piątek, 29 sierpnia 2014

Ulubieńcy sierpnia :)

Sierpień upłynął mi bardzo szybko i przede wszystkim na doprowadzaniu mojej skóry do stanu używalności. Nie wiem czy to wina wody czy słońca ale po pobycie w Chorwacji miałam wrażenie, że dosłownie się rozsypuję ;) W ulubieńcach wylądowały więc produkty, które pomogły mi w przywróceniu skórze dobrej kondycji ;)
Maska Regenerująca do Rąk Organique trafiła do mnie, kiedy desperacko szukałam jakiegoś dobrego produktu do nawilżenia skrajnie wysuszonych dłoni. Miałam kupić jakiś krem do rąk w aptece, jednak zmieniłam zdanie przechodząc obok sklepu Organique. Weszłam, obejrzałam, wyszłam z maską. Jak się u mnie sprawdziła? Już po pierwszym użyciu widać było zadowalający efekt a po kilku dniach moje ręce były w lepszym stanie niż przed wyjazdem. A to wszystko w towarzystwie cudownego zapachu żurawiny, uwielbiam go ;) Z kolei Białe Mydło Babuszki Agafii trafiło do mnie zupełnie przypadkiem. Jestem marudnym człowiekiem, więc moja mama słysząc me narzekania dała mi w użytkowanie owe mydełko ;) Spisało się bardzo dobrze, jeśli chodzi o kwestię codziennej higieny. Myłam nim całe ciało i czasem nawet ręce. Przecudny zapach i brak wysuszenia (może nawet delikatne nawilżenie) to jego największe zalety. Z Pomadką Caudalie łączy mnie związek krótki acz intensywny. Używam jej od około półtora tygodnia jednak już widzę dobre efekty. Moje usta dopiero teraz udaje mi się doprowadzić do stanu komfortu. Przed jej wypróbowaniem, mimo stosowania maści od dermatologa, pomadka Alterry nie dawała sobie już rady. Jestem w pełni usatysfakcjonowana jej działaniem. Komfort został ustom przywrócony, ja przestałam się w końcu zastanawiać czy moje wargi, któregoś pięknego dnia popękają w każdym możliwym miejscu ;) Ostatnim produktem, który w pełni zadowolił mnie w tym miesiącu jest szampon do włosów Xerial P SVR. Moją skórę głowy można opisać mniej więcej słowami "problem na problemie" ;) Po powrocie z wakacji, niestety zaczęłam obserwować małe, łuszczycowe plamki, które pojawiły się w znacznej ilości ;) Na hurra musiałam wdrożyć przepisane przez lekarza leczenie (odpowiednie specyfiki zawsze mam w domu ;)) i szukać nowego szamponu na tzw. kryzys. Niestety w tej kwestii nadal nie posiadam ulubieńca więc prowadzę eksperymenty. Na szampon SVR zdecydowałam się dlatego, że kwas salicylowy i mocznik działają na mnie całkiem dobrze. I cóż? Nie pomyliłam się. Skóra głowy z dnia na dzień wyglądała coraz lepiej a kryzys został szybko i łatwo zażegnany ;)

wtorek, 26 sierpnia 2014

L'oreal Colour Riche Balm czyli malinowa mamba w szmince ;)

Kupiłam tę pomadkę jakiś czas temu, wiedząc tylko, że ma na KWC dobre opinie. Gdy trafiła się okazja, podczas zakupów internetowych wrzuciłam ją do koszyka. Miała ona nawilżać usta, w dodatku aż do 8 godzin. Od razu na wstępie zaznaczę, że szminka trafiła na trudny grunt i bardzo marudnego konsumenta, któremu nic nie pasuje i wszystko wysusza mu usta ;) Jak więc wyszłam na tym zakupie?
Szminkę otrzymujemy w bardzo ładnym opakowaniu, które z biegiem czasu się nie rysuje i nie traci napisów (a nosiłam ją jakiś czas luzem w torebce). Nic nie pęka, nie łamie się, jednym słowem jest stosunkowo porządne ;) Zamyka się na charakterystyczny "klik". Kolor, który do mnie trafił to Ballet Show, nr 171. Pachnie po prostu super, ja wyczuwam w nim Mambę malinową :) Zaraz po nałożeniu na usta, jest to różowiasty róż (coś a'la lalka Barbie ale wolę u siebie takie róże niż nude, w moim przypadku a'la Śmierć :D U kogoś bardzo mi się podobają, mnie w nich wybitnie niedobrze). Na początku faktycznie utrzymuje się taki kolor i intensywny połysk, jednak potem zaczyna on coraz bardziej gubić pigment i blask, a po około 2 godzinach znika całkowicie ;) Odcień jest lekko transparentny, na pewno nie pokrywa ust w 100%. Z wydajnością owego sztyftu jest całkiem nieźle, używam, używam a wcale dużo go nie zniknęło ;)
Sztyft jest bardzo łatwy w użytkowaniu, w kryzysowych warunkach można umalować się nawet bez lusterka. Jest miękki i gładko sunie po ustach jednak nie musimy obawiać się, że złamie się podczas nakładania go na wargi ;) Jeśli chodzi o owe nawilżenie... Cóż mogę powiedzieć, w moim przypadku jest to raczej brak wysuszenia. Mimo wszystko zdaję sobie sprawę z tego, że to już imponujący wynik w przypadku moich ust ;) Moja mama z kolei, która robiła za drugą testerkę stwierdziła, że owo nawilżenie jest ale raczej marne :) Na pewno 8 godzin komfortu, które obiecuje producent, nawet w przypadku standardowego użytkownika jest mocno przesadzone ;) Pomadka ta kosztowała niecałe 15zł i myślę, że świetnie sprawdzi się jako produkt do codziennego makijażu ust.

sobota, 23 sierpnia 2014

Krem dyniowy Pumpkin Line Organique na nadchodzącą jesień ;)

Nie wiem jak Wam, ale mnie dynia nieodłącznie kojarzy się z jesienią. Bo rośnie w ogródkach, bo można ją kupić na targu, ugotować zupę, zrobić z niej lampion na Halloween ;) Tak więc, mimo że używam tego kremu od początku lata stwierdziłam, że poczekam z jego recenzją do momentu, kiedy poczuję jesień. No i niestety, właśnie nadszedł ten czas, to pamiętne dla mnie lato właśnie się kończy. Proszę jednocześnie o wyrozumiałość w kwestii dzisiejszych zdjęć, dostałam od męża nowy obiektyw do zabawy ;)
Krem z serii Pumpkin Line otrzymujemy w opakowaniu typu Air Less, zawierającym 50ml kremu. Jest ono bardzo wygodne i śliczne (ale niestety nie widać ubytku produktu), grafika znajdująca się na opakowaniu wyjątkowo przypadła mi do gustu ;) Jest ważny 6 miesięcy od otwarcia i oczywiście nie zawiera tego, czego zazwyczaj kosmetyki Organique nie zawierają, tj. parabenów, PEG-ów, fromaldehydu, sls, sles, parafiny, bla, bla, bla. Krem dyniowy z założenia jest nawilżający, lekki i eko, według producenta w sam raz dla skóry matowej, odwodnionej i zmęczonej. W tej samej linii dostępna jest jeszcze Hydrolipidowa Maseczka z Dynią, Maska Algowa z Dynią i Glukozą oraz legendarne mydełko, którego w życiu nie dane mi było zobaczyć, choć łażę tam tak często, że już czasem mi wstyd :D Po wyciśnięciu go z opakowania, naszym oczom ukazuje się biały, dość gęsty krem o cudownym zapachu (dla mnie pięknym lecz mój mąż zapytał się mnie kiedyś "fuj, co tak śmierdzi?!") kwiatów (wcale nie pachnie mi dynią :P). Jest jedna rzecz, która niesamowicie mnie w tym kremie denerwuje. Mimo że używam go codziennie, potrafi sobie zaschnąć w końcówce opakowania. Nie wiem od czego to zależy, ten "korek" z kremu nie pojawia się codziennie, jednak irytuje mnie to nieziemsko ;)
Jak więc jest z działaniem owego "śmierdziela" (oczywiście według mojego męża)? Krem łatwo rozprowadzić na twarzy i potrzebuje trochę czasu na wchłonięcie. Nie musimy obawiać się tłustego filmu i klejenia, jednak nawet moja normalna (z tendencją do odwodnienia i przesuszania) skóra świeci się po nim jak latarnia ;) Stosuję go na noc, to chyba najwygodniejszy sposób. Po próbie nałożenia na niego podkładu zrezygnowałam z nakładania go na dzień, wszystko ślizgało się na potęgę ;) Myślę jednak, że to jak działa w nocy, rekompensuje te niedogodności ;) Moją twarz nawilżył świetnie. Mam odwieczny problem z suchymi skórkami w okolicy nosa (i wyskakującym od czasu do czasu ŁZS) i z tym poradził sobie bardzo dobrze. Ładnie znikają też zaczerwienienia i podrażnienia, skóra jest miękka i delikatna. Muszę powiedzieć, że podczas stosowania tego kosmetyku wygląda ona wyjątkowo ładnie :) Nic nie piecze i nie szczypie, skóra nie jest ściągnięta. Minusem jest na pewno wysoka cena - 85zł. O reszcie wad wspomniałam wcześniej :) Myślę, że warto przemyśleć czy powyższe kwestie go dla Was skreślają i jeśli nie, to rozważyć decyzję o zakupie. Można też poprosić w sklepie o próbki. Moim zdaniem jest to dobry krem na noc i ja bardzo go polubiłam :)
P.S. Organique właśnie otworzył swój sklep internetowy :)

środa, 20 sierpnia 2014

Pudry i pudełka czyli sierpniowy Shinybox i Makeup Revolution Highlighter w kolorze Pink Lights

Bardzo lubię rozświetlacze. Jeszcze bardziej rozświetlacze z różową poświatą. Jako szczęśliwa posiadaczka pudru MUA Undress Your Skin, zapragnęłam kolejnego produktu, który przynajmniej w teorii powinien być różowy ;) Jak on się u mnie spisał?
Wypiekany puder otrzymujemy w plastikowej, niezbyt pięknej ale stosunkowo porządnej, wypukłej puderniczce ze złotymi napisami. W środku znajduje się rozświetlacz z ciekawym tłoczeniem (aczkolwiek pod względem "urody" wolę to MUA ;)), które nie niszczy się zbyt szybko. Za 7.5g musimy zapłacić około 15zł. Wydaje mi się, że jest on dość twardy i "zbity", przez co prawdopodobnie będzie bardzo wydajny. Jednocześnie łatwo nakłada się go na pędzel a potem na twarz. 
I teraz to co było dla mnie najważniejsze: kolor! Spodziewałam się różu, dostałam fiolet :P Delikatną, zimną lilię, która mimo wszystko ładnie wygląda na policzku. Tworzy taflę z malutkimi iskierkami, które jednak znikają w ciągu dnia ;) To chyba najlepszy sposób na określenie efektu, który daje ten rozświetlacz. Do wyboru mamy również odcienie Gold Lights i Peach Lights.
Rozświetlacz nałożony rano, trzyma się w praktycznie niezmienionym stanie aż do zmycia makijażu (tafla zostaje, drobinki znikają! ;)). Myślę, że produkt ten warto wypróbować, jest stosunkowo tani, dobrze sprawdzi się przy chłodnej karnacji i łatwo stopniować efekt, jaki chcemy uzyskać :) Poniżej przygotowałam też małe porównanie do wspomnianego już wcześniej Make Up Academy Undress Your Skin.
Na koniec jeszcze słów parę na temat sierpniowego pudełka Shinybox, które dziś do mnie dotarło. Powiem tak: to co dostałam bardzo mi się podoba, strasznie chciałam jednak krem do rąk The Body Shop, może ktoś nie kocha swojego i chciałby się w jakiś sposób dogadać?! :D



niedziela, 17 sierpnia 2014

Moja pielęgnacja twarzy, czyli co w siebie wcieram jak nikt nie widzi ;)

Jeszcze parę lat temu popełniałam wiele zbrodni na mojej bardzo odwodnionej i wrażliwej wtedy skórze ;) Aż wstyd się przyznać, co wyprawiałam i jak mimo wszystko dzielnie znosiła to moja twarz. Jednak podczas którejś z ostatnich zim, gdy łuszczyłam się na potęgę, poszłam po rozum do głowy i stwierdziłam, że jednak coś wypadałoby ze sobą zrobić. Po latach eksperymentów doprowadziłam swoją skórę do stanu używalności ;) Teraz mogę powiedzieć, że jest ona normalna w kierunku suchej i stosunkowo wrażliwa. Nigdy nie borykałam się z trądzikiem, pojedyncze zmiany pojawiały się mniej więcej raz na pół roku gdy byłam nastolatką, w dodatku w wiadomym czasie podczas miesiąca ;) Zaskórniki również mnie omijały, chyba jeszcze żaden kosmetyk mnie nie zapchał (ale żeby nie było tak pięknie, mam sporo innych problemów ze skórą głowy i ciała ;)). Lubię eksperymentować i zmieniać produkty do pielęgnacji i demakijażu (choć potrafi się to źle skończyć), staram się jednak unikać produktów typowo drogeryjnych. Moja aktualna pielęgnacja prezentuje się zatem następująco:
Pielęgnację poranną zaczynam od przetarcia twarzy tonikiem łagodzącym Mild Tonic z serii Basic Cleaner. Jest on polecany dla cery odwodnionej, wrażliwej i skłonnej do podrażnień, czyli mniej więcej takiej jak moja ;) Udało mi się upolować go w jednym z Shinyboxów (pudełko extrabox, był w zestawie z peelingiem). Jest dobry ale chyba nie kupiłabym go w cenie regularnej za nic w świecie :D Kończąc dygresję przejdźmy do serum Aqualia Thermal Vichy. Pisałam jego pełną recenzję (klik) i moje zdanie na jego temat się nie zmieniło ;) Dobrze nawilża, nie klei się, moja skóra je lubi, nie potrzebuję niczego więcej ;) Potem przystępuję do nałożenia kremu z filtrem spf 50 Vichy Capital Soleil w wersji matującej. I to chyba jedyny filtr, którego chętnie używam, i na który dobrze nakłada mi się makijaż ;)
Był makijaż to teraz o demakijażu! Cienie, eyeliner i tusz do rzęs zmywam płynem dwufazowym L'oreal. W kwestii działania jest całkiem w porządku, jednak to opakowanie woła o pomstę do nieba. Mówcie co chcecie, ale ja nie potrafię tak nałożyć go na wacik, żeby nie rozlać chociaż odrobiny ;) Jego pełna recenzja znajduje się tutaj. Makijaż twarzy usuwam płynem micelarnym Tołpa Dermo Face Physio. Powiem szczerze, że jest poprawny ale zachwytów w tym miejscu brak ;) Mógłby lepiej usuwać makijaż, na dobrą sprawę mam wrażenie, że nawet z niewodoodpornym tuszem do rzęs ma problem. Resztek make up'u pozbywam się za pomocą Emulsji Oczyszczającej z Granatem firmy Alterra, przeznaczonej do cery suchej. Najpierw nakładam ją na twarz, masuję i zmywam wodą. Próbowałam zmywać nią "tapetę" jednak sobie z tym nie radziła. Pełni zatem funkcję żelu do mycia twarzy. Po tych trzech krokach przystępuję do typowej pielęgnacji wieczornej:
Aktualnie jej trzon stanowi krem do twarzy Organique Pumpkin Line. I cóż mogę powiedzieć na jego temat... To kolejny produkt tej firmy, który podbił moje serducho! ;) Dobrze nawilża, stosunkowo szybko się wchłania i pięknie pachnie. Aż przyjemnie się go stosuje :) Pod oczy nakładam krem Tołpa Botanic Biały Hibiskus 30+. Jest on przeznaczony dla ciut starszej grupy docelowej, jednak moja skóra pod oczami nie była w zbyt dobrej kondycji. Stosuję go wytrwale, dzień w dzień (czasem nakładam go również rano) i powiem szczerze, że skóra wydaje się wyglądać lepiej. Cienie nie zmniejszyły się w zauważalny sposób, jednak nawilżenie i napięcie tych okolic znacznie wzrosło, co bardzo mnie cieszy.
Funkcję pielęgnacyjną okolic ust, pełnią pomadka Rumiankowa Alterry (jej recenzja jest do przeczytania tutaj). Stosuję ją aktualnie tylko na noc. W ciągu dnia wargi nawilżam pomadką Alverde z wiśniami i żurawiną. Delikatnie podbija ona kolor ust, pachnie dużo przyjemniej od wspomnianego wcześniej sztyftu a sprawuje się wcale nie gorzej ;)
Pielęgnację specjalną (czyli u mnie tak zwane "od przypadku do przypadku") stanowią kolejno: Peeling Enzymatyczny Basic Cleaner Organique, którego recenzję również zamieszczałam tutaj. Stosuję go nadal mniej więcej dwa razy w tygodniu i nadal spisuje się on bardzo dobrze ;) Ostatnio dość intensywnie testuję również Białą Glinkę Organique :) Na gorąco mogę stwierdzić, że bardzo ładnie rozjaśnia skórę, jednak niezbyt lubię to papranie się podczas jej rozrabiania, zawsze coś zabrudzę ;) Wody termalnej Uriage używam według zapotrzebowania, czasem raz dziennie, czasem trzy a czasem wcale :D Jakichś spektakularnych efektów nie dane mi było odnotować, może właśnie ze względu na owe "wcale", które jednak nie zdarza się zbyt często.
Na sam koniec dodam, że taka pielęgnacja w okresie letnim całkiem dobrze spełniła swoją rolę. Moja skóra wygląda zdecydowanie lepiej, mam wrażenie, że przede wszystkim wzrosło jej nawilżenie. Czyli właściwie cel został osiągnięty, głównie na tym mi zależało ;) Mam nadzieję, że uda mi się kogoś zainspirować i ten post był dla Was interesujący chociaż troszeczkę ;)

czwartek, 14 sierpnia 2014

Spóźnieni ulubieńcy lipca :)

W lipcu sporo się u mnie działo, typowe posty dotyczące zakupów, denka i ulubieńców gdzieś mi umknęły ;) O ile denka niestety już nie będzie z powodu mojej mamy, która wyrzuciła mi wszystkie puste opakowania, o tyle ulubione produkty lipca, jeszcze postanowiłam zamieścić ;) Zapraszam do czytania!
Faworytami w lipcu została moja ukochana Tangle Teezer, w wersji kompaktowej. Tego miesiąca dużo jeździłam, mała wersja towarzyszyła mi na wyjazdach dłuższych i krótszych, pomagając rozczesać niesforne kłaki, które robią się coraz dłuższe ;) Powiem szczerze, że zaraz po ślubie miałam lecieć do fryzjera i zafundować sobie gustownego boba, jednak w końcu zrezygnowałam z tego pomysłu i stwierdziłam, że zostanę przy starej fryzurze :) Drugim hitem - ślubno-imprezowym - został nie kto inny jak eyeliner L'oreal, Super Liner Gel Intenza! Wytrzymał cały wieczór panieński, cały ślub i wesele (a tego naprawdę bardzo się obawiałam, postawiłam na samodzielne malowanie się ale nie dość, że podczas robienia kresek trzęsły mi się ręce, to jeszcze martwiłam się o ich trwałość). Tak więc niepozorny, mały słoiczek, został niekwestionowanym bohaterem imprez i wakacji ;) Pełna recenzja znajduje się tutaj. W kwestii pielęgnacji furorę zrobił u mnie peeling Organique Botanic Garden w wersji Orchid&Curacao :) Świetnie wygładził on skórę, nawilżył ją a w dodatku mam wrażenie, że objawy rogowacenia okołomieszkowego na przedramionach całkowicie zniknęły (miałam takie pojedyncze). Z zachwytu nad nim piałam jakieś trzy dni temu w tym miejscu. Jeśli chodzi o ochronę przeciwsłoneczną, świetnie spisał się u mnie (i właściwie u męża też) filtr Vichy Capital Soleil w wersji matującej. Póki używałam go pod makijaż, nie wzbudzał we mnie szczególnie gorących uczuć. Doceniłam go jednak dopiero podczas wakacji w Chorwacji. Często paradowałam tam bez podkładu, nakładałam na twarz sam filtr i i co? Zero świecenia, zero klejenia, w dodatku nie byłam cała biała. Piegów mi nie przybyło, opaliłam się tylko bardzo delikatnie. Filtr ten świetnie wpisał się w moje aktualne potrzeby, dobrze spisując się zarówno pod makijażem jak i bez niego ;)
Mam jeszcze pytanie do Was :) Czy ktoś byłby zainteresowany postami dotyczącymi mojej codziennej pielęgnacji (skóra wrażliwa, już w kierunku normalnej) i porównania kremów BB marki Skin79 (posiadam trzy pełnowymiarowe wersje i wiele pojedynczych próbek)? :)

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Organique Botanic Garden, Orchid&Curacao czyli usuwamy na bis ;)

Ten peeling Organique kusił mnie od dłuższego czasu, głównie ze względu na cudowny zapach. Dojrzewałam do jego kupna przez jakiś czas i w końcu kiedy nadarzyła się okazja, postanowiłam go sobie sprawić. Czy było warto? O tym dalej ;)
Peeling dostajemy w typowym dla Organique plastikowym słoiczku z metalową nakrętką. Łatwo jest go odkręcić i zakręcić nawet mokrymi lub śliskimi po peelingu dłońmi. Mamy owocki, kwiatuszki, ładną naklejkę, która nie złazi i nie ściera się, czego chcieć więcej ;) Jedyny minus opakowania (taki trochę na siłę), to moim zdaniem to, że metalowe wieczka podczas transportu bądź upadku potrafią się trochę wgnieść. Formuła peelingu jest bezpieczna i oczywiście na opakowaniu znajdziemy całą litanię składników, których nie zawiera (pegi, parabeny, slsy, silikony, itd). Mamy za to wosk pszczeli, masło shea i całą masę cukru (niestety na składach znam się plus minus jak wilk na gwiazdach). Z założenia ma on odmładzać, wygładzać i harmonizować (cokolwiek to znaczy). Oczywiście wybrałam tę wersję nie ze względu na właściwości ale na zapach (cóż, w przypadku kosmetyków do mycia typowe dla mnie ;))
Wewnątrz opakowania znajdujemy cukrowo-olejową, stosunkowo gęstą masę w zielono-niebieskim kolorze (pierwsze zdjęcie lepiej go oddaje ;)). Bardzo komfortowo się jej używa, połowa nie zlatuje do wanny, łatwo się rozprowadza i pachnie na prawdę pięknie! Ta wersja urzekła mnie zdecydowanie najbardziej, jednak wiadomo, to rzecz typowo subiektywna. Kosmetyk ten należy raczej do mocnych ździeraków, nie trzeba go też wiele by przeprowadzić peeling całego ciała. Myślę, że przy stosowaniu 2-3 razy w tygodniu starczy na około 2 miesiące. Tak więc, co otrzymamy, jak już nałożymy na siebie tę maź? Wygładzoną skórę, bez parafinowej powłoczki, za to przyjemnie nawilżoną, natłuszczoną i gładką. Ładnie usuwa suche skórki i powiem szczerze, że polubiły go nawet moje zmiany łuszczycowe. Nawilżenie, które po sobie pozostawia, jest wystarczające jeśli moja skóra jest w dobrym stanie. Gdy jest jednak bardzo wysuszona, niestety przestaje wystarczać i konieczne jest nałożenie balsamu. Dużą zaletą jest dla mnie to, że po peelingu zapach kosmetyku utrzymuje się na ciele jakiś czas. A jeśli chodzi o minusy? No to jak zwykle, cena. Kwota 59.90zł to sporo, jeśli chodzi o peeling do ciała i powiem szczerze, że to głównie ona chłodziła moje zapędy ;) Jednak nie żałuję, że się na niego zdecydowałam, jestem bardzo zadowolona i na pewno do niego wrócę (lub wypróbuję inne wersje zapachowe).

czwartek, 7 sierpnia 2014

O Vichy Aqualia Thermal Serum czyli zatrzymujemy wodę

Serum Vichy trafiło do mnie podczas promocji w SuperPharm jako mała zachciewajka. Tłumaczyłam sobie jego kupno jak typowy zakupoholik, mniej więcej w taki sposób: "chcę być piękna na swój ślub". To serum miało mi w tym pomóc ;) Jak się spisało? Czy sprostało postawionemu przed nim zadaniu?
Serum dostajemy zapakowane w opalizujący kartonik. W jego wnętrzu znajduje się szklana, elegancka buteleczka z niezacinającą się pompką. Myślę, że żadna sroka, nie powstydziłaby się jej na swojej toaletce. Powiem szczerze, że po pierwszym użyciu obawiałam się, że kosmetyk będzie strasznie niewydajny ze względu na swoją rzadką konsystencję ale z czasem okazało się, że serum wypada bardzo przyzwoicie. Po półtora miesiąca stosowania go rano, ubyło około 1/4 buteleczki. Jedna pompka specyfiku spokojnie wystarcza aby posmarować całą twarz. Warto też w tym miejscu nadmienić, że świetnie sprawdził się on pod makijaż. Nic się nie rolowało, nie ślizgało na twarzy, podkład nakładał się tak jak zwykle ;) Kosmetyk delikatnie pachnie i stosunkowo szybko się wchłania, nie wywołując przy tym podrażnień. Spokojnie mogłam posmarować skórę wokół oczu. Serum pozostawia po sobie bardzo delikatny film.
W kwestii nawilżenia (czyli tego co stricte ma robić) świetnie daje sobie radę (stosowałam je solo). Efekt było widać właściwie po pierwszym zastosowaniu, skóra stała się wygładzona i delikatniejsza w dotyku. Po dłuższym czasie koloryt twarzy zaczął się wyrównywać, miałam wrażenie, że zaczerwienienia pojawiały się coraz rzadziej a suche skórki odeszły w zapomnienie. Nie będę ukrywać, że moja cera była w stosunkowo dobrym stanie po zużyciu serum Dermedic (miałam krótką przerwę między stosowaniem jednego i drugiego kosmetyku), jednak Vichy świetnie podtrzymało ten efekt. Nowe zmarszczki się nie pojawiły, a te, które zostały nie pogłębiły się. Wadą jest cena, ta regularna wynosi chyba około 99zł jednak w aptekach internetowych i podczas różnych promocji można dorwać je zdecydowanie taniej. Przy jego wydajności, cena wydaje się całkiem znośna. Czy warto się na ów kosmetyk zdecydować? Może to nie ma znaczenia, jednak przyznam, że po prostu go polubiłam. Za działanie, zapach, opakowanie (za cenę ciut mniej ;)). Myślę, że wspomniane wcześniej serum Dermedic jest tańsze a działa tak samo dobrze. Zakup Vichy Aqualia Thermal Serum zostanie więc małym kaprysem, zaspokojeniem sroczej natury, odrobiną skutecznej pielęgnacji i nawilżenia, którą jednak można również znaleźć gdzie indziej. A Wy jakie macie o nim zdanie? :)

piątek, 1 sierpnia 2014

Na wakacjach :) Zadar i Krka (no dobra, drogerie i zakupy też ;))

Nasza podróż poślubna trwa w najlepsze ;) Korzystając z aktualnie trwającej przerwy na odpoczynek, postanowiłam pokazać kilka zdjęć wykonanych w ciągu ostatnich dni. Powiem tak, Chorwację warto zobaczyć!  
Zwiedzając Zadarskie Stare Miasto, pierwszego dnia miałam wrażenie, że wszystkie te uliczki wyglądają tak samo ;) Dopiero później wszystko zaczęło nabierać kształtów. Tam park, tu ruiny, tu wieża, tam jeden DM, dalej drugi a zaraz obok mieszkanka Kozmo :D
Dziś odwiedziliśmy Park Narodowy Krka. Obojgu nam bardzo się podobało. Był rejs statkiem (a nawet dwa ;)), długi spacer, szumiąca woda, cykające świerszcze i nawet kąpiel (w przeznaczonej do tego strefie), bo oczywiście mój Mąż zawsze wchodzi do wody wszędzie gdzie się da ;)
Na sam koniec oczywiście zakupy, no bo jakże ;) Korzystając z okazji, pojawiłam się w miejscowych drogeriach i wyniosłam z nich sporo (niestety) dobra, niedostępnego u nas. Żele Balea (podkradam od czasu do czasu Mężowi), co nieco od Alverde, kosmetyki Oh So Heavenly (składy wyglądają całkiem znośnie, a opakowania są przesłodkie ;)) i pielęgnacja ust. W Polsce mam do wyboru masełko Organique i pomadkę Alterry, jakoś nic więcej mi nie służy. Zobaczymy jak dadzą sobie radę produkty dostępne w chorwackich drogeriach ;)  Jeszcze taka mała ciekawostka, w Chorwackim Kozmo są dostępne kosmetyki Beauty Uk, szczerze powiedziawszy nieźle mnie to zdziwiło ;)
Na stałe wracam 7 sierpnia, wtedy mam nadzieję, uda mi się nadrobić zaległości na swoim i Waszych blogach ;) Ostatnio cierpię na ciągły niedoczas, na szczęście spowodowany przyjemnymi wydarzeniami ;) Przesyłam ciepłe pozdrowienia znad Adriatyku i biegnę zwiedzać dalej! ;*