyć, że rosyjskie mydła bardzo lubię, i testuję chyba wszystkie po kolei ;) Są one fajną alternatywą dla szamponów, żeli pod prysznic i ogólnie wszystkich produktów do mycia, dla osób z wymagającą skórą. Tym razem, obiektem zainteresowania zostało Miodowe Mydło do Ciała i Włosów z serii Bania Agafii. Mniejsze i tańsze niż pozostałe. Ale czy gorsze?
Opakowanie to słoiczek z solidnego plastiku, czyli standard w przypadku tego produktów. Zawiera on 300 mililitrów kosmetyku, na którego zużycie mamy 9 miesięcy. Po otwarciu go, możemy zobaczyć maź w jasnożółtym kolorze (przypomina mi trochę miód rzepakowy - który swoją drogą jest pyszny! to chyba mój ulubieniec). Jest ona bardzo gęsta, ciągnąca, ale nadal płynna (np białe lub kwiatowe mydło Babci Agafii mają całkowicie stałą konsystencję). Co z zapachem? Pachnie miodem. Może z odrobiną cytryny... W każdym razie aromat bardzo przypadł mi od do gustu, i przypomina mi odrobinę balsam do ust Reve de Miel Nuxe. Mydełko, w odróżnieniu od wcześniej używanych przeze mnie produktów tego typu, nie zawiera SLS.
Co w takim razie z myciem? Specyfik pieni się trochę gorzej, niż reszta tych mydeł (pewnie z racji braku sls), ale nałożony na myjkę nawet w niewielkiej ilości, spokojnie daje sobie radę. Ciało jest dobrze oczyszczone, ale nie wysuszone, zaczerwienione i napięte (taki efekt fundują mi normalne żele pod prysznic, nie wspominając już o tym, że wszystkie ewentualne łuszczycowe plamki aż rażą swoją bordową barwą). Mydło niby ma odżywiać, nawilżać i odmładzać. O ile z dwoma pierwszymi mogę się zgodzić, bo po jego użyciu nie odczuwam przemożnej potrzeby nałożenia balsamu, o tyle to ostatnie to bujda na resorach ;) Z myciem włosów również radzi sobie dobrze, choć posiadaczki silnie przetłuszczającego się skalpu mogą nie być zadowolone. Mydło oczyszcza, ale nie wysusza. Włosy następnego dnia wyglądają naprawdę ładnie (swoje myję codziennie wieczorem). Są sypkie, gładkie i błyszczące. Od biedy nie trzeba nawet nakładać odżywki, ale mogą być wtedy delikatne problemy z ich rozczesaniem, więc ja w 99% przypadków, nie pomijam tego etapu. Sporą zaletą tego mydła jest niska cena, bo przy odrobinie szczęścia możemy je kupić za około 13zł. I warto! Za tę cenę mamy uniwersalny środek do mycia całego ciała ;) Ja na pewno skuszę się jeszcze na wersję cedrową, mydlana dynastia musi mieć przecież kontynuację ;)
Miałyście już jakieś rosyjskie mydła? Chętnie poczytam, co polecacie :) Ja do tej pory miałam okazję przetestować Białe, Czarne, Kwiatowe i Miodowe z serii Bania Agafii oraz mydło Hammam Marki Planeta Organica :)

niedziela, 15 lutego 2015

Tołpa Botanic Czarna Róża, Odżywczy Balsam - Miód do Ust, czyli guma balonowa w słoiczku

Miałam wiele kosmetyków Tołpy z serii Botanic, o zapachu Czarnej Róży również. I cóż, Czarna Róża niestety nie przypadła mi do gustu. Dlaczego? Działanie było świetne, ale zapach skutecznie mnie drażnił. Ciężki, otulający, zupełnie nie moje klimaty. Balsam - Miód do ust wyciągałam więc z szafki bez większego przekonania, spodziewając się takiego samego, ciężkiego aromatu. Ale tym razem, zostałam zaskoczona bardzo pozytywnie! ;)
Balsam do ust otrzymujemy w małym, białym i bardzo prostym słoiczku, który zawiera 8 gramów kosmetyku, ważnego 3 miesiące od otwarcia (było zabezpieczone sreberkiem). Na półce w sklepie pudełeczko stoi zapakowane w kartonik, ale mój został wyrzucony już dawno temu ;) A Tołpa jak zwykle, czaruje na swoich opakowaniach. Że składniki botaniczne, że czarna róża, małe wielkie składniki, brak szkodliwych substancji, i że przebadany przez dermatologów. Niby nic, ale mnie to przekonało. Skład rzeczywiście jest chyba dość ciekawy. Balsam skierowany jest do osób posiadających wrażliwe, suche i spierzchnięte usta. Czyli właśnie takich, jak moje. Po odkręceniu słoiczka, wita nas zapach gumy balonowej. Słodki, lekki, przyjemny i absolutnie nie męczący. Nie musimy się jednak obawiać, że po nałożeniu kosmetyku na wargi, zamęczy nas swą słodyczą. Na ustach ani zapach ani smak nie są wyczuwalne. Konsystencja produktu jest miękka, trochę przypomina wazelinę. W kontakcie z palcami zmienia się ona jakby w olejek, topi się i staje się delikatnie płynna. Potrafi migrować poza usta, jeśli nałożymy bardzo dużą ilość, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Kosmetyków w słoiczkach i tak używam wyłącznie będąc w domu. Nałożony w mniejszej ilość elegancko tkwi na miejscu, nadając wargom ładny połysk. I co ważne przy stosowaniu w dzień - nie klei się ;)
Co w takim razie z działaniem? Z moimi problemowymi ustami radzi sobie o dziwo bardzo dobrze! (choć trochę gorzej niż Nuxe). Od razu po nałożeniu możemy poczuć ulgę. Nawilża, odżywia, koi i wygładza usta na dłuższą metę, nie tylko i wyłącznie wtedy, kiedy się na nich znajduje. Spokojnie mogę używać go około dwóch razy w ciągu doby i nie odczuwam żadnego dyskomfortu związanego z ustami. W ciągu dnia zdarza mi się używać szminek, błyszczyków a wargi nadal są w dobrej kondycji (właściwie to pod szminkę również całkiem nieźle się nadaje ;)) Z resztą robiłam z nim już różne rzeczy: nakładałam na skórki, smarowałam nos przy okazji kataru, i w każdej z tych ról spisał się bardzo przyzwoicie. Jeśli chodzi o ten produkt, mój poziom zadowolenia jest bardzo wysoki, Odżywczy Balsam Miód do Ust Tołpy, bez problemu plasuje się w tym momencie na drugim miejscu moich ulubionych mazideł, głównie za to, że skutecznie utrzymuje wargi w dobrej kondycji :) Kosztuje 17.99, ale sklep internetowy tej marki ciągle atakuje nas fajnymi zniżkami, więc nie powinno być problemu  z kupieniem go taniej. Z resztą nawet za tę cenę warto ;)
Znacie balsam Tołpy? Lubicie, nie lubicie? U mnie "miodek" spisał się dobrze, ale może Wasze opinie na jego temat są zgoła odmienne? :) 

czwartek, 12 lutego 2015

Dior, Addict Lip Glow Color Reviever Balm, czyli o pomadce specjalnie dla srok (i o nowym szablonie też!)

Zacznijmy może od końca ;) Od wczoraj na blogu widnieje nowy szablon, wyczarowany przez Pannę Vejjs. Stary wygląd mocno mnie już uwierał, ale jakoś nie mogłam się zmobilizować, do podjęcia jakichkolwiek działań w tym kierunku. Nie wiedziałam, czego chcę (wiedziałam tylko, że ma być ślicznie, haha :D). W końcu, spontanicznie, postanowiłam spisać swoje pomysły i naskrobałam pierwszego maila. Po wymianie wielu wiadomości, można podziwiać efekt końcowy. Jestem z niego naprawdę zadowolona (jak również z tego, że rozmowa i szybkość wykonania, były bardzo przyjemne i na najwyższym poziomie :) A teraz wracając do recenzji... Pomadka - Balsam Diora, "chodziła" za mną długo... Bo była śliczna, różowa, dawała przejrzysty efekt. Tak więc, w przypływie gotówki po Bożym Narodzeniu (bo Gwiazdka, a następnego dnia urodziny!), i przy okazji przecen, "zanabyłam" od dawna pożądany towar.
Opakowanie jest różowo-srebrne, lekko przejrzyste i eleganckie, więc każda sroka będzie usatysfakcjonowana. Nie powiem, to głównie ze względu na nie, tak ciągnęło mnie do tego produktu. Wewnątrz niego, znajduje się sztyft, o wadze 3.5g. czyli mniej więcej tyle, co w standardowej pomadce. Wydajność, mimo nie największej pojemności, jest jednak bardzo wysoka. Zawartość ma cukierkowy, różowy kolor ;) (posiadam odcień 001 Rose)
Po wyjęciu sztyftu z osłonki, można poczuć delikatny, lekko miętowy zapach, czuć go także podczas nakładania pomadki na usta. Na dłuższą metę jednak, wargi nie pachną. Smak pomadki jest neutralny, może również odrobinę miętowy, jednak na tyle delikatny, że zupełnie nie przeszkadza. Na szczęście przy okazji nie funduje nam się doznań typu mrowienie, szczypanie, itp. Sztyft jest dość twardy (na pewno twardszy niż Benebalm), ale dobrze nakłada się na usta i sunie po nich bez problemu. Nie wygina się, istnieje raczej bardzo małe prawdopodobieństwo, żeby się złamał. Kolor, który otrzymujemy, na początku jest różowo-przejrzysty, potem zaczyna się uwidaczniać świeży, delikatny róż, którym możemy się cieszyć około 2 godzin. Nie będę ukrywać, że jeśli ktoś nie lubi wyrazistego efektu, to ten produkt bardzo ładnie, ale zarazem delikatnie, podkreśli nasze usta :) 
Tak więc, kupując tą pomadkę, obiecuje nam się ładny kolor, i pielęgnację, w końcu producent nazwał go balsamem ;) Jak sprawdza się on na tym polu? Powiem szczerze, że traktuję ten produkt, jak kolorową szminkę, jednak nawilżenie i odżywienie ust, stoi tu na całkiem wysokim poziomie. Sztyft nie podkreśla suchych skórek i ładnie wygląda, nawet jak akurat mam gorszy dzień. Przyznam też, że kiedy go używam, w ciągu dnia nie sięgam po tradycyjne pomadki ochronne, Dior spokojnie może je zastąpić. Dodam, że kupując ten balsam, spodziewałam się produktu kolorowego, a otrzymałam połączenie pielęgnacji, z ładnym wyglądem. A teraz łyżka dziegciu do beczki miodu. Sztyft Diora, jest bardzo fajny, ale kwota, którą musimy za niego zapłacić, jest trochę szalona ;) W tym momencie kosztuje 149zł, mnie udało się ją kupić chyba 30% taniej (poniżej można go podziwiać na moich nieidealnych ustach ;))

Podsumowując: Balsam okazał się bardzo dobrym produktem, i może w przyszłości do niego wrócę :) Miałyście może okazję go używać? Jeśli tak, to co o nim myślicie? Może jesteście w stanie polecić mi inne pomadki, oferujące i pielęgnację i kolor? Miałam już podobne produkty Benefit i Carmex, chętnie przetestowałabym coś nowego :) Chciałam się też pochwalić, że w końcu, przedwczoraj, udało mi się złożyć moje pierwsze zamówienie w Yves Rocher (próbowałam już chyba 8 razy). Znalazłam kod odejmujący od naszego zamówienia 100zł (SS9562), więc zaszalałam, i dziś mam je już w domu :) Ciekawe, jak się to skończy, to chyba moje pierwsze spotkanie z tą marką :)

wtorek, 10 lutego 2015

Moja pielęgnacja twarzy, czyli co w siebie wcieram, kiedy nikt nie widzi na bis ;)

Jak powszechnie wiadomo, o skórę trzeba dbać (coby się nie zestarzeć za szybko, tudzież nie zaschnąć na wiór, nie mieć pryszcza na pryszczu, każda/y wstawi co mu pasuje ;)). Robiąc zdjęcia do tego postu zebrałam wszystkie, używane przeze mnie kosmetyki w jednym miejscu i stwierdziłam, że chyba tego dużo ;) Zacznę może po kolei, czyli od demakijażu, kończąc na ostatnim etapie, którym jest wklepywanie kremu (mam skórę suchą, sezonowo normalną i wrażliwą). Zapraszam więc do oglądania zdjęć (całych siedmiu) oraz czytania (choć powszechnie wiadomo, jak z tym bywa ;))
Jeśli chodzi o demakijaż twarzy, jestem monotematyczna i przywiązana do tych dwóch produktów. Muszę pogodzić swoją delikatną skórę z dość wyrazistym makijażem. Zmycia wymaga często krem BB, podkład, wodoodporna kreska, cienie, róże. Lubię się malować i wykonuję na codzień pełny makijaż. Te kosmetyki są delikatne, ale i skuteczne. Pianka Bioderma Hydrabio Mousse (jej recenzja), to mój absolutny ulubieniec, i właśnie od niej zaczynam usuwanie makijażu. Po jej użyciu właściwie nie ma już czego zmywać, ale profilaktycznie przecieram jeszcze skórę Płynem Micelarnym Garnier. Moim zdaniem nie pieni się, delikatnie pachnie i skutecznie pomaga nam w likwidacji make up'u ;) To moje drugie, i pewnie nieostatnie opakowanie ;) (recenzja)
Po demakijażu przystępuję do dalszej pielęgnacji twarzy. Funkcję wody termalnej, przejęła u mnie Woda Winogronowa Caudalie. Fajny, dobry jakościowo produkt, dobrze łagodzący podrażnienia. Ma dobry atomizer i jest bezzapachowa. odpowiada mi. Nie wiem, czy wrócę jeszcze do Uriage ;) W buteleczce po kremie Organique znajduje się Woda Różana KTC. Jej opakowanie było tak niewygodne i brzydkie, że zdecydowałam się przelewać ją do butelki po kremie mamy. Sama woda bardzo mi się podoba. Pięknie pachnie, łagodzi zaczerwienienia i podrażnienia (a jest ich u mnie niemało). Polecam wypróbować, zwłaszcza cerom suchym ;) Na zdjęciu znajduje się jeszcze Beauty Elixir Caudalie. Używam go głównie rano, jest dobry do nanoszenia na makijaż ("scala go") jak i na gołą skórę. Orzeźwia, trochę rozświetla, ma też obłędny zapach (mocny, ziołowy, nie każdemu się spodoba!). Nie zauważyłam wysuszania, mimo alkoholu. Ale czy jest niezbędny? Jakoś tak śmiem wątpić, mimo to wypróbować go chciałam bardzo ;)
Na skórę, po jej oczyszczeniu i tonizowaniu, nakładam  serum Let it Beam Phenome. Jego zapach jest jabłkowy, choć niektórzy twierdzą, że czuć w nim ocet ;) Kosmetyk ten ładnie rozjaśnia i rozświetla (czyli właściwie robi to, co miał robić), ale jeśli chodzi o nawilżenie i odżywienie, to na mojej skórze sobie nie razi. Używałam go jakiś czas solo i jednak na tym polu, na dłuższą metę się nie spisał. W celu odżywienia i nawilżenia skóry kupiłam więc Garden Roses od Make Me Bio, i jak na razie uważam, że to strzał w dziesiątkę. Efekty widać było już od pierwszego użycia, a zapach róży jest trwały i naprawdę bardzo ładny.
Moja pielęgnacja oczu, powiek i rzęs, to między innymi serum Long4Lashes Oceanic. Nie powoduje ono u mnie efektów ubocznych, po odstawieniu włoski nie wypadają, i jest ono w stanie wyczarować nam piękne firanki w ciągu trzech miesięcy. Z kolei powiekami i okolicą pod oczami zajmuje się serum Liftactive Eyes&Lashes Vichy. Jestem z niego zadowolona, jak na trudne warunki, z którymi musi sobie ono aktualnie razić, spisuje się bardzo dobrze. Mam go już końcówkę, ale nie wykluczam, że jeszcze do niego wrócę.
Usta, to bardzo ważny i wymagający "kawałek" mojej twarzy. Lubią pierzchnąć, sprawiać problemy, schnąć na wiór. Co ciekawe, potrafią się nawet na nich rozszerzać naczynia krwionośne, które powodują, że usta mają nierówny koloryt. Aktualnie towarzyszą mi trzy produkty pielęgnacyjne. Balsam do ust Biogena jest bardzo fajnym produktem na wyjścia i do torebki. Na ustach zachowuje się trochę jak bezbarwny błyszczyk. Dopiero zaczynamy swoją znajomość, ale pierwsze testy, są jak najbardziej obiecujące. Pomadką w sztyfcie, której aktualnie używam, jest Reve de miel Nuxe. Jest otwarta od dłuższego czasu, i choć nie jest zła, to miłości z tego nie ma ;) Mam jej końcówkę i jakoś od października nie możemy się rozstać ;) To po prostu jeden z tych produktów, który ani ziębi, ani parzy, jest po prostu przeciętny. Środkiem, który pomaga mi w pielęgnacji w domu, jest Balsam - Miód do ust Tołpa Botanic z Czarną Różą. Nie lubię zapachu tej serii, ale aromat tego kosmetyku jest inny, niż całej linii. Jak dla mnie, to wypisz, wymaluj guma do żucia ;) W kwestii działania: jest trochę gorszy od mojego ulubionego Nuxe w słoiczku, ale jak na razie, uważam, że Tołpa wyprodukowała bardzo przyzwoity balsam.
Teraz pora na moją pielęgnację specjalną. Od niedawna używam Balsamu Xeracalm Avene. Powiem szczerze, że już pierwszego dnia zadziwił mnie swoim działaniem. Używam go w miejscach, które tego potrzebują, czyli na łokciach, kolanach, tam gdzie wyskoczy mi jakaś plamka, bądź w miejscu, które wymaga ukojenia (zaczynając od twarzy, nawet poprzez usta, a kończąc na kolanach i piętach). Myślę, że osoby nie mające problemów z łuszczycą lub AZS, nie będą w stanie go docenić. Jednak dla mnie, to prawdziwy wybawca. Jako druga, na zdjęciu występuje Biała Glinka Organique. Świetnie rozjaśnia, jest odpowiednia dla mojego typu skóry, jednym słowem: jestem z niej zadowolona. Jednak powiem szczerze, że jestem nieregularna, jeśli chodzi o jej użycie. Jedni mają problemy z balsamowaniem, ja z maseczkami ;) I ostatni punkt mojej pielęgnacji: złuszczanie! W tej roli nadal występuje końcówka Peelingu Enzymatycznego Organique. Jest to bardzo dobry, wydajny i delikatny produkt, który bardzo lubię (jego pełna recenzja).  To chyba jedyny peeling do twarzy, który lubię ;)
Jak widać, trochę się tego zebrało. Postarałam się mniej więcej przybliżyć działanie produktów, jednak niektóre z nich, pojawią się jeszcze w osobnych recenzjach :) Znacie te kosmetyki? Jaki macie do nich stosunek? A może zdradzicie jaki jest Wasz typ cery? Jeśli pisałyście u siebie podobne posty, dajcie znać, chętnie je przeczytam ;)

sobota, 7 lutego 2015

Maybelline, Eye Studio, Lasting Drama Gel Liner, czyli od rewelacji do zawodu jednak jest niedaleko

Jeśli chodzi o eyelinery, przetestowałam już wiele. Znane, nieznane, całkiem tanie i trochę droższe (zostały mi tylko te najdroższe, jakoś ciągle szkoda mi na nie pieniędzy, zwłaszcza, że chyba już znalazłam swój ideał ;) Jeśli ktoś jest zainteresowany, który liner nim został, odsyłam do tego posta). Eyeliner Maybelline chciałam wypróbować, bo jest niedrogi, łatwo dostępny, i chyba powszechnie lubiany. Jaka jest moja opinia o nim? 
Maybelline zapakowało swój produkt w dość płaski, niebrzydki słoiczek z metalową nakrętką. Pamiętało nawet, by dołączyć pędzelek, ja jednak tego typu "narzędzia" wykorzystuję do malowania ust, lub zdobienia paznokci, więc nie będę się na jego temat wypowiadać. Krąży jednak miejska legenda, że gdzieś, komuś udało się namalować nim ładną kreskę ;) Ja używam do tego swojego ulubionego pędzelka Maestro 780 r.0. Kolor, który posiadam, to czerń. I już tutaj zaczynają się schody. Na początku była ona ładna, dość głęboka, jednak z czasem blakła coraz bardziej. Im dłużej kosmetyk był otwarty, tym trudniej się nim malowało. Przez pierwszy miesiąc, byłam z tego linera bardzo zadowolona (znalazł się nawet w ulubieńcach grudnia), ale im dalej w las, tym więcej drzew ;)
Po miesiącu wszystko zaczęło schnąć. Konsystencja robiła się coraz bardziej tępa, i coraz ciężej się tym kosmetykiem malowało. Lubię dość rzadkie eyelinery, które mają gładką konsystencję, delikatnie sunącą po powiece. Tutaj po jakimś czasie zrobiło się zupełnie coś innego... Maluje się nim trudno, narysowanie kreski zajmowało mi sporo więcej czasu niż zwykle. Po wyrysowaniu odpowiedniego kształtu schnie jednak stosunkowo szybko, nie odbijając się na powiece. Co z trwałością? Na początku również było w miarę w porządku, jednak im później, tym gorzej. Wieczorem kreska bywała wytarta w zewnętrznym kąciku, wyblakła, czasem popękana. Warto też wspomnieć, że był testowany zimą, a ja zazwyczaj jeżdżę samochodem. Latem, pewnie najnormalniej w świecie mało co by z niego zostało. Zmywa się raczej bez problemów. Gdyby eyeliner został taki, jak na początku, byłby całkiem fajnym kosmetykiem. Jednak to, co stało się z nim po jakiś czasie (notabene krótkim), jest nie do przyjęcia. Ja wymagam od produktów tego typu dużo więcej, zwłaszcza, że moje powieki naprawdę nie są problematyczne. Na dowód, wrzucam Wam zdjęcie wykonane koło 14:00 (z resztą eyeliner występuje tu w towarzystwie równie fatalnego tuszu Rimmel, którego mam powoli dość, i prawdopodobnie zaraz wyląduje w koszu).
Dla porównania kreska eyelinerem L'Oreal, Super Liner Gel Intenza (widać różnicę, prawda)?
Po wylaniu swoich żali, chciałabym zapytać, czy u Was ten eyeliner też płata takie figle, czy tylko ja trafiłam na jakąś felerną sztukę? ;) Może spróbuję go jeszcze reanimować Duraline, bo teraz leży niekochany. I jeszcze dwa pytania z innej beczki. Lubicie posty typu: "moja aktualna pielęgnacja"? Czy raczej nie budzą one zainteresowania? :) Chciałabym też zapytać, czy któraś z Was miała może styczność z kremem BB So Bio Ethic? Chciałabym sobie kupić ten w kolorze 01, ale zupełnie nie wiem, jakiego koloru się spodziewać. W ramach odniesienia, powiem może, że używam Revlona Colorstay w kolorze 110 Ivory. Będę bardzo wdzięczna, jeśli ktoś będzie potrafił mi pomóc ;* Miłego weekendu, Kochane! :)

środa, 4 lutego 2015

Ulubieńcy stycznia, czyli o pierwszych dobrych kosmetykach w 2015 roku

W styczniu ulubieńców nie było zbyt wiele, za to wszystkich tutaj używałam codziennie, bardzo mi one odpowiadały i było widać efekty. Na pewno też do każdego z nich wrócę. Może więc bez zbędnego przedłużania, zapraszam na post o styczniowych faworytach :)
Pierwszym z ulubieńców jest masło Body Velvet Butter Bloom Essence Organique. Skóra po nim była głądka, nawilżona, śliczna, i mimo tego, że zapach nie wywołuje u mnie szybszego bicia serca, to na 100% jeszcze do niego wrócę. Mimo wysokiej ceny - warto...  Żałuję, że już się skończyło. Jeśli ktoś jeszcze nie czytał jego pełniej recenzji, zapraszam tutaj - klik 
Z kolei moim paznokciom calusieńki styczeń towarzyszyła baza Golden Rose, Nail Expert Smoothing Base. Nakładałam jej zawsze jedną, lub dwie warstwy. Mogłabym wymienić cały pakiet jej zalet: różowiutki kolor (właściwie nie trzeba już lakieru, może służyć za cały manicure), przedłużenie trwałości, świetnie wygładzenie płytki (u mnie to szczególnie ważne). Chyba znalazłam tańszą alternatywę dla bazy Inglot. Polecam wszystkim Damom, które mają problemy z nierówną płytką paznokcia. Na ustach najczęściej gościł u mnie Benebalm Benefit. Świetny kolor, opakowanie i moje ulubione, przejrzyste wykończenie, w pakiecie z całkiem niezłymi właściwościami. Jestem nim bardzo pozytywnie zaskoczona, i cieszę się, że balsam nie wywołał uczucia suchości i ściągnięcia ust. Recenzja Benebalm znajduje się w tym miejscu - klik
Ostatnim ulubieńcem, który był dla mnie chyba największym zaskoczeniem, jest Rose Water KTC. Jestem w niemałym szoku, że ta mała, tania, niepozorna (i fatalna!) buteleczka zawierała tak świetną zawartość. Woda różana spisała się u mnie lepiej, niż wszystkie toniki, których używałam razem wzięte. Ładne tonizowała i odświeżała twarz, wcale się nie lepiła i obłędnie pachniała przez kilka godzin po użyciu (pod koniec miesiąca zaczęłam też używać różanego kremu Make Me Bio, jeszcze o nim tutaj nie było, ale razem stanowią duet, który pachnie calusieńki dzień, nawet pod makijażem ;)). Bardzo podobało mi się też to, że woda różana, miała pozytywny wpływ na stany zapalne i zaczerwienienia, których u mnie dostatek ;) Używałam jej rano i wieczorem, i naprawdę zauważyłam efekty. Jak za 7-8zł (nie pamiętam dokładnie) jest rewelacyjna. Kupiłam ją w sieci Kuchnie Świata. Widziałam wtedy jeszcze Wodę Pomarańczową. Wiem, że te butelki są do niczego, ale zawsze można przelać ją do czegoś innego (ja właśnie tak zrobiłam ;))
Znacie może któryś z tych kosmetyków? Używacie naturalnych hydrolatów, czy wolicie toniki? Może zdradzicie mi, jakie wykończenie pomadek lubicie najbardziej? Jesteście fankami matów, połysku, perły, czy jeszcze czegoś innego? :)