wtorek, 29 kwietnia 2014

Kwietniowe zakupy czyli wyznania zakupoholiczki

Kwiecień zewsząd kusił rabatami i promocjami, w dodatku jak na złość dużo kosmetyków mi "wyszło". Kilka sztuk kolorówki powędrowało do kosza, zostałam bez żadnych kremów a po lakierowym remanencie czyli po wyrzuceniu tych zgęstniałych i niemalujących zostałam raptem z pięcioma sztukami. Tak więc w tym miesiącu marketingowcom niewątpliwie się ze mną udało i w związku z tym pokazuję kwietniowy szał ciał. Jedynym pocieszeniem jest chyba to, że niewiele z tych rzeczy zostało kupionych w normalnej cenie ;) W takim razie może po kolei, zaczynając od kolorówki:
Szaleństwo naturowo - rossmannowe i zakupy przez internet. Niestety poszalałam z podkładami ale niewątpliwie jestem ciągle eksperymentującą podkładową paprygą. W tej dziedzinie lubię testować i w związku z tym kupiłam to, na co miałam ochotę właściwie od zeszłych wakacji ;) Mój korektor pod oczy Eveline powoli się kończy więc do koszyka wpadł też Lumi Magique L'oreala. W drugim tygodniu promocji zaopatrzyłam się jedynie w tusz do rzęs. Reszta rzeczy to  zakupy ze sklepu internetowego a błyszczyk Glam Shine pochodzi z kupionego przeze mnie Extraboxa (oferowanego przez Shinybox). W Naturze skusiłam się tylko na cielisty cień do powiek i kredkę nude na linię wodną (zobaczymy jak się tutaj sprawdzi).
W Extraboxie (który udało mi się upolować za 59zł) był również peeling enzymatyczny i tonik Organique. W związku z tym, że czytałam wiele pozytywnych opinii na jego temat postanowiłam, że kupię to pudełko. Czwartą i ostatnią rzeczą, która się w nim znajdowała były bibułki matujące, które dawno temu poleciały w świat. Jeśli chodzi o pielęgnację twarzy zdecydowałam się tym razem na serum Dermedic i krem matująco - nawilżający Tołpy. Powiem szczerze, że w tym momencie jestem z nich zadowolona, zobaczymy, co będzie dalej. W związku z tym, że produkty do demakijażu zużywają się u mnie stosunkowo szybko musiałam kupić płyn micelarny i dwufazowy. Postanowiłam również spróbować wody termalnej Uriage i zachwalanego filtra Vichy. Filtr i maseczka Organique pochodzą z zakupów z  Twoim Stylem z początku kwietnia.
Uzupełniając lakierowe braki kupiłam preparat podkładowy firmy Inglot, którego zużywam już trzecią butelkę i oświadczam wszem i wobec, że w tym momencie nie potrafię bez niego żyć ;) Do tego trzy lakiery i top holograficzny :) Będąc w końcu w Naturze kupiłam też odtłuszczacz do paznokci, do zakupu którego skłoniło mnie nic innego jak czytanie blogów ;) Z prawej strony znajduje się jeszcze jeden preparat podkładowy, który u mnie niestety się nie sprawdził i chyba będzie musiał powędrować do kogoś innego.
Na koniec jeszcze jedno zdjęcie :) Żadnej z tych rzeczy nie kupiłam, otrzymałam je w prezencie i powiem szczerze, że sprawiły mi wielką radość :)
To prezent od mojego taty, prosto z rosyjskiej apteki ;) Dostałam czarne mydło, sól w wersji zapachowej Głóg i Róża, płyn do kąpieli i dziegciowe mydełko ;) Wszystko pachnie przecudownie (może z wyjątkiem mydła w kostce, ale chyba większość wie, jak mogą pachnieć dziegcie ;))
Na koniec ogłaszam maj miesiącem odwyku, szaleństwa Panny Ingi uważam za zakończone ;) Do żadnego sklepu z kosmetykami już nie idę :)

niedziela, 27 kwietnia 2014

Płyn micelarny Garniera - moje trzy grosze :)

Czytając blogi wiele razy natknęłam się na recenzje tego micela więc któregoś dnia podczas zakupów w Biedronce bez dłuższego zastanowienia wrzuciłam go do koszyka. Wiedziałam, że mogę spodziewać się niezłego produktu, który przy odrobinie szczęścia kupimy nawet za 10 złotych. Czy spełnił moje oczekiwania?
Płyn otrzymujemy w pękatej butelce mieszczącej 400ml. Jest ona całkiem przyjemna dla oka a zarazem funkcjonalna, nie musimy obawiać się, że wyleje nam się na wacik za dużo płynu lub podczas podróży coś rozleje się w torbie. Zaletą dla mnie jest również to, że butelka jest przezroczysta, więc na bieżąco możemy kontrolować jej zawartość. Producent obiecuje nam, że płyn starcza na około 200 zastosowań, co po krótkim zastanowieniu wydało mi się całkiem prawdopodobne. Mimo, że teoretycznie powinien być bezzapachowy ja czuję w nim bardzo delikatną, słodką woń. 
Jeśli chodzi o właściwości micela to jest on jednocześnie delikatny i skuteczny. Używam go jednak tylko do demakijażu twarzy bo z moim wodoodpornym eyelinerem radzi sobie średnio. Niby po dłuższym tarciu da radę ale po co utrudniać sobie życie ;) Z tuszem do rzęs, cieniami, podkładem i wszystkimi innymi kosmetykami radzi sobie bardzo dobrze, nie rozmazuje ich i nie powoduje "efektu pandy". Zdarzało się, że używałam go zamiast toniku i w tej roli również spisywał się całkiem nieźle, nie pienił się i nie kleił (powodem powstania takiej ilości piany jest nie kto inny jak mój kotek, który z premedytacją zrzucił butelkę z szafki przed samą sesją ;)). Dużą zaletą jest dla mnie to, że stan mojej twarzy pozostał bez zmian. Nie podrażnił, nie spowodował przesuszenia ani wysypu żadnych alergicznych zmian. Według mnie jest to bardzo dobry i skuteczny płyn micelarny dostępny w drogerii. Osobiście wyjątkowo go polubiłam i prawdopodobnie jeszcze do niego wrócę ;)

piątek, 25 kwietnia 2014

Malujemy i pielęgnujemy czyli Lip butter od Korres

Jakiś czas temu stałam się szczęśliwą posiadaczką masełek Korres. Pod mój dach trafił odcień Wild Rose i Pomegranate, czyli dzika róża i granat. Kupiłam je praktycznie w ciemno po namowach koleżanki :)
Masełka dostajemy w eleganckim słoiczku, w którym znajduje się 6g produktu. Dla każdego odcienia przypisany jest inny kolor nakrętki. Opakowania są dość trwałe, mam swoje już jakiś czas i poza rysami na Wild Rose (ale to z miłości!) nic się z nimi nie dzieje. Nic się nie psuje, nie pęka, nie rozlatuje. Jak wiadomo fanką słoiczków nie jestem ale w tym przypadku mogę go przecierpieć ;)
Bardzo lubię konsystencję tego kosmetyku. Faktycznie jest taka miękka, delikatna i maślana. Świetnie rozprowadza się na moich ustach, czy to palcem, czy to pędzelkiem. Ważną rzeczą jest dla mnie to, że przy rozpuszczonych włosach nie trzeba obawiać się ciągłego przyklejania kosmyków do ust. Przy okazji produkt ma bardzo ładny zapach, Pomegranate owocowy, słodkokwaśny a Wild Rose odrobinę cięższy, kwiatowy. Właściwie czuć go tylko podczas aplikacji, po nałożeniu balsamu na usta znika. Masełko ładnie pachnie ale jest całkowicie bezsmakowe, co dla jednych może być zaletą a dla innych wadą. Jeśli chodzi o właściwości pielęgnacyjne to stanu moich ust ani nie pogarsza ani nie poprawia. To już coś! Często wszelkiej maści kolorowe mazidła powodują u mnie jesień średniowiecza. Od masełek oczekiwałam właściwie tylko delikatnego, transparentnego koloru. Moja mama, która ma mniej problematyczne usta twierdzi jednak, że balsamy całkiem nieźle nawilżają (dostała ode mnie przy jakiejś okazji Wild Rose). Wracając do koloru ;) W zależności od posiadanej wersji otrzymujemy lekko transparentny odcień, który ładnie podbija naturalny kolor ust. Niestety w moim przypadku dość szybko się zjada i właściwie mogłabym malować się co dwie godziny. Na szczęście nawet gdy stopniowo znika wygląda całkiem estetycznie. Powiem szczerze, że większą miłością darzę Wild Rose, które nadaje ustom lekko wiśniową barwę. Efekt może być mocniejszy i słabszy w zależności od ilości kosmetyku, którą nałożymy. Pomegranate ma bardzo podobny odcień do mojego naturalnego kolorytu warg więc dużo chętniej używam tego drugiego masełka.

Podsumowując: masełka są bardzo fajne, zwłaszcza dla wrażliwców pragnących koloru. Jednak nie za bodajże 55zł, które proponuje Sephora. Cieszę się, że udało mi się upolować moje egzemplarze na Truskawce dużo taniej ;) 

środa, 23 kwietnia 2014

Pharmaceris, Fluid intensywnie kryjący czyli kilka słów o podkładzie bardzo dobrym ale nie idealnym

Dawno temu podczas poszukiwań podkładu pasującego do mojej karnacji w akcie desperacji poszłam do apteki. Nie liczyłam na powodzenie misji, wiedziałam, że marki apteczne zazwyczaj mają ubogą paletę kolorów. Ale stał się cud. Pani farmaceutka pokazała mi tester Delikatnego Fluidu Intensywnie Kryjącego o długotrwałym efekcie firmy Pharmaceris (ależ długa nazwa!). Po wstępnych oględzinach i przeczytaniu informacji na opakowaniu zdecydowałam się kupić go w ciemno.
Kupiłam i zostałam. To już trzecie opakowanie tego produktu, które zużyłam. Podkład naprawdę świetnie kryje wszelkie "cuda" na twarzy. Radzi sobie z całym wachlarzem występujących u mnie niedoskonałości i pięknie chowa wszystkie rozszerzone naczynka, zaczerwienienia, cienie, a gdy moja skóra ma gorszy dzień nawet alergiczne wykwity potrafiące pojawić się przy skrzydełkach nosa. Nie raz "uratował mi skórę" gdy musiałam w taki właśnie fatalny dzień pokazać się ludziom. Jednocześnie nie muszę obawiać się, że stworzy mi na twarzy nieestetycznie wyglądającą maskę bądź za jego sprawą pojawią się brzydkie plamy. Ma fajną, gęstą konsystencję, która nie spływa z paców. Dzięki temu podkład bardzo łatwo nałożyć i ładnie rozetrzeć. Jego wykończenie jest dla mnie idealne. Skóra zyskuje lekki "glow", wygląda zdrowo. Przy moim szaro - ziemistym odcieniu twarzy jest to niewątpliwa zaleta. Jeśli chodzi o jego wady to niestety pod koniec dnia potrafi zbierać mi się w zmarszczkach pod oczami i ścierać się na nosie oraz przy jego skrzydełkach. W związku z tym, że to dla mnie bardzo newralgiczny punkt, zdarza mi się w tym miejscu robić poprawki w ciągu dnia. Całe szczęście na policzkach, czole i brodzie trzyma się bez zarzutu. Zdecydowanie jest też bardzo wydajny, używam go codziennie chyba około 4 miesięcy. A teraz kilka słów na temat koloru fluidu.
Na zdjęciu fluid Pharmaceris jest w towarzystwie ColorStay Revlon w kolorze Ivory w wersji dla skóry normalnej i suchej. Fluid Intensywnie Kryjący jest dużo bardziej żółty. Niestety dla mojej skóry chyba za żółty. To dla mnie kolejny minus podkładu. W całej swej różowości wyglądam w nim trochę za żółto, jednak wiem, że wiele osób szuka właśnie ciepłych odcieni fluidów. Dla żółtych bladziochów będzie w sam raz :)
Kolor Revlona jest bardziej różowy i zdecydowanie bardziej mi pasuje, jednak Pharmaceris zdecydowanie wygrywa pod względem konsystencji oraz działania. Po roztarciu całkiem ładnie dopasowuje się do mojej twarzy i na suchej skórze spisuje się bardzo dobrze, w sytuacjach kryzysowych nawet bez kremu nałożonego pod spód. Na sam koniec wrzucam jeszcze zdjęcie makijażu, bez żadnej obróbki graficznej po kilku godzinach od nałożenia. Jak widać już zaczynają wychodzić zaczerwienienia w okolicy skrzydełek nosa. Jednak te kilka wad w porównaniu do całego szeregu zalet zupełnie nie ma znaczenia. Generalnie cerom jaśniutkim, suchym i naczynkowym polecam :)


poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Paletka do konturowania Face Form w kolorze Fair firmy Sleek czyli oswajam bronzery ;)

Jakiś czas temu rozpoczęłam przetrząsanie sieci w poszukiwaniu bronzera dla kogoś o jasnej karnacji. Miałam dawno temu, raz jeden jedyny cudaka z Essence, który był przeokropny i zawsze zamiast ładnego makijażu miałam brzydkie plamy, które w zależności od światła miały kolor pomarańczowy lub ceglasty. Na wizażu natknęłam się na opinie dotyczące paletki do konturowania firmy Sleek, która nie dość, że była oferowana w czterech wersjach kolorystycznych to jeszcze w pakiecie z bronzerem dostajemy również róż i rozświetlacz. Stwierdziłam, że raz kozie śmierć, jak nie będę używać wszystkich kosmetyków to przynajmniej róż i rozświetlacz będą dla mnie przydatne. No i paletkę zamówiłam.

Paletka zapakowana była w elegancki kartonik. Zawierał on czarne, typowe dla Sleeka opakowanie z porządnego plastiku, którego jedyną wadą jest to, że bardzo się brudzi. W środku mamy oczywiście lusterko i sam kosmetyk, czyli bronzer, rozświetlacz i róż w kolorze Rose Gold. Mówię oczywiście o mojej wersji kolorystycznej - Fair.
Bronzer jest dla mnie najbardziej newralgiczną częścią paletki. Jednak w porównaniu do mojego poprzedniego, który był po prostu tragiczny, chyba jest całkiem ok. Nie musimy bać się pomarańczy, nawet gdy nakładałam go pierwszy raz udało mi się uniknąć plam. Jego największą zaletą jest to, że jest całkowicie matowy i dość chłodny, nie uświadczymy w nim jakichkolwiek drobinek ani innych cudów odpowiadających za blask ;) Z kolei największą wadą jest to, że niestety nic z niego nie zostało do momentu demakijażu. Na mojej suchej twarzy starł się po około 4-5 godzinach od nałożenia. Mimo tego, że nie jest wybitnie trwały jestem w stanie mu to wybaczyć bo wygląda u mnie całkiem ładnie.
Rozświetlacz, który znajduje się w paletce bardzo ładnie rozświetla, ma stosunkowo neutralny kolor. Wydaje mi się, że będzie pasował do większości karnacji. Opalizuje na lekko srebrno - szampański kolor. Jest delikatny, subtelny, tworzy ładną taflę na kościach policzkowych i z pewnością dobrze sprawdzi się w codziennym makijażu. Trzymał się na twarzy bardzo długo, od nałożenia go rano aż do zmycia wieczorem.
Róż dołączony do zestawu ma piękny, koralowo - brzoskwiniowy kolor, który delikatnie opalizuje na złoto. Nie jest tak tak błyszczący jak rozświetlacz, daje satynowy, delikatny efekt (oczywiście jeśli stosujemy go z umiarem ;)) Na początku gdy zobaczyłam go na żywo miałam wątpliwości czy nie będę wyglądać w nim źle, z reguły preferuję typowo różowe róże ;) Jednak gdy nałożyłam go na policzki moje obawy zostały rozwiane. Efekt, który daje jest naprawdę bardzo ładny. Trzymał się na twarzy bardzo długo, może pod wieczór zaczął się trochę ścierać, mimo to podczas zmywania nadal widoczna była pozostawiona przez niego poświata. Poniżej możecie zobaczyć efekt jaki daje:

Generalnie bronzer mógłby być bardziej trwały bo to zdecydowanie najsłabsze ogniwo z tego zestawu. Jednak ogólnie rzecz biorąc jestem z niego zadowolona (zwłaszcza w porównaniu do poprzedniego, który był tragiczny). Rozświetlacz bardzo mi odpowiada i chętnie go używam. A róż, mimo tego, że nie lubię tych migotliwych na stałe zagości w mojej kosmetyczce. Jest on bardzo miłą odskocznią od typowych różowych róży ;) W cenie około 45zł mamy trzy całkiem niezłe kosmetyki (no może bronzer pozostawia trochę do życzenia), które będą się dobrze spisywać w codziennym makijażu i jest całkiem fajnym rozwiązaniem na podróż.

piątek, 18 kwietnia 2014

Panna Cindy czyli Cindy Lou Manizer od The Balm

Kiedy pierwszy raz zobaczyłam zapowiedzi tego kosmetyku w sieci od razu zapragnęłam go mieć. Znałam starszą siostrę Cindy, czyli Mary Lou i nawet ją lubiłam. Tak więc kiedy tylko pojawiła się w sklepach internetowych od razu zamówiłam swój egzemplarz.
Po kilku dniach nerwowego oczekiwania dostałam eleganckie pudełeczko, w środku którego znajdowała się ta oto panna. Puderniczka jest ładna, elegancka, ze stylową grafiką z przodu. Wewnątrz znajduje się lusterko, nie umieszczono w nim jednak żadnego puszku ani tym podobnych. Dla mnie nie jest to minus, i tak używam pędzli.
Gdy pierwszy raz zobaczyłam Cindy, poczułam lekki zawód. Spodziewałam się delikatnego różu a otrzymałam jasną brzoskwinię. Zdjęcia producenta, które zapowiadały kosmetyk ewidentnie były przekłamane ;) Zdjęć w sieci na początku było jak na lekarstwo, więc właściwie zdecydowałam się na Cindy w ciemno. Kiedy jednak zaczęłam jej używać okazało się, że puder wygląda na mojej twarzy bardzo dobrze, zarówno nałożony delikatnie na kości policzkowe jak i w większej ilości udając róż. Osobiście preferuję ten pierwszy sposób :) Rozświetlacz ma bardzo miękką, aż kremową konsystencję. Łatwo się go nakłada, ciężko jest porobić sobie placki ;) Podczas użytkowania okazało się, że w świetle dziennym jest bardziej różowy a w słońcu pokazuje swoje brzoskwiniowe oblicze. Tworzy ładną taflę a delikatne drobinki bardzo rzadko dają o sobie znać. Na twarzy trzyma się praktycznie od nałożenia do zmycia. Na zdjęciu widać Cindy w świetle słonecznym, nałożoną w większej ilości:
Na drugiej fotografii Cindy w świetle lampy błyskowej w wersji delikatnej:
Zauważyłam, że Cindy to dziewczyna, która nie lubi konkurencji ;) W moim odczuciu na policzkach najlepiej wygląda solo, bez różu (bo nakładania bronzera nadal nie było mi dane opanować ;) niezależnie od tego czy nakładam jej więcej czy mniej. Mam tu na myśli oczywiście mój codzienny make up. Na koniec wrzucam jeszcze swatch na ręce, widać tutaj jak bardzo Cindy wpada w brzoskwinię (cegły bądź pomarańczu nie musimy się obawiać):
Podsumowując, mimo że spodziewałam się po tym kosmetyku czegoś innego w gruncie rzeczy jestem z niego zadowolona. Jak to The Balm, ma wiele zalet. Łatwo się go nakłada, jest wielofunkcyjny (stosowałam go jako rozświetlacz i cień) i bardzo wydajny. 

środa, 16 kwietnia 2014

O ulubionym tuszu do rzęs

Pierwszym moim kosmetykiem kolorowym był tusz do rzęs i błyszczyk. Ale to bez tuszu do rzęs od wielu lat nie ruszam się z domu, mogę wyjść bez podkładu, różu do policzków, kreski, cieni ale bez tuszu nigdy ;) Mimo, że moje rzęsy są dość ciemne to należą raczej do gatunku tych krótkich (ale pracuję nad tym ;)) i zależy mi przede wszystkim, żeby kosmetyk ten wydłużał. Metodą prób i błędów, całkiem przypadkiem, trafiłam na tusz Oriflame Wonder Lash Mascara.

Gdy zaczęłam go używać okazało się, że trafiłam na całkiem niezły tusz, który mi pasuje. A to chyba pierwszy, który towarzyszy mi dłużej niż 3 miesiące. Nie jestem już nawet w stanie powiedzieć ile opakowań zużyłam. Największą jego zaletą jest to, że mnie nie uczulił ;) Niestety ostatnio coraz częściej mi się to zdarza. Tusz ma ładny kolor, w ciągu dnia nie osypuje się, nie zdarzył mi się tzw "efekt pandy" :) Moje rzęsy przyzwoicie wydłuża, za to spektakularnego efektu pogrubienia nie zauważyłam. Ot, idealny tusz na co dzień, dla osób nie potrzebujących teatralnego efektu.
Tusz Oriflame ma bardzo fajną szczoteczkę. Polubiłam ją tak bardzo, że tusze z normalnymi szczotkami całkowicie poszły w odstawkę ;) Z jednej strony mamy krótsze a z drugiej dłuższe "igiełki". Tymi dłuższymi najczęściej maluję dolne rzęsy, górne zazwyczaj traktuję krótszą częścią szczoteczki. Ogromną zaletą tuszu jest to, że nie zostawia on grudek i nie tworzy "owadzich nóżek" ;) Ogólnie spisuje się ona bardzo dobrze, jednak parę razy, gdy kosmetyk był nowy, zdarzyło mi się, że nałożyła mi na rzęsy bardzo dużo tuszu i rzęsy trzeba było wyczesać. Jednak były to tylko jednostkowe przypadki a na dłuższą metę spisuje się ona świetnie.
Ogólnie za mniej niż 20 złotych mamy fajny tusz do rzęs, który świetnie spisze się w codziennym makijażu. Ja pokochałam go miłością dozgonną i mam nadzieję, że firma nie wpadnie na pomysł zmiany formuły lub co gorsza wycofania go ;)

niedziela, 13 kwietnia 2014

Kolonialna pianka do mycia od Organique i wczorajsze zakupy z Twoim Stylem

Dziś kilka słów o piance o zapachu kolonialnym firmy Organique. Używam jej od jakiegoś czasu i raz ją lubię a raz moje uczucia do niej są co najmniej mieszane. Piankę w kolorze turkusu otrzymujemy w ładnym, plastikowym słoiczku z metalowym wieczkiem. Małe opakowanie kosztuje bodajże 19.90 (100ml ważnych przez 12 miesięcy od otwarcia) ale to trafiło do mnie jakiś czas temu podczas jednej z promocji, tłumnie ostatnio organizowanych przez różne gazety. 
Pianka ma wściekle turkusowy kolor, który czasem potrafi zabarwić ciało jeśli niedokładnie ją spłuczemy. Konsystencja tego produktu jest bardzo fajna, wszystkie gadżeciary powinny być zadowolone ;) Jest to ciekawa odskocznia od powszechnie dostępnych żeli pod prysznic i mydeł. Zapach tego produktu jest moim zdaniem absolutnie cudowny! Powiem szczerze, że nie spodziewałam się takiego aromatu po nazwie "colonial". Myślałam, że producent będzie miał na myśli raczej aromaty przyprawowe, lekko orientalne a nie świeży, może ciut morski zamach dla mężczyzn. Ta pianka jest dedykowana właśnie panom ale sprzedawczyni w Organique przyznała, że kupuje ją dla siebie wiele kobiet. W moim przypadku nuta zapachowa okazała się strzałem w dziesiątkę, uwielbiam go zarówno ja jak i mój mężczyzna. Zapach utrzymuje się na skórze jeszcze chwilę po wyjściu z wanny.
Pianka całkiem nieźle spełnia swoje zadanie - czyli myje. Niestety słabo się pieni, podejrzewam, że to wynik tego, że SLS znajdziemy dopiero w drugiej połowie składu. Do mycia używam siatkowej myjki, bo bez niej nie pieni się faktycznie wcale, właściwie żeby pianka pieniła się na myjce też trzeba jej użyć całkiem sporo ;) Muszę przyznać, że spisuje się całkiem dobrze, żadnemu z użytkowników nie zrobiła krzywdy a zwłaszcza w moim przypadku o to nietrudno. Mam wrażenie, że zdarza jej się zostawiać tzw "efekt mydła" :) Sucha skóra po kąpieli wymaga użycia balsamu. Na temat wydajności nie jestem w stanie powiedzieć zbyt dużo. Nie stosuję jej sama, nie towarzyszy mi przy każdej kąpieli. Wydaje mi się, że w zależności od ilości, której używamy podczas jednego mycia, starczy na około miesiąc. Używam jej co drugi dzień i powiem szczerze, że jestem nawet zadowolona, ale nie wiem czy w najbliższym czasie do niej wrócę. Może spróbuję innej wersji zapachowej jak najdzie mnie ochota na coś fajnego do kąpieli? Podobała mi się jeszcze pomarańcza ale ta pod względem zapachu chyba jednak nie da się zdetronizować przez żadną inną. 

Oczywiście jeśli trwa weekend zniżek musiałam pojawić się w galerii handlowej ;) I tak nie dałam się zbytnio ponieść, kupiłam to czego nie miałam, lub to, co akurat się skończyło, bądź niebawem skończy. I tak oto zostałam szczęśliwą właścicielką filtra firmy Vichy, płynu micelarnego Tołpy, preparatu wypełniającego nierówności paznokcia Inglot oraz maseczki Organique. W Rossmannie kupiłam też matujący krem - żel nawilżający Tołpy dla mężczyzn (oczywiście nie sobie). Będzie testowanie! ;)


czwartek, 10 kwietnia 2014

Gosh - Holographic Hero nr 549

Lakier ten wypatrzyłam na blogu Malowajki i w momencie kiedy przeczytałam ten post zapragnęłam go mieć. Od dłuższego czasu szukałam holograficznnego lakieru, który efekt holograficzny miałby nie tylko w nazwie ale też widać by go było na paznokciach ;) Zamówiłam go jakiś czas temu w drogerii ekobieca. Można go też kupić w hebe, tylko jego cena bez promocji jest bodajże jeszcze wyższa niż tutaj z przesyłką ;) Otrzymałam takiego oto "szaraczka - srebrniaczka", który nie wygląda na nic szczególnego.
Nie czekając zbyt długo, pomalowałam paznokcie i moim oczom ukazał się metaliczny, lekko matowy efekt. Takie ot, zwykłe sreberko.
Jednak jak to holo, lakier zaczyna ożywać dopiero jak padnie na niego odrobina światła, czy to sztucznego, czy to słonecznego. Wtedy bardzo zwraca na siebie uwagę i usłyszałam już sporo komplementów na jego temat. Zdjęcia niestety robione są w sztucznym świetle bo słońca nadal u mnie brak :( I tak jak zauważyła już Malowajka, nie da mu się zrobić tylko jednego, trzeba całą sesję ;)
Efekt holo jest dużo mocniejszy, jednak bardzo trudno uchwycić go na zdjęciach. Ci, który próbowali, pewnie wiedzą o co chodzi :) Na żywo wygląda jednak pięknie, zdecydowanie najlepiej z przetestowanych przeze mnie lakierów tego typu (miałam już Eveline, Oriflame, Szarą Migotkę z Colour Alike i Holo top z Essence).

Bardzo łatwo się nim maluje. Nakładałam go na bazę wyrównującą płytkę z Inglota (swoją drogą bardzo polecam!). Na zdjęciach mam dwie warstwy lakieru. Mam jednak wrażenie, że mimo to, że pozornie wydaje się suchy można sobie zrobić kuku długo po nałożeniu go na paznokcie. Na bazie Sally Hansen niestety bomblował :( Przy Inglocie na szczęście obyło się bez niespodzianek.
Lakier bez odprysków wytrzymał w sumie dwa i pół dnia :) Jak na mnie to raczej niezbyt dobry wynik, jednak wyjątkowo nie nakładałam na niego żadnego topu (słyszałam, że efekt holograficzny jest wtedy słabszy). Za to zmywa się bez najmniejszych problemów i mimo, że jest dość rzadki maluje się nim niezwykle łatwo. Pędzelek jest dość cienki ale nawet przy mojej szerokiej płytce nie sprawiał żadnych problemów. Smug też udało mi się na szczęście uniknąć ;)
Mimo wszystko jestem z niego bardzo zadowolona. Wreszcie spełnił moje marzenia o posiadaniu holograficznego lakieru. Jednak znam siebie i wiem, że prawdopodobnie i tak będę szukać dalej, już chodzi mi po głowie aby wypróbować nową holograficzną serię Colour Alike. Taki smutny los sroki ;)
Lakier ten jednak w 100% zaspokoił moje dzikie żądze. Ze swojej strony polecam fankom takiego efektu. Warto w niego zainwestować, zwłaszcza, że teoretycznie powinien przetrwać 24 miesiące od otwarcia, jednak to czy da radę okaże się dopiero w praktyce ;)

wtorek, 8 kwietnia 2014

Lusterko Zoeva - pierwsze wrażenia :)

W małym mieszkaniu potrzebuję kompaktowych rozwiązań :) Więc gdy nadszedł czas wymiany starego lusterka z Ikei, które zaszło mgłą, postanowiłam kupić produkt firmy Zoeva. I nie chcę zapeszać ale jak na razie spisuje się całkiem nieźle! Lustereczko kosztuje około 35 złotych i otrzymujemy je w eleganckim kartoniku. Wewnątrz pudełeczka znajduje się też dodatkowa ochrona w postaci folii bąbelkowej. 
Otwarte lusterko ma 23 cm szerokości i 15 cm wysokości. Powiem szczerze, że na początku obawiałam się, że będzie za małe. Jednak okazało się ono wystarczające, aby wygodnie wykonać makijaż. Gdy jest złożone ma 12 cm i to akurat tyle, że można je bez problemu zabrać ze sobą na wyjazd. 
Podstawową wadą lusterka jest plastik, z którego zostało wykonane. Widać na nim wszystkie odciski, plamki i inne zabrudzenia, w dodatku bardzo ciężko jest je potem doczyścić. Staram się go nie dotykać podczas makijażu, mimo to, mam wrażenie, że plamy robią się na nim same ;) 
Z tyłu mamy nóżkę, na której możemy postawić nasze lusterko. Zdarza się jednak, że się "rozjeżdza". Jednak nawet kiedy tak się stanie, o dziwo, maluje mi się w nim wygodnie. Kąt pod którym się ustawia jest idealny aby nałożyć cienie lub namalować eyelinerem ładne kreski, gdyż patrząc w dół w taki sposób uwidacznia nam się cała powieka. 
Lusterko jest ładnie wykonane, wydaje się bardzo porządne. Plastik jest twardy i wygląda na mocny, zawiasy bocznych części chodzą gładko ale nie ma szans by otworzyło się samoczynnie. Napisy nie wyglądają na takie, które miałyby się zaraz zetrzeć. Są wyżłobione w plastiku, srebrna farba została nałożona później.
Boczne lustereczka bez problemu można ustawić w sposób, który umożliwia łatwiejsze wycieniowanie zewnętrznego kącika powieki lub namalowanie ładnej jaskółki eyelinerem bez zbędnej gimnastyki ;) Myślę, że taki gadżet jest dobrą opcją dla osób takich jak ja, czyli ich makijaż nie istnieje bez kreski :) Lustereczko będzie też fajnym pomysłem na prezent dla każdej fanki makijażu. Nawet jeśli ma toaletkę jest fajną opcją na wyjazdy. Zauważyłam też, że mój Luby zaczął je podkradać do golenia, mimo, że u nas w łazience luster pod dostatkiem ;) Podsumowując: początkowe "wady" okazały się być zaletami, jednak dużym minusem jest to, że czarny plastik bardzo ciężko jest domyć. Mimo to, jeśli ktoś poszukuje lusterka do makijażu, warto rozważyć zakup tego firmy Zoeva :)

PS. Przepraszam za "średnie" zdjęcia, niestety pogoda uniemożliwia mi dziś wykonanie lepszych ;)

sobota, 5 kwietnia 2014

Magia Aleppo

Zazwyczaj na blogach widzę posty dotyczące walki z zaskórnikami, trądzikiem, tłustą skórą. Na temat mnie (i wielu innych ludzi również) dotyczący zostało powiedziane chyba niewiele. Dlatego zdecydowałam się opisać moją nierówną walkę z problemami skórnymi. Od dziecka tułam się po dermatologach. Nie jestem w stanie zliczyć ilu odwiedziłam przez 25 lat. Najpierw z rodzicami, potem sama zaliczałam kolejnych lekarzy, którzy nie mogli się zdecydować i zależnie od diagnozy miałam łuszczycę lub AZS. Jedna i druga brzmiała niefajnie. A ja codziennie walczyłam ze swoją skórą smarując ją kolejnymi maściami. W końcu postanowiłam wziąć się za siebie i gruntownie wszystko zmienić. Wywaliłam z łazienki wszystkie szampony i żele pod prysznic nafaszerowane chemią i wyruszyłam na łowy. Wieczorem wylądowałam w domu z mydłem z Aleppo o 12-15% zawartością oleju laurowego, kupionym w Organique. Mimo ogromnej awersji do mydeł w kostce postanowiłam w akcie desperacji spróbować. I tego dnia wszystko zaczęło się zmieniać. 

Myłam nim całe ciało. Oczywiście jak po każdym mydle skóra była tępa w dotyku a komfort użytkowania był bardzo niski. Z tym jednak zaczęłam sobie dawać radę przy pomocy myjki. Z czasem coś drgnęło. Wcześniej nawet podczas stosowania leków pojawiały się nowe i nowe zmiany, błędne koło. Kiedy zaczęłam go używać, po jakimś czasie udało mi się zaleczyć stare plamki a nowe przestały się pojawiać. Niedługo potem odstawiłam wszystkie leki, pozostało mydło. Myłam się nim jeszcze przez jakiś okres, potem stwierdziłam, że mam dość i rzuciłam je w kąt. Za karę znowu wylądowałam u lekarza ;) Wtedy pokornie wróciłam do niepozornej kostki, która zmieniła mnie z biedronki w księżniczkę :D Wprawdzie nadal zdarzają mi się skoki w bok i zdradzanie tego mydła z innymi produktami (ale już naturalnymi) to mam je ciągle w swojej łazience i używam co drugi dzień. Bitwa z wrogiem została wygrana ;) Zmiany na moim ciele pojawiają się bardzo rzadko i nie ma problemu ze zlikwidowaniem ich bez pomocy silnych leków. Skóra stała się też bardziej przyjemna w dotyku i nie jest już tak sucha w newralgicznych miejscach.
Wiem, że opinie, które krążą o tym mydełku są skrajnie różne. Mnie jednak ono pomogło i w stu procentach przekonał mnie do jego skuteczności ponowny rzut choroby po całkowitym zaprzestaniu stosowania kosmetyku. Dzięki zmianie pielęgnacji na bardziej naturalną, mój problem zdecydowanie się zmniejszył :) Nie należy jednak zapominać jak ważna jest w takiej sytuacji równoczesna terapia u dermatologa i odpowiednia dieta :)

czwartek, 3 kwietnia 2014

Świecący elf

Mam ciężką manię na punkcie rozświetlaczy, ciągle testuję coś nowego i ciągle szukam ideału. Ostatnio w moje łapki wpadła taka oto paletka firmy e.l.f. 
Opakowanie jest czarne i matowe, typowe dla kosmetyków tej firmy. Niestety dość szybko się rysuje i niedługo po zakupie wygląda średnio (zwłaszcza w pełnym słońcu, które dziś zaszczyciło nas swą obecnością ;)). Mój egzemplarz ma około dwóch tygodni, nigdzie go nie zabierałam a nie wygląda już zbyt atrakcyjnie ;) W środku mamy cztery kolory rozświetlaczy: biały, nude, beżowobrązowy i róż. Mają one przyjemną, kremową konsystencję a efekt jaki dają jest bardzo subtelny. Warto również wspomnieć, że paletka zawiera również pędzelek. Ja jednak go nie używam. 
Przyznaję, że to mój pierwszy rozświetlacz właśnie w takiej formie. Zawsze wybierałam kosmetyki prasowane, chyba najłatwiej było mi nimi operować. Tego typu konsystencji bałam się jak diabeł święconej wody. W praktyce okazało się, że kosmetyk jest prosty w użyciu i łatwo go nałożyć (używam do tego palców). Najczęściej nakładam go na kości policzkowe i wydaje mi się on wydajny, używałam go już sporo a zużycia jako takiego nie widać. Swatche tego rozświetlacza, w cieniu nie robią zbyt wielkiego wrażenia. Wydaje mi się jednak, że efekt jaki możemy uzyskać przy pomocy tego produktu jest bardzo fajny.
Za to na słońcu kosmetyk pokazuje się z zupełnie innej strony. Pięknie lśni i ciężko jest się dopatrzeć choćby odrobiny brokatu. W dodatku całkiem długo trzyma się na twarzy (nie wiem jak spisałby się na cerach tłustych, ja jestem typowym sucharem). 
Myślę, że jeśli dopadnie Was nagła potrzeba na świecidełka to spokojnie można wypróbować właśnie tą paletkę. Jest dostępna w wielu drogeriach internetowych i kosztuje około 20zł. 

A tak z innej beczki, to we wtorek zawitał do mnie kurier z wieloma dobrociami ;) Przyniósł woski Yankee Candle z letniej kolekcji i tulipanową świecę. Będę testować! 

wtorek, 1 kwietnia 2014

Ulubieńcy marca

Są to kosmetyki, które były ze mną praktycznie codziennie. Może niektóre doczekają się nawet oddzielnego posta ;) Zacznę tym razem od pielęgnacji. Jest jej mało bo w tej dziedzinie staram się zbytnio nie eksperymentować ;)

Mamy tutaj Kolonialną Piankę do Mycia Ciała i Immunoserum Organique. Piankę widywałam w różnych miejscach od jakiegoś czasu, wiele o niej słyszałam i w końcu kiedy przytrafiła się promocja postanowiłam ją kupić. Mimo tego, że nie zachwyciła mnie od razu tworzy duet idealny z widoczną na zdjęciu myjką (z Rossmanna) bo skubaniec średnio się pieni. Za to pięknie pachnie, dobrze myje i nie szkodzi. Nie używam jej codziennie ale odkąd ją mam towarzyszy mi wyjątkowo często. Drugi z kosmetyków to Immunoserum, które używam do twarzy. Poleciła mi je jakiś czas temu koleżanka z bloga Secretaddiction86 (nawet dostałam od niej próbkę) i od tej pory jest ze mną codziennie. Pachnie zieloną herbatą, szybko się wchłania, przyzwoicie nawilża, na upartego może zastąpić balsam. Odpowiada mi pod wieloma względami.
Jeśli chodzi o kolorówkę mamy tutaj pędzel z zestawu Core Collection Real Techniques. Codziennie nakładałam nim róż i świetnie się on do tego nadaje. Contour Brush zdetronizował wszystkie inne akcesoria ;) Rozświetlacz Mua lubię za delikatny, różowawy błysk, w dziennym świetle nie widać w nim żadnych nachalnych drobinek. Z kolei to, że uwielbiam kreski wiedzą chyba wszyscy, którzy mnie znają. Ostatnio maluję je eyelinerem Rimmella. Może mógłby dawać bardziej błyszczący efekt, ale mimo to bardzo go lubię i używałam tego tuszu praktycznie przy każdym makijażu.  Najlepiej radzi sobie z nim pędzelek Maestro nr 780 r.0. Kolejny faworyt marca to korektor Art Scenic Eveline, który zakrywa wszystko, co chcę ukryć (ale fakt, nie jest tego wiele, ostatnimi czasy mam tylko delikatne cienie) i ładnie wygląda. Z kolei jeśli chodzi o Delikatny Fluid Intensywnie Kryjący firmy Pharmaceris, opakowanie na zdjęciu jest już chyba trzecim lub czwartym, które posiadam. Wracam do niego co jakiś czas bo daje na mojej twarzy ładny efekt i całkiem nieźle pasuje mi kolor (a jest to spore osiągnięcie ;)). Kosmetyki tutaj przedstawione ze swojej strony polecam. Ze wszystkich jestem zadowolona i przyjemnie się ich używa :)