piątek, 31 lipca 2015

Serum Żelowe intensywnie nawilżające z kwasem hialuronowym Hyaluron 3% Norel Dr Wilsz, czyli o świetnym specyfiku dla każdej cery

W czerwcu, skuszona ogłoszeniem Norel Dr Wilsz na facebooku, zgłosiłam się do comiesięcznych testów kosmetyków, zatytułowanych "Podziel się postem". Firma od jakiegoś czasu organizuje ją na swoim funpage'u (https://www.facebook.com/NorelKosmetyki), i jak widać, warto próbować, warto się zgłaszać, a ja chyba tym razem jak rasowa wiedźma ściągnęłam Norel myślami ;) Dla siebie wybrałam wtedy do przetestowania trzy rzeczy, dwie z linii Face Rejuve i właśnie bohatera dzisiejszego wpisu: Serum Żelowe intensywnie nawilżające z kwasem hialuronowym Hyaluron 3%. Jak się u mnie sprawdziło owo cudeńko o bardzo długiej nazwie? (Ci, którzy zaglądają do mnie regularnie, już chyba wiedzą, wszak pojawiło się niedawno w ulubieńcach miesiąca ;)).
Serum oparte jest głównie na kwasie hialuronowym, który ma doskonałe właściwości nawilżająco - wygładzające. Konkretnie w produkcie tym znajdziemy kwas niskocząsteczkowy 2%, wnikający w warstwę rogową naskórka i wiążący w nim wodę, oraz wielkocząsteczkowy 1%, tworzący na twarzy kompres, który wygładza i chroni przed wysuszaniem. Serum stosowane regularnie ma utrzymywać optymalne nawilżenie, jędrność oraz elastyczność, zapewniać wygładzenie, spłycać powierzchniowe zmarszczki i poprawiać wygląd skóry. Nadaje się do każdego rodzaju cery, tłustej, wrażliwej, suchej dojrzałej, tyle, że w niektórych przypadkach stosowane pod krem (tyle informacji od producenta). Co zatem ode mnie? Zacznę może jak zwykle - od opakowania. Kosmetyk przychodzi do nas opakowany w ładny i prosty kartonik, w którym dodatkowo znajduje się próbka innego kosmetyku (miły gest, rzadko się z czymś takim spotykam!). Buteleczka (zawiera 50ml) jest szklana, dość ciężka, z matowionego szkła, jednym słowem, sprawia wrażenie ekskluzywności. Mnie się bardzo podoba! Pompka nie strzela na oślep, nic się nie rozlewa, całość raczej się nie niszczy, a napisy tkwią na swoim miejscu (choć ja pozbyłam się drugiego dnia tej plastikowej zatyczki, kot porwał ją do zabawy).
Konsystencja jest naprawdę super, stosunkowo rzadka, ale żelowa, przy kontakcie ze skórą przypomina mi bardzo azjatyckie kremy wodne (zmienia się jakby w wodę :D). Co za tym idzie, nakładanie go na skórę jest niesamowicie przyjemnym doznaniem. Producent radzi, by stosować dwie pompki, i jest to jak najbardziej optymalna ilość. Przez pierwsze 3-4 minuty serum się klei, jednak zaraz potem jest już niemal niewyczuwalne na skórze. Po aplikacji staje się ona jednak wyjątkowo gładka, przyjemna w dotyku i miękka. Zapach? W sumie to prawie go nie ma. Jak współpracuje z makijażem? Zdarza się, że średnio, jednak nałożenie serum w mniejszej ilości, odpowiednie nakładanie podkładu (np Beauty Blenderem, lub wklepywanie) baza lub krem rozwiązują problem.
Co w takim razie z najważniejszym, czyli z działaniem? Muszę przyznać, że produkt w 100% spełnił obietnice producenta, zapewniając mi w dodatku komfort i przyjemność stosowania. Skóra faktycznie stała się dobrze nawilżona i wygładzona, a zmarszczki są jakby mniej widoczne (zdarzały mi się takie okresy, głównie jak byłam zmęczona, że bruzdy na czole mogłam wyczuć pod palcami, a między ustami a nosem tworzyły się nieładne linie). Aktualnie cera wygląda wyjątkowo ładnie, jest gładka, nawilżona i ma zdrowy koloryt (a z tym mam szczególne problemy, odcień, który moja skóra szczególnie lubi przybierać, to uwaga: elegancki szarozielony :P). Zbledły również moje naczynka. Dlaczego piszę, że serum jest dobre do każdej cery? Bo za każdym razem, jak jestem u rodziców, woła je na mnie moja mama (bo takie świetne!), a mój mąż z mega tłustą cerą mówi bardzo często: "weź daj to swoje serum!". Dojrzałą cerę mamy dobrze nawilża, a tłustą męża jakby uspokaja i nawadnia nie zapychając. Cena? 116zł. Ale warto wziąć pod uwagę, że dostajemy więcej niż w standardowym kosmetyku tego typu (wszak serum ma najczęściej 30ml, tutaj jest 50). Przy takiej wydajności, jak najbardziej warto w nie zainwestować (stosując je raz dziennie, co w moim przypadku jest optymalne, kosmetyk starczy na około pół roku). Myślę, że Norel stworzył świetne serum nawilżające. Kupimy je na stronie producenta, czyli tutaj: http://sklep.norel.pl/index.php?pg=productdetail&c=8011&p=100854.
Jak mijają wakacje? Ja w poniedziałek wybieram się z mężem na tygodniowy wyjazd, więc żegnam się z Wami tym wpisem na chwileczkę ;* Pięknej pogody życzę wszystkim!

poniedziałek, 27 lipca 2015

Moi lipcowi ulubieńcy!

Tego gorącego, letniego miesiąca, ulubieńców trochę się zebrało. W dodatku moje lipcowe top 5 jest stosunkowo różnorodne. Jest lakier do paznokci, jest róż do policzków, są nawet perfumy i coś do pielęgnacji. Są też za to średnio udane zdjęcia :D Najpierw były burze (i mega ciemnica), teraz jest bardzo pochmurno i jakoś za nic w świecie nie chce wyjść nic lepszego :( A talentu fotograficznego niestety u mnie za grosz (za to mam inne, nikt doskonały nie jest :D) Zapraszam mimo wszystko do czytania i oglądania tego, co powstało ;) 
Jest lato. Latem są sandałki. Jeśli są sandałki, musi być i pedicure w kolorze sandałków (ja muszę mieć paznokcie w kolorze butów, fetysz taki :P). Zarówno jedna, jak i druga para moich butów jest czarno-złota, a z racji tego, że złote paznokcie jakoś niekoniecznie do mnie przemawiają, co lato stawiam na czerń. Idealna emalia w tym kolorze, to dla mnie Golden Rose Color Rich nr35. Generalnie uwielbiam tę serię. Ma szeroki pędzelek, na stopach potrafi wyglądać dobrze do dwóch tygodni. Kocham, będę kochać i kupować również! :) Róż Christian Dior Rosy Glow 001 Petal to zakup stosunkowo nowy (wszak z początku lipca), jednak między nami powstała miłość od pierwszego użycia. Rozprowadza się bosko, wygląda pięknie (nawet moja babcia, lat 76, piała wczoraj, jakie mam cudne policzki, haha :D), trzyma się długo, mama kradnie, coś w tym jest. Mój Ci on i nie oddam! ;) Do tego ta cudna puderniczka, welurowy pokrowiec i minipędzeleczek. Dla mnie świetny zakup!
Idźmy zatem dalej... W lipcu moje serducho podbił Marc Jacobs (no i mąż, ale to był lipiec 7 lat temu, haha :D). Dokonał tego zapachem Daisy Dream, szeroko opluwanym na Wizażu, gdzie w katalogu KWC ma jakąś strasznie niską notę. Nie rozumiem tego... Może dlatego, że kupiłam go sporo taniej? A może powodem jest to, że jestem zapachowym dziwadłem z ciągłymi migrenami i różne aromaty potrafią mi niesamowicie przeszkadzać, a nawet wywołać ból? Nie wiem. Tutaj otrzymałam zapach lekki, bardzo dla mojego nosa przyjemny, choć potrafi być on ulotny. Mimo to ja bardzo go lubię, nikogo do zakupu nie zmuszam, ze swojej strony jednak - polecam. Zwłaszcza tym, którym ciężkie perfumy przeszkadzają. Tutaj czuję trochę kwiatków, trochę owoców i jest miło. Lekko, słodko, trochę świeżo, mnie się podoba!
Kolejny produkt, który zasłużył na miano ulubieńca, to kosmetyk marki Norel dr Wilsz. Serum żelowe intensywnie nawilżające z kwasem hialuronowym Hyaluron 3% używam sumiennie od czerwca. I zasłużyło ono na miano ulubieńca. Zresztą nie tylko mojego, bo kradnie je i moja mama i mąż :D Świetnie nawilża, nadaje się do każdej cery (od wrażliwej, problematycznej i z ŁZS, po okropnie tłustą). Na pewno niebawem pojawi się jego recenzja, jednak już mogę powiedzieć, że jest godne uwagi i piekielnie wydajne, a efekty naprawdę są widoczne :) Ostatnim (co nie znaczy, że najgorszym!) kosmetykiem, który dobrze spisał się u mnie w lipcu, jest korektor rozświetlający Lioele Under The Eye Light Concealer. Moje cienie pod oczami nie należą do jakichś bardzo dużych, nie potrzebuję więc wielkiego krycia. Od tego korektora dostałam właściwie wszystko, czego chciałam. Piękne rozświetlenie, lekko różowy, jaśniuteńki odcień, fajne krycie i przyzwoite zachowanie w ciągu dnia. To kolejny azjatycki kosmetyk, który lubię :)
Znacie może któryś z tych produktów? A może chciałybyście poznać? U mnie wszystkie te kosmetyki bardzo dobrze się spisały, kilka z nich na pewno zagości na blogu jeszcze raz, przy okazji pełnej recenzji. 

czwartek, 23 lipca 2015

Lipcowe nowości, czyli chyba zmierzam ku lepszemu ;)

Jeśli chodzi o lipiec, to chyba zmierzam ku lepszemu ;) Wydaje mi się tego ciut mniej, niż bywało, ale z drugiej strony... Może mi się tylko wydaje? Zapraszam w takim razie na dość wczesną prezentację tego, co zawitało do mnie w tym gorącym i burzowym miesiącu (Mam już dość tych upałów! Na zmianę z mrożoną kawą, piję zimną wodę i powoli umieram z gorąca. To nie moje klimaty, oddajce mi z powrotem 25 stopni!). Wracając jednak do tematu, zapraszam do oglądania!
Na pierwszy ogień pójdzie może moje zamówienie z Sephory. Od dłuższego czasu kusił mnie róż do policzków Dior Rosy Glow (swoją drogą moja mama czuje do niego wielką miętę, wydaje mi się, że na pierwszych kolejnych Vipach będziemy kupować jej taki sam :P Ale nie dziwię się, wygląda pięknie! <3). Kiedy nadarzyła się okazja kupienia go wraz z boxem Sephory (był gratis do zamówienia powyżej 200zł) nie zastanawiałam się ani chwili. W boxie z kolei było aż 11 mini cudeniek: wody toaletowe Roberto Cavalli Nero Assoluto, Calvin Klein Reveal i Marc Jacobs Dot, część pielęgnacyjną zasiliły Vita Liberata Colorato Viso, Pat&Rub Olejek Rozświetlający, oraz dla mnie hit pudełka: Bumble&Bumble Thickening Spray. Do makijażu z kolei mamy błyszczyk Sephora Ultra Shine Lip Gel, bazę pod cienie Smashbox Photo Finish Shadow Primer, tusz Beneft They're Real Mascara, szminkę Marc Jacobs Le marc i lakier Formula X w kolorze białym (taki trochę fuj :P). Generalnie jednak, pudełeczko bardzo mi się spodobało, zawartość jest naprawdę niczego sobie (wszystkiego już próbowałam ;)).
Tutaj można oglądać zakupy z Superpharm. Mój ukochany top Seche Vite (paznokcie schną w momencie, jeśli ktoś nie miał - polecam sprawdzić jak się spisze. Wiem jednak, że nie wszyscy go lubią) oraz Serum Przyspieszające Wzrost Rzęs Long4Lashes. Dzięki niemu w końcu dorobiłam się długaśnych rzęs, nie odczułam skutków ubocznych, bardzo mi ono odpowiada. I nie zabija ceną, tym razem w Superpharm można je było kupić bodajże za 44.90 (cena z kartą).
Moja miłość do kosmetyków azjatychkich chyba odżyła na nowo. I tym razem nie skończyło się na kremie BB. Poszłam dalej... Spróbowałam pielęgnacji. Nowy wyłudzacz pieniędzy o nazwie ebay poszedł w ruch, tym razem obsłużony już samodzielnie ;) W lipcu trafiła do mnie pianka do mycia twarzy Green Tea Bubble Cleansing Foam, krem BB również marki Skinfood, Platinum Grape Cell Essential, baza pod podkład Baby Choux Etude House, oraz Honey Sleeping Pack z acerolą Holika Holika. Miałam ochotę na Sleeping Pack Vichy, jednak po przemyśleniu sprawy, postanowiłam sięgnąć do źródła (wszak one chyba pochodzą z Azji?).
I na sam koniec: prezenty z uroczystego otwarcia sklepu Stenders w łódzkiej Manufakturze. Markę znałam słabo, to moje pierwsze kosmetyki tej firmy, których mam okazję używać. Po spotkaniu wyszłam jednak wiele mądrzejsza, zapoznana z asortymentem Stenders i z takimi oto cudeńkami do przetestowania. Zawartość pudełeczka to Eye and Lip Makeup Remover Wild Rose (czyli po prostu dwufazowy płyn do demakijażu), Żel pod prysznic Blueberry (borówka) oraz Żurawinowa kula do kąpieli. Miniaturki to tycie mydełko i olej migdałowy. Sama sprawiłam sobie Body Lotion o zapachu melona (to taki lekki balsam na moje oko ;)).
Znacie może któryś z tych produktów? Ja część mam już w użyciu, kilka czeka na swoją kolej, jednak wszystkich jestem tak samo ciekawa ;) Dajcie znać jak Wasze zakupy w tym miesiącu! :)

poniedziałek, 20 lipca 2015

Provoke Rosy Eyeshadow 01 Champagne Rose, czyli o różanym rozświetlaczu dr Ireny Eris

Rosy Eyeshadow należy do najnowszej edycji limitowanej Provoke Rosy Collection dr Ireny Eris. A że ja kocham wszystko co limitowane, w sklepie padło mi na głowę, poszłam do kasy i kupiłam. Wyszłam z cudakiem, który można używać zarówno jako cień, jak i jako rozświetlacz. A że rozświetlaczowym maniakiem jestem od lat, to obejrzałam, zachwyciłam się i stwierdziłam, że ma on zadatki na mój kolorystyczny ideał. Nie mogłam zatem wyjść bez niego, prawda?
Cień&Rozświetlacz dostajemy zapakowany w srebrny kartonik, na którym nadrukowane są kolorowe różyczki. Wewnątrz znajduje się eleganckie, białe opakowanie, identyczne jak całej reszty kosmetyków Provoke (a w sumie nie obraziłabym się gdyby było trochę inne, wszak jest limitowane :P). Jest ono solidne, trwałe, w środku ma lusterko i plastikowe zabezpieczenie. Nie ma w nim za to żadnego aplikatora, ale przy mojej ilości pędzli pewnie i tak bym go wyrzuciła :D
Na kosmetyku wytłoczone są piękne, drobniutkie różyczki, które wcale tak szybko się nie ścierają! Moim zdaniem są absolutnie śliczne, cudowne, urocze i co tylko, ale ja uwielbiam ten motyw, i nie będę kłamać... To on sprawił, że zwróciłam na ten produkt uwagę. Sam rozświetlacz (lub cień :P) jest zwykłym kosmetykiem prasowanym, mam jednak wrażenie, jakby był lekko "mokry"? Na pewno nie jest to typ brudząco-pylący. Jest wydajny, dobrze się go używa i wygodnie nakłada. Zapachu nie posiada, dla jednych to zaleta, dla mnie może trochę szkoda, że nie pachnie lekko tymi różyczkami :D
Jak jest z trwałością? Powiedziałabym, że standardowo. U mnie cienie wytrzymują na bazie aż do zmycia (nie mam tłustych, ani opadających powiek, mój makijaż oka zawsze wytrzymuje ile powinien), a na policzkach trwa również niemal cały dzień, choć nie powiem, lekko się ściera. Staram się nie dotykać twarzy, ale czasem mimo szczerych chęci mi się nie udaje ;) Efekt jaki ten produkt gwarantuje, jest absolutnie cudowny. Nie posiada dosłownie żadnych drobinek, tworzy piękną szampańską taflę, która nabiera srebrno-różowego odcienia. Na zimnych karnacjach będzie wyglądał pięknie :) Ciepłym może pasowałby 02 Tea Rose? Nie wiem ;)
Tutaj możecie zobaczyć, jak wygląda na dłoni. Zdjęcia na policzku brak, bo zrobić mu je jest tak ciężko, że rozładował mi się aparat, a ładowarka ma w tym momencie zupełnie inne miejsce pobytu niż moje ;) Jeśli jednak ktoś byłby bardzo zainteresowany, miałam nim lekko pomalowane kości policzkowe na górnym, lewym zdjęciu w tym poście.  Jedyna nieciekawa rzecz w jego przypadku, to chyba cena. 63 złote piechotą nie chodzi, ja jednak się skusiłam i nie żałuję. A promocji w Rossmannach i Super Pharmach (szafy są w tych dwóch sklepach) jest wiele, można więc upolować go sporo taniej :)
Macie może ten kosmetyk? Lubicie naszą polską kolorówkę z "wyższej" półki? (W sumie to w porównaniu np do Diora, to jaka ona tam wyższa, no ale jeśli chodzi o polskie produkty, to chyba tak można Provoke określić.) Powiem szczerze, że ja bardzo, i jak na razie na żadnym produkcie się nie zawiodłam. Przy okazji jakichś sporych rabatów, skuszę się chyba na szminkę! ;)

czwartek, 16 lipca 2015

Evrēe Power Fruit, czyli nawilżanie czas zacząć!

Zdradzę Wam pewien sekret.... Nie przepadam za olejami ;) A co za tym idzie, jak ognia unikam według mnie bardzo brzydko pachnących: sezamowego, arganowego, makadamia, oraz wielu innych, których mój nos nie toleruje. Kilka miesięcy temu, odezwała się do mnie Pani, która zaproponowała mi do testowania olejki Evrēe. Najpierw Magic Rose, potem Super Slim (recenzja) a teraz maju miałam możliwość wypróbowania ich najnowszego produktu Power Fruit, o ciekawej, dwufazowej formule. Nauczona doświadczeniem z wcześniejszymi produktami tej marki, wiedziałam, że może być nieźle ;) Czy było? :)
Olejek trafia do nas dobrze zabezpieczony, w naprawdę ładnym, kolorowym kartoniku. Wiem, że to może mało istotne, ale podoba mi się, że producent zadbał o to, by był on estetyczny i dobrej jakości ;) Wewnątrz znajduje się plastikowa buteleczka, zawierająca 100 mililitrów dwufazowego produktu i ważna równo 6 miesięcy od pierwszego otwarcia. Faza dolna to kwas hialuronowy, a górna oleje: malinowy, jojoba, avocado, winogronowy i sezamowy. Opakowanie otwiera się na klik i stanowi to dobre zabezpieczenie przed wylewaniem kosmetyku w podróży. Dzięki takiemu rozwiązaniu nic nie rozlewa się też w trakcie użytkowania :) Skład kosmetyku również zasługuje na pochwałę.
Zapach to dla mojego nosa kompozycja owoców, kwiatów i może odrobiny aromatu ziaren sezamu. Nie jest to absolutnie nic mocnego ani męczącego, myślę że nawet Ci najbardziej niedogodni użytkownicy, będą zadowoleni. Jego konsystencja, mimo dwufazowej formuły, przypomina typowe oleje. Po zmieszaniu obu warstw wszystko ładnie się łączy, i mamy wystarczająco dużo czasu, aby spokojnie się posmarować (a miałam już takie dwufazowe cuda, gdzie np. nie zdążyłam ich wylać na wacik, a fazy już egzystowały sobie oddzielnie :/ Tutaj na szczęście nic takiego nie ma miejsca). Specyfik wchłania się dość szybko, nawet ja nie jestem szczególnie zniecierpliwiona czekaniem na założenie ubrań ;)
Co zatem z najważniejszym, czyli działaniem kosmetyku? Według producenta, ma on za zadanie nawilżać, rewitalizować i odżywiać, odprężać, łagodzić, nadawać sprężystość i gładkość. I to robi - po prostu. Moja skóra jest trudna, na ciele bardzo sucha, cienka, często z ogniskami łuszczycowymi (max wielkości złotówki, ale zawsze) i byle co nie zawsze ją zadowala. A przy regularnym stosowaniu produktu Evrēe, stała się jędrna, nawilżona, nawet te łuszczycowe plameczki na nodze wydały się po jego użyciu zadowolone (nie wiem jak to jest, ale latem, paradoksalnie bywa z moją skórą gorzej). Jestem naprawdę usatysfakcjonowana!
Cena olejku Evrēe Power Fruit, waha się w zależności od sklepu i aktualnej promocji od 17.99 (lub nawet mniej) do bodajże 26.99. Jest naprawdę łatwo dostępny, można go kupić w Super Pharm, Rossmannie, Hebe, Naturze i wielu innych drogeriach. Miałyście może okazję go wypróbować? Też przypadł Wam tak do gustu? :)

niedziela, 12 lipca 2015

Ulubiona trójka czerwca ;)

Ulubieńców u mnie ostatnio jak na lekarstwo (w dodatku trochę mi wstyd, że publikuję ich dopiero w połowie lipca), ale powiem szczerze, że jednak w gąszczu kosmetyków, udaje mi się nadal znaleźć te lepsze od innych. Ostatnio namiętnie eksperymentuję z makijażem, więc od jakiegoś czasu są to głównie produkty z tej kategorii, ale w czerwcu trafił mi się też jeden rodzynek ;) Wiem, że zdajecie sobie sprawę z tego, iż dwa z tych produktów pochodzą ze współpracy. Chciałabym jednak, żebyście miały świadomość, że nie ma to nic do rzeczy ;) Kremów Skin79 używam od dobrych kilku lat, a olejki Evree są chyba powszechnie uważane za dobre, więc moje upodobanie do Power Fruit, to chyba nic dziwnego ;)
Zacznę może od kremu marki Skin79 Hot Pink. Z moim pięknym i jakże cudownym kolorytem bardzo ciężko znaleźć odpowiedni kolor podkładu/BB jest niesamowicie ciężko. A odszukać jeszcze coś odpowiedniego pod względem właściwości? To dopiero cyrk! Mnie jednak się udało, i w kremach tej marki odkryłam to, czego szukałam odkąd zaczęłam się malować. Nareszcie coś dla mnie. Różowa wersja okazała się dużo lepsza, niż sądziłam, i aktualnie to ona jest na tapecie. Choć Snail Nutrition, Orange Triple Function i Vip Gold też wspominam bardzo ciepło :) Dodam jeszcze - kremami zaraziłam kogo mogłam, rodzina jest zadowolona, znajomi na razie nic nie donieśli ;) Pełną recenzję możecie przeczytać tutaj, choć pewnie już i tak wszyscy ją widzieli :)
Kolejnym kosmetykiem, który skradł moje serce w czerwcu, okazały się Meteorites Guerlain (Meteoryty). Bardzo popularne, przez jedych kochane, przez innych znienawidzone, przez kolejną grupę pożądane, przez jeszcze następną niedostrzegane. Ja swoje dostałam w maju na imieniny. I cóż? Widzę różnicę. Twarz jest gładka, rozświetlona, mój elegancki szaro-różowy kolor cery zyskuje po ich użyciu. Warto też wspomnieć, że nowa wersja w porównaniu do starej, ma w sobie mniej drobinek, a jakby więcej tego pożądanego blasku. No miłość, Drogie Panie, miłość ;) Ja zdecydowanie zaliczam się do kategorii kochająch. Ubolewam tylko nad tym, że tak trudno je ze sobą wozić ;)
Olejek Evree Power Fruit dostałam od firmy w maju. Od razu zaczęłam go używać, niejako niczym "opatrunek" na tarkę na łydkach. Dziś moje nogi są piękne, gładkie, nie sypie się z nich sucha skóra. Świetnie działa, choć stosunkowo dużo czasu potrzebuje na wchłonięcie się (ja z tych narwanych, ma być "na już"). Pachnie również bardzo przyjemnie, choć same owoce to nie są, raczej mieszanka sezamu, kwiatów i właśnie wcześniej wspomnianych owoców. Na mój niedogodny nos - jest dobrze :) Dwufazowa formuła również sposuje się zadowalająco, nie rozwarstwia się szybciej niż zdążymy wylać olejek na rękę ;)
Znacie może któryś z tych produktów? Jak spisał się u Was? Powiem szczerze, że akurat ja bardzo się cieszę, że miałam okazję na nie trafić na swojej kosmetycznej drodze :)

środa, 8 lipca 2015

Body Zone Wake - Up Invigorating Sorbet Phenomé, czyli o trawie cytrynowej zamkniętej w balsamie

Kosmetyki Phenomé chodziły mi po głowie bardzo długo. W końcu w okolicy Świąt Bożego Narodzenia znalazłam satysfakcjonującą mnie promocję. Niewiele myśląc, dodałam do koszyka serum Let It Beam i właśnie owy balsam. Wake - Up Invigorating Sorbet przeleżał swoje na półce, a gdy zaczęło zbliżać się lato, moje myśli znów zaczęły krążyć wokół niego dość intensywnie. Jak skończyła się nasza znajmość? Czy było lepiej niż w przypadku serum Let It Beam? Już mówię :)
Kosmetyk znajduje się w typowym dla Phenomé, dobrej jakości opakowaniu, o pojemności 200ml. Nie wiem jak Wam, ale mnie wydaje się, że te buteleczki z pompką są wyjątkowo charakterysteczne ;) Sama pompeczka dobrze dozuje produkt, nie strzela, ani nie szaleje w żaden dziwny sposób. Mam jednak wrażenie, że dozuje ona dość mało produktu, na posmarowanie łydki, muszę wycisnąć aż 4 dozy :D Z wydajnością również zbyt różowo nie jest, sorbet starczył mi na około miesiąc, a ja naprawdę w przypadku balsamów nie jestem rozrzutna ;) Gdybym stosowała go tak, jak każe producent (czyli dwa razy dziennie), starczyłby mi chyba jedynie na dwa tygodnie!
Skład produktu jest ekologiczny, na wysokim poziomie, głównie z surowców naturalnych. To zawsze wielki plus. Kolejny, w prawdzie niewielki, ale jednak zgrzyt pojawił się przy kwestii zapachu. Balsam Phenomé pachnie bardzo mocno, nawet dwie godziny po użyciu. Jest to średnio przyjemna dla mojego nosa trawa cytrynowa. Tak intensywna i tak ostra, że aż męcząca. I nawet ja - fanka cytrusów i zielonych aromatów - poczułam się nim wykończona. Co ciekawe, według producenta sorbet ma chłodzić i zapewniać rześkość. I tutaj w stu procentach obietnice zostały spełnione. Po jego użyciu odczuwam przyjemny chłodek, nie jest to jednak żadne niekomfortowe mrożenie, mrowienie, czy inne nieprzyjemne doznanie. Naprawdę, nawet jeśli tego nie lubicie, będziecie zadowolone :)
Tak jak widać na zdjęciu, konsystencja kosmetyku jest stosunkowo gęsta, ale bardzo łatwo rozprowadza się na skórze. Nic nie spływa i nie przelewa się przez palce. Warto też wspomnieć, że sorbet nie ma tendencji do bielenia, wchłania się dość szybko i zupełnie się nie klei. Nawilżenie jakie zapewnia, jest na całkiem przyzwoitym poziomie. Ciało staje się gładkie, jędrne, wypielęgnowane, i taki efekt trwa aż do następnej aplikacji. Dodam jeszcze, że potrafi też całkiem nieźle ukoić suchą skórę. U mojego męża wyeliminował łuszczenie i swędzenie, spowodowane ekspozycją na słońce. Na tym polu spisuje się więc całkiem przyzwoicie. Jego ogromnym minusem jest cena. Regularna wynosi aż 99zł, mnie udało się kupić go chyba 70% taniej, więc za coś koło 30. I nie żałuję, jednak za 100 - nigdy w życiu ;)
W ramach podsumowania powiem, że to całkiem nieźle działający kosmetyk, jednak w bardzo wysokiej cenie regularnej, z wątpliwą wydajnością i z bardzo męczącym zapachem. Jednak zarówno zapachy, jak i wysokość ceny to kwestia indywidualna, więc jeśli macie ochotę - próbujcie ;) Ja jednak do niego nie wrócę :P I to się tyczy chyba zarówno sorbetu, jak i całego Phenomé ;)

piątek, 3 lipca 2015

Czerwcowe nowości, czyli "nie kupuję niczego" w moim wykonaniu :)

Kilka dni temu zaczął się lipiec. Przyszła więc pora na nowości, czyli serię (według moich statystyk) lubianą i często oglądaną. Czerwiec pod tym względem niewiele różni się od poprzednich miesięcy, czyli miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle ;) W każdym razie, bez zbytniego przedłużania, zapraszam, obejrzyjcie moje "nic" :P
Zacznę może od mojego obiektu pożądania, który pojawiał się w mojej głowie jak bumerang od samej premiery. W lutym w The Body Shop pojawiła się edycja limitowana Smokey Poppy. We wtorek moja mama miała do odbioru dokumenty w Warszawie, pojechałam zatem z nią, wpadłam do Arkadii dosłownie na trzy minuty i wypadłam z Masłem do Ciała, Lotionem i Żelem pod Prysznic Smokey Poppy (w dodatku wszystko było objęte rabatem). Wyjazd spontaniczny, niespodziewany, ale niesamowicie udany pod względem zakupów.
Szczotka Tangle Teezer Blow Styling Half Paddle trafiła do mnie na początku miesiąca. Moje włosy są trudne do modelowania, jest ich mało, są bardzo śliskie i przyklapnięte, i o dziwo ta szczotka całkiem nieźle sobie z nimi radzi. Nie obraziłabym się chyba jednak, gdyby te ząbki były bardziej miękkie :P W końcu postanowiłam też zapoznać się bliżej z ofertą Sylveco, zdecydowałam się więc na zakup Oczyszczającego Peelingu do Twarzy oraz Hibiskusowego Toniku. Mam nadzieję, że i u mnie sprawdzą się tak dobrze, jak u innych. Podczas tego zamówienia wpadło mi do koszyka jeszcze serum (a właściwie krem wodny, cokolwiek to znaczy) azjatyckiej marki It's Skin Li Effector. Oby sprawdziło się u mnie tak dobrze, jak koreańskie BB ;)
Podczas promocji w Rossmannie zdecydowałam się między innymi na Płyn do Kąpieli Na Dobranoc Kneipp. Tworzy niezłą pianę, barwi wodę na niebiesko i świetnie pachnie. Zdecydowanie przypadł mi do gustu. Z racji mojej sympatii do produktów Wellness&Beauty o zapachu mango i papaja trafił do mnie jeszcze Lotion i Olejek do Ciała z tej serii. Z kolei Last Minute Body BB  Lirene dostałam w prezencie od Secretaddiction86, której nie przypadł do gustu ;) Trochę dziwnie pachnie, ale fajnie ujednolica kolor moich nóg (zaraz przychodzi mi tu na myśl mój wujek, który na dolne kończyny mówi "przeszczepy" :D Zawsze wywołuje to u mnie salwy śmiechu ;)).
Trafiło też do mnie trochę produktów do makijażu. Pędzelek do kresek Classic Liner Zoeva 316 zakupiłam, bo ich nigdy za wiele. Przy odrobinie wprawy, można nim wyczarować eleganckie linie :) Kolejnym azjatyckim kosmetykiem, który trafił do mnie w tym miesiącu jest Under The Eye Light Concealer Lioele, czyli po polsku - rozświetlacz pod oczy. W życiu nie pomyślałabym, że będzie on dawał taki dobry efekt, zdecydowanie się polubiliśmy! Na samym końcu - ostatni prezent imieninowy, tym razem od chrzestnej. Givenchy Le Prisme Visage z limitowanej kolekcji Color Confetti. Opakowanie jest boskie, zawartość na wysokim poziomie, na pewno pojawi się jego recenzja :)
I powoli zbliżając się ku końcowi - pora przedstawić zawartość paczuszki Inspiratorki Rimmel. W środku był Podkład Wake Me Up w najjaśniejszym ale nadal za ciemnym kolorze 100 Ivory, oraz Wonder'Full Wake Me Up Mascara. Pachnie ogórkami i daje zadziwiająco dobry efekt! Z kolei lakier do paznokci Yves Rocher w odcieniu 81 Gris Armoise kupiłam wraz z gazetą Joy a pomadka Debby znajduje się w najnowszym Show (gazeta głupia, ale szminka mnie skusiła ;)) Wraz z moim egzemplarzem kupiłam szminkę w kolorze Pink Romance nr 47. Z tego, co przeczytałam na opakowaniu wynika, że kosmetyk ten wyprodukowała Deborah.
Na samym końcu - świetna paczuszka od Norel Dr Wilsz. Kosmetyki już są w użyciu i muszę przyznać, że pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne. Produkty, które dostałam, to Serum Żelowe Intensywnie Nawilżające z Kwasem Hialuronowym Hyaluron 3%, Emulsja Żurawinowa Rozświetlająca Pod Oczy i na Powieki, oraz Krem Żurawinowy Rewitalizujący. Do tego producent dołączył sporo próbek i katalog z produktami marki :)
Trafiły do mnie jeszcze oczywiście dwa pudełeczka Inspired By Kasia Tusk (recenzja) i Inspired By Charlize Mystery (recenzja). W ciemno kupiłam jeszcze czerwcowy Shinybox, ale niestety nie jestem z niego jakoś szczególnie zadowolona. Jak widać, czerwiec okazał się dość obfity pod względem zakupów. A o jakie kosmetyki Wy wzbogaciłyście się w tym miesiącu? :) Znacie może któryś z moich nabytków? Chciałabym jeszcze powiedzieć, że Inga jedzie na tygodniowy urlop, mam nadzieję, że tym razem Bułgaria wypali ;) Zaczynamy od weekendu nad jeziorem, a w poniedziałek wyjeżdżamy dalej :) Szukajcie mnie na facebooku, tam postaram się być częściej. Buziaki!