piątek, 30 października 2015

Październikowe top 5

Październik powoli chyli się ku końcowi. Nie jest to mój ulubiony miesiąc w roku, chyba tylko z listopadem "dogaduję się" gorzej (a tegoroczny był jakoś wyjątkowo ciężki). Pocieszam się już jednak powoli tym, że zaraz grudzień, mikołajki, świąteczna atmosfera, święta, moje urodziny (ach, robię się stara :P). W tym miesiącu za to, wybór faworytów był nadzwyczaj prosty. Dlaczego? Ano bo te produkty są po prostu dobre, i już. Nie żałuję ani jednej wydanej na nie złotówki (bądź bardzo się cieszę, że do mnie trafiły, bo dwa pochodzą ze współpracy). O czym mowa? Zapraszam do oglądania!
Zacznę może od Golden Rose Style Liner Black&Black (nr 14). Jak wiecie, jestem zagorzałą fanką kosmetyku w słoiczku i pędzla, ale od czasu do czasu coś innego też mnie zachwyci. Produkt Golden Rose nie jest niestety zbyt prosty w obsłudze, ale za to otrzymujemy piękną czerń, idealną trwałość i niską cenę. Pamiętam, że pierwszy raz użyłam go jadąc na zakupy. Namalowałam kreskę, wyszłam z domu i po kilku dobrych godzinach przyszło mi do głowy, że mam nowy kosmetyk na powiekach i zupełnie nie spoglądałam w lustro. Szczerze? To obawiałam się, co tam zastanę... Efekt jednak był niesamowicie dobry, kreska wyglądała zupełnie jak po namalowaniu. Używam go już jakiś czas i jeszcze się nie zawiodłam :)
Kontynuując temat kosmetyków kolorowych, wspomnę o Skin79 Vip Gold Collection Hologram Pearl Pact. Jak wiecie, raczej do fanki klasycznych pudrów mi daleko. Ten jednak zaskarbił sobie moją sympatię wyjątkowo szybko. Jest jasny, nie daje matowego wykończenia (na moje oko, to zupełnie coś a'la Meteoryty Guerlain), posiada maluteńkie, niemal niewidoczne drobinki i daje piękny glow. Ja swój zamówiłam na Ebay, ale znajdziecie go też na Alledrogeria. Absolutny hit października, używałam go dosłownie każdego dnia!
Kolejnym, ostatnim już kosmetykiem kolorowym, jest błyszczyk Dr Irena Eris Provoke Shiny Lip Gloss Nr 2, czyli Magnetic Nude. Był to prezent - niespodzianka od marki. Wyciągając go z torebki, zaliczyłam szybki rzut oka na nazwę koloru. Zobaczyłam "nude", spodziewałam się więc beżu. A wewnątrz był bezbarwny błyszczyk z milionem malusieńkich drobinek, który nadspodziewanie pięknie wygląda na ustach. Zbliża się promocja -49% w Rossmannie, warto więc przemyśleć jego zakup. Nie wysusza on ust (a wręcz nawilża), długo się utrzymuje, no i to cudne opakowanie... Provoke chyba generalnie dba o wszystkie sroczki :) Lepiej nosić go jednak ze związanymi włosami ;)
Przejdę teraz do ulubieńców pielęgnacyjnych. Wielką miłością października okazało się Skin Chemists Retinol Serum. Nie będę o nim dużo pisać, wszak z tydzień temu była jego pełna recenzja, ale moim skromnym zdaniem, jest ono rewelacyjne. Cały post z moimi zachwytami nadal tkwi sobie tutaj. Jeśli ktoś nie widział, a jest zainteresowany, to zapraszam do czytania!
Ostatnim już hitem października, niespodziewanie został krem Skinfood Facial Water Vita-C Cream. Znacie to uczucie, kiedy otwieracie coś nowego, nakładacie na twarz i myślicie "o jej, rewelacja!". Ja miałam to dokładnie kilka tygodni temu, po otworzeniu tego słoiczka. To mój pierwszy azjatycki krem, i jeśli takie są wszystkie, to chyba nie ostatni! :) Świetne nawilżenie to chyba jego główny atut, ale nie jedyny ;)
Jak widać, ulubieńców trochę jest ;) Z pewnością postaram się, aby większość otrzymała oddzielne recenzje, bo po prostu na to zasługują. Znacie któregoś z nich? Co zaskarbiło sobie wasze uczucia w tym miesiącu? Dajcie znać!

wtorek, 27 października 2015

Mac In Extreme Dimension 3D Lash, czyli o podstawie makijażu słów kilka

Zacznę może dziś od małej prywaty. Planowałam kolejną recenzję jakieś dwa - trzy dni temu, jednak sezon grypowy (i właściwie nie tylko) mnie również dał w kość. Dziś jednak się zmobilizowałam, zgrałam zdjęcia z aparatu, obrobiłam i oto jestem! Mam nadzieję, że gorzej niż jest nie będzie :P Przechodząc do recenzji... Postanowiłam napisać w końcu o tuszu Mac In Extreme Dimension 3D Lash, który znalazłam w Joybox'ie. A tak właściwie, to nie wiem, czy czasem nie dla tego produktu go zamówiłam. Pamięć jednak mam dobrą, ale krótką :P Tusz do rzęs to u mnie podstawa makijażu, więc schodzą one bardzo szybko, a co za tym idzie, zaopatruję się zazwyczaj gdzie się da. Bardzo lubię testować nowości, zatem one też często u mnie goszczą i nie wiem naprawdę, jak można używać jednej sztuki pół roku lub więcej (u mnie zazwyczaj po trzech miesiącach tusz nadaje się do kosza, jaki by on nie był, bo jest pusty), bądź nie używać tuszu wcale. Znam osobiście dwie takie Aparatki, które mimo pełnego makijażu oka, noszą nieumalowane rzęsy i według mnie wygląda to co najmniej dziwnie... Jako przyczynę owego stanu rzeczy, wypowiadają niezależnie od siebie "bo tak". No ale dobrze, wróćmy w końcu do tuszu Mac ;)
Opakowanie tuszu ma bardzo ładny opływowy kształt (i jest dodatkowo zapakowane w elegancki kartonik), a literki nie znikają wraz z upływem czasu. Warto też zaznaczyć, że część, którą mamy w ręce podczas malowania, bardzo dobrze leży w dłoni i wyjątkowo wygodnie mi się ją trzyma, a całość w miarę komfortowo się odkręca. Tuszu w opakowaniu też jest chyba stosunkowo dużo, bo 12 gramów, które możemy sobie zużywać przez pół roku (czyli u mnie 3 miesiące). 
Szczoteczka ukryta wewnątrz opakowania jest silikonowa, prosta i dość duża.. Pamiętam, że jak pierwszy raz wyjęłam ją z opakowania, pomyślałam właśnie "matko, jaka ona długa, ciekawe jak będzie się nią malowało...". Odpowiem może od razu na to pytanie. Maluje się nią stosunkowo trudno i trzeba się chyba po prostu do tej szczoteczki przyzwyczaić. Jakoś wyjątkowo łatwo umazać mi owym aplikatorem zarówno dolną, jak i górną powiekę. Chyba te wygięte w łuk, sprawdzają się pod tym względem u mnie lepiej. Jednak po skoordynowaniu ruchów, jest coraz prościej, a dwie warstwy dają naprawdę ładne podkreślenie.
Kolor tuszu to ładna, głęboka czerń, która nie ma tendencji do blaknięcia w ciągu dnia. I dobrze, nie lubię, jak przy moich niemal czarnych włosach i brwiach, mam na rzęsach szary tusz :/ Trzyma się on całkiem nieźle, jednak późnym wieczorem, gdy go zmywam, to od czasu do czasu widzę, że delikatnie się osypał... Nie jest to jednak nagminne i bardzo obfite zjawisko, więc jestem w stanie mu to wybaczyć. Grudek i sklejania również jakoś szczególnie nie musimy się obawiać. Warto wspomnieć, że jeśli macie takie rzęsy jak ja, czyli "potargane", lubiące się przekrzywiać i zbijać się w kępki, to może on je ujarzmiać ciut za słabo (właśnie przez to na zdjęciu wyglądają jak sklejone, jak zwykle na żywo prezentują się lepiej).
Podsumowując mój wywód: tusz ładnie wydłuża, podkręca i pogrubia, więc właściwie niewiele mam mu do zarzucenia. Raz na jakiś czas zdarza mu się osypać, jednak generalnie jest bardzo dobrze. Ja jednak więcej go nie kupię. Dlaczego? 98 złotych w Mac lub Douglas za coś, co starczy mi na trzy miesiące, to chyba ciut za dużo. Wolę więc L'oreal za 30zł (w drogeriach internetowych lub na promocjach tyle własnie te tusze kosztują). Tak więc, jeśli jesteście fankami marki, bądź tusz starcza Wam na dłużej, to można, ale z mojej perspektywy absolutnie nie trzeba ;) Ja jednak będę wspominała ten produkt całkiem dobrze. Miałyście go może? Jakie macie na jego temat zdanie? I tak przy okazji... Może polecacie jakieś konkretne produkty tej marki? Dajcie znać! :) A ja wracam na kanapę i pod koc ;)

czwartek, 22 października 2015

Retinol Serum Skin Chemistst, czyli historia o tym jak rozjaśniałam piegi

Kosmetyku o nazwie serum - różnej maści, używam odkąd skończyłam 25 lat. Wszak generalnie zawsze lepiej zapobiegać, niż leczyć ;) Dawały one różny efekt, raz lepszy, raz gorszy. Z kolei historia moich piegów, jest niemal tak długa, jak całe moje życie. Najpierw nie zwracałam na nie uwagi, potem zaczęły mi przeszkadzać (mnie samej, nikt mnie nie przezywał. Tzn przezywał ale nie z piegami było to związane), potem je znienawidziłam, a jeszcze potem zaakceptowałam. Ale podsumowując mój wywód - akceptuję to, że taka jest moja uroda, ale ciągle pracuję nad tym, żeby się tych szarawych piegów pozbyć. I chyba w końcu widzę efekty tej nierównej walki. 
Retinol Serum marki Skin Chemists przysłano do mnie w eleganckim kartoniku przewiązanym wstążeczką, w pudełeczku wysypanym swoistym rodzajem wypełniacza, który mnie skojarzył się z konfetti (zdjęcie tego cuda było na fb). Po wyciągnięciu serum z dwóch pudełek, moim oczom ukazała się elegancka buteleczka z matowionego szkła, pompką typu air less i srebrnymi wykończeniami. Jest bardzo klasycznie, elegancko i "jakby luksusowo" - nie powiem. W dodatku opakowanie się nie niszczy. Nienawidzę jak tak się dzieje, a ja potem kończę kosmetyk wydobywając go z obdrapanej butelki. Tutaj ciągle jest ona zupełnie jak nowa :) Serum przeznaczone jest dla pań posiadających skórę dojrzałą i problematyczną, która potrzebuje regeneracji i redukcji niedoskonałości. Zawiera ono retinol 0,15%, kwas hialuronowy i tajemniczy Gransil DMCM-5, który nadaje skórze uczucie gładkości.
Pompka działa bez zarzutu, nie zarzucając nas w każdym możliwym miejscu zawartością. Około dwóch, trzech wystarcza mi na twarz oraz szyję. Bardzo przypadł mi też do gustu zapach, który roztacza się wokół mnie podczas aplikacji. Powiedziałabym, że jest to połączenie aloesu z ogórkiem. Bardzo ciekawy, świeży i przyjemny aromat, naprawdę. Konsystencja z kolei, jest typowo żelowa, jedwabista, bardzo łatwa do rozsmarowania na twarzy i szyi. Co do wydajności - w miesiąc zużyłam połowę serum, więc łatwo przewidzieć, że w ten sposób starczy na około dwa. Używałam go solo, głównie wieczorem, i od czasu do czasu rano, chcąc obiektywnie ocenić efekty. Dopiero kilka dni temu, będąc pewną swojej opinii otworzyłam nowy krem (swoją drogą też chyba świetnie trafiłam ;)). Dobrze współpracuje ono z podkładami, z azjatyckimi kremami BB już trochę gorzej, ale nadal daje radę :) Wchłania się błyskawicznie i nie pozostawia po sobie żadnego filmu. Za to należy mu się duży plus ;)
Ale przejdźmy w końcu do najważniejszego, czyli do efektów. Zacznę może od kilku słów na temat tego, dlaczego w wieku 26 lat wybrałam taki a nie inny specyfik. Mówiłam wiele razy, mam cerę stosunkowo suchą, do tego genetyczną skłonność do zmarszczek i już niegenetyczną - do robienia głupich min. Chciałam więc choć spłycić to, co mam na czole, oraz między brwiami. No i całą resztę też. Jak pszczoła do miodu, poleciałam też na obietnicę rozjaśnienia przebarwień. Teraz zatem parę słów o tym, czy się nie zawiodłam ;) Serum przede wszystkim działa bardzo szybko! Już po pierwszych kilku dniach zauważyłam, że skóra jest nawilżona, bardziej jędrna i gładka. Potem ten efekt zdecydowanie się pogłębił. Po kilku tygodniach stosowania mam płytsze zmarszczki, i co najważniejsze - pozbyłam się naprawdę wielu przebarwień. Nie mówię, że wszystkich, ale po miesiącu mam dużo mniej piegów, a te które zostały są bledsze. Jeśli pójdzie tak dalej, za jakiś czas zostanę bez nich ;) Ten kto próbował się pozbyć przebarwień, plamek i tego typu spraw, pewnie wie, że to walka z wiatrakami. Ale ja chyba w końcu odkryłam skuteczną broń! Powiem Wam szczerze, naprawdę jestem w szoku, że przypadkiem, dzięki konkursowi Tatiany z bloga Dobre Dla Urody odkryłam coś, czego szukałam od dawna. Bo piegi miałam od zawsze, a różnej maści specyfiki rozjaśniały je, ale one niestety nigdy nie znikały. Teraz jest ich dużo mniej. Brawo! W tym wszystkim średnio ciekawa jest tylko cena, również "jakby luksusowa" (Ach, ten "Kogel Mogel" ;)) - 279,99 za 30ml (możecie je kupić tutaj klik). Ale wiecie co... Warto.
W ramach podsumowania powiem Wam, że dzięki niemu jestem piękniejsza. Tak po prostu, dla samej siebie. Mam mniej znienawidzonych piegów, płytsze zmarszczki, ładniejszy koloryt cery. Jestem jak najbardziej za, i tu nawet nie chodzi o to, że serum dostałam. Gdybym wiedziała, że zadziała w ten sposób, kupiłabym je nawet z mojego studenckiego funduszu kilka lat temu. Miałyście może styczność z kosmetykami Skin Chemists? Znacie je? A może macie innych faworytów? Dajcie znać :)

poniedziałek, 19 października 2015

Lily Lolo Nude Allure, czyli o naturalnej szmince dla wrażliwca

Nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem szminkowym maniakiem. Jednak pomadki bardzo lubię, mam kilkanaście (:P) sztuk, ale za to odcienie bardzo "bezpieczne", przystosowane do noszenia ich ze stosunkowo ciemnymi i wyrazistymi makijażami oka.  Jakiś czas temu, dostałam od Costasy - które jest Polskim dystrybutorem kosmetyków Lily Lolo - paczkę, w której znalazłam pięć produktów opakowanych w cudne, czarno-białe kartoniki. Wśród nich była właśnie bohaterka dzisiejszego posta, czyli szminka Lily Lolo Nude Allure. Jak się ona u mnie sprawdziła? Czy na moich problematycznych ustach zdała egzamin? Już Wam mówię :)
Szminka Lily Lolo otrzymała od producenta naprawdę piękne opakowanie, w dodatku w dwóch moich ulubionych ostatnio kolorach. Mamy tutaj estetyczne połączenie czerni i bieli, które jak widać sprawdza się zawsze i wszędzie (u mnie na ślubie i weselu też się sprawdziło, mimo że przysłowiowe "ciotki" bardzo kręciły nosem). Tworzywo, z którego opakowanie wykonano, jest porządne i dobre jakościowo. Odkąd posiadam tę pomadkę, jeździ sobie ona ze mną w torebce, i powiem szczerze, że nie zauważyłam absolutnie żadnych rys ani otarć (a oglądałam ją wczoraj naprawdę dokładnie!). Więc nie dość, że jest ślicznie, to jeszcze porządnie. Nawet mężczyźni zwracają uwagę na jej przepiękny design! Wewnątrz pudełeczka znajdują się 4g. kolorowego sztyftu. Szminkę łatwo się otwiera, zamyka i będę tu piać z zachwytu, bowiem takiej szaty graficznej i jakości nie powstydziłyby się nawet marki selektywne. Dużym jej plusem jest też skład. Mamy oleje, woski, jest naturalnie, firma nie testuje na zwierzętach, i chyba tylko weganie nie byliby usatysfakcjonowani (bo jest w niej np. lanolina albo wosk pszczeli :)).
Odcień jaki wybrałam, to Nude Allure, jedna z nowszych propozycji kolorystycznych marki. Jedyny sklep firmowy znajduje się w Warszawie, ja mieszkam sobie w Łodzi, zatem podjęłam decyzję na podstawie dwóch jej zdjęć w sieci. Skończyło się to więc tak, że pewna byłam, iż zamawiam nude z dużą domieszką różu a otrzymałam brzoskwiniowy beż (tak w sumie nawet opisano ją na stronie, mogłam temu wierzyć a nie tworzyć swoje spiskowe teorie na temat, ale to w sumie takie "moje" ;)). Odcień jednak o dziwo jest dość chłodny, a mnie w szmince jest ładnie (ach, ta wrodzona skromność - po tatusiu) i dobrze się w niej czuję, mimo że świadomie bym się na nią nie zdecydowała. Świetnie wygląda do kreski eyelinerem, jest idealną towarzyszką smokey eyes, ale dla fanek looku "make up - no makeup" również będzie idealna. Jak na mój nos, pomadka nie ma zapachu, ale może jacyś okropnie wrażliwi w tym temacie coś by wyczuli. Nie wiem ;) Smak? Typowo "szminkowy", żadnych malinek tu nie uświadczymy ;) Konsystencja jest bardzo kremowa, mięciutka, sztyft łatwo sunie po naszych ustach, już za pierwszym razem pokrywając je warstwą koloru. Ta miękkość potrafi jednak zgubić, bo gdy przyciśniemy za mocno, możemy "skaleczyć" szminkę rantem opakowania (mam już taką kreseczkę ;)), bądź gdy już naprawdę bardzo przesadzimy - złamać. Warto więc uważać i robić to ostrożnie :)
Jej trwałość wynosi u mnie około dwóch godzin. Taka uroda - zawsze szminkę "zjem". Myślę jednak, że z pewnością potrafiłaby wytrzymać dużo dłużej u kogoś kto nie oblizuje warg, ciągle czegoś nie chrupie i mniej mówi :D (na ręce trzyma się około pół dnia, a w miejscu, gdzie wczoraj robiłam swatch, do dziś jest cień koloru). Warto też wspomnieć, że pomadka schodzi z warg bardzo ładnie i równomiernie, nie pozostawiając plam. Na moich (wyjątkowo) problematycznych ustach, które potrafią wytworzyć sporo odstających skórek, wyschnąć sobie na wiór i mimo moich starań, być sobie takie np. przez tydzień, spisuje się świetnie. Pomadka nie wysusza warg, nie uwidacznia nierówności a jej formuła jest nawet delikatnie nawilżająca. To naprawdę jedna z lepszych jakościowo pomadek, jakich miałam okazję używać. Jaka jest jej cena? Bez rabatów to 54.90, jednak widzę, że aktualnie w sklepie internetowym jest promocja i zapłacimy za nią 46.67zł, więc jeśli wpadła Wam w oko, to chyba dobry moment :) Znajdziecie ją tutaj ;)
Powiem Wam szczerze, że mnie bardzo się ona spodobała i chętnie przetestowałabym jeszcze dwa inne kolory :) Miałyście może okazję wypróbować szminki Lily Lolo? Jeśli tak, jakie miałyście odcienie? Czy szminka przypadła Wam do gustu? A może dopiero się na nią czaicie? Dajcie znać! :) 

piątek, 16 października 2015

Moje pędzle Zoeva, czyli Vegan Face Set i coś na dokładkę

Chyba wszyscy dobrze wiecie, że na punkcie pędzli mam delikatne zboczenie (drugie na punkcie rozświetlaczy, których mam już dobre kilkanaście, no ale ciii...). Moimi pierwszymi pędzlami, były zestawy i pojedyncze egzemplarze z Real Techniques, służyły mi one naprawdę przez wiele lat, teraz dalej używa sobie ich moja mama, a ja mam o nich bardzo dobre zdanie, mimo tego, że coraz częściej pojawiają się o nich złe opinie (tutaj jest moja recenzja, ale nie przestraszcie się - to był mój pierwszy miesiąc blogowania :P). Ale wracając do Zoevy... Bez dobrych pędzli, nie ma dobrego makijażu. Ja zaczęłam się malować późno (dopiero jak poszłam na studia, wierzycie?! W dodatku na początku tylko dlatego, że zobaczyłam piękne makijaże koleżanek :P), ale od razu szukałam w internecie informacji, jak to zrobić jak najlepiej (uniknęłam przez to na szczęście wiele wpadek, jednak nie wszystkie mnie ominęły :D). Dziś mój codzienny make-up to podkład lub BB, korektor pod oczami, konturowanie twarzy (rozświetlacz, róż, bronzer), makijaż oka, który umiem wykonać zarówno cieniami jak i eyelinerem. Na wszystkie okolicznościowe eventy (łącznie z własnym ślubem) malowałam się sama i choć zabrzmi to może nieskromnie - zebrałam sporo komplementów, więc nie uważam abym była kompletną nogą w tym temacie. Ale żeby malować, bądź chociaż to ćwiczyć, trzeba mieć czym. Więc z racji tego, że przecież Inga, jak już wymyśli, że trzeba coś kupić, to kupuje z rozmachem, wiosną tego roku zmieniła pędzle i kupiła sobie te Zoevy. Od razu trzy zestawy (grunt, to znać swoje słabe strony), a jak! (tu pisałam na temat jednego o swoich pierwszych wrażeniach). Dziś będzie zatem o klasycznych pędzlach marki, czyli tych, z czarnymi trzonkami.
Zestaw Vegan Face Set, od którego zacznę, to sześć syntetycznych pędzli, które wykonane są z taklonu. Jakoś wyjątkowo mi z nim po drodze, gdyż taklon schnie sto razy szybciej od naturalnego włosia, moim skromnym zdaniem jest dla twarzy przyjemniejszy i choć nie jestem radykalistką w tym temacie - zawsze jakoś lepiej mi ze świadomością, że żadna wiewiórka, ani inny kucyk nie mają szczuplejszego ogona bo ja miziam się nowym pędzlem (choć przyznam, że nie wiem dokładnie jak włosie jest pozyskiwane, może to z jakichś naturalnych "odpadków", bądź się je wyczesuje? Jeśli macie wiedzę na ten temat - dajcie znać!). Spoza zestawu będzie jeszcze dziś o 315 Fine Liner oraz 100 Luxe Face Set - jedynym naturalnym pędzlem w tym towarzystwie. Na temat trzonków mogę powiedzieć jedną rzecz. Do dziś pamiętam, jak wyciągnęłam zestaw z koperty i popadłam w zachwyt nad nimi. Nie są one zwykłe, czarne, jak w każdym innym pędzlu. Mamy na nich małą drogę mleczną! W słońcu, na każdym lśnią małe gwiazdeczki, iskierki, niby taki drobiazg, a każda sroczka będzie zadowolona <3 Do tego porządne, nierysujące się okucia, gruba, mocna, warstwa lakieru i jest dobrze. Nic się nie rozkleja, a pędzel łatwo się myje, bo nie drżymy, że puści klej :P (ja np Hakuro kleiłam niejeden :/ Za to wykonanie Zoevy mnie satysfakcjonuje). Kosmetyczka również jest bardzo dobra. Wykonana z porządnego tworzywa, z napisu nie schodzi farba, wewnątrz mamy "oczo*ebną madżentę" i malusią kieszonkę. Jest dużo lepsza od tej różowej - polecam.
Zacznę może od 104 Buffer. Jest to pędzel polecany przez producenta do aplikacji i mieszania pudrów oraz podkładów sypkich. Już na stronie sklepu możemy przeczytać o tym, że nadaje się on do cery wrażliwej i ja w stu procentach mogę to potwierdzić. Powiem Wam szczerze... Długo leżał sobie u mnie nieużywany. Ale w momencie, w którym otrzymałam od Costasy paczuszkę, postanowiłam odkopać zapomniany Buffer i sprawdzić, jak radzi sobie z nakładaniem minerałów. I radzi sobie bardzo dobrze. Jak już wspomniałam, jest delikatny, gwarantuje nam ładny efekt, dobrze się go myje i łatwo nabiera nim kosmetyk. Tyle w temacie. Zdarzało mi się też nakładać nim bronzer, też dał radę bez żadnych problemów.
Kolejny pędzel to 106 Powder. Producent napisał, że możemy nałożyć sobie nim zarówno puder, róż jak i bronzer, ale tych dwóch ostatnich nie próbowałam. Za to w kwestii pudru, jest to chyba najlepsze narzędzie, jakie kiedykolwiek miałam. Delikatne, błyskawicznie schnące, świetnie nakłada się nim zarówno kosmetyki w kamieniu, sypkie, jak i w kuleczkach (meteoryty np.). Jeśli nie macie pędzla do pudru, ja go polecam. Tworzy na buzi przepiękny woal. 
102 Silk Finish, to pędzel do podkładów, zarówno tych sypkich, jak i płynnych. Do fluidów wydał mi się za rzadki, sypkich długo nie miałam, wymyśliłam sobie więc do niego idealne zastosowanie (wszak to chyba o to chodzi, robić tak, żeby mnie było wygodnie, a nie tak jak jest napisane). Nakładam sobie nim bronzer. I jestem naprawdę zadowolona z efektów. Ładnie można wykonturować nim twarz, produkt dobrze się rozciera, ja jestem zadowolona. Nawet właśnie w tym momencie leży on przede mną, ubrudzony bronzerem Lily Lolo ;) 
128 Cream Cheek to narzędzie do różu w kremie, pudru i podkładów. W życiu nie użyłam go do tych kosmetyków - serio. Zdradzę Wam w tajemnicy, że mój największy problem w aplikacji różu, to ciężka ręka. Nie raz zdarzyło mi się wyglądać niczym ruska lala, bo nałożyłam za dużo produktu. Mama się śmiała, mąż się śmiał, a ja strasznie długo nie mogłam sobie z tym poradzić. Do czasu! Zakupiłam 128 i mój problem się skończył. Pięknie i delikatnie można pomalować nim policzki różem w kamieniu, jest to rzecz w sam raz dla mnie. Problem się skończył ;) Próbowałam na kilkunastu kosmetykach, przy każdym jest tak samo dobrze.
110 Face Shape jest pędzlem do konturowania. Posiada - tak jak każdy - bardzo miłe w odbiorze i elastyczne włosie. Używam go właściwie wyłącznie do rozświetlacza, ale za to dosłownie codziennie. Pięknie go rozciera i bardzo precyzyjnie nakłada, stał się więc moim ulubionym narzędziem do tego celu. Jeśli szukacie czegoś, co pozwoli Wam ładnie nałożyć ten kosmetyk, warto w niego zainwestować.
142 Concealer Buffer to również narzędzie niesamowicie przeze mnie lubiane. Używam go dosłownie do każdego korektora, i każdy wygląda dużo lepiej, jeśli rozetrzemy go ładnie tym pędzlem. W dodatku nie podrażnia tej delikatnej okolicy! Malowałam nim również cieniami, też się niby nadaje, ale do tego mam dużo fajniejszych pędzli. Trochę ciężko mi go zawsze domyć, ale to chyba niewielki minus w porównaniu do efektu, jaki daje. A ja nie lubię mieć palców ubrudzonych kosmetykami, stąd tak chętnie używam różnej maści pędzli ;) W moim przypadku - cały zestaw oceniam jak najbardziej na plus, nie żałuję wydanych pieniędzy. Teraz całość kosztuje 239.90zł (mnie udało się kupić go 10% taniej, ale teraz Zoeva wprowadziła jakąś dziwną politykę nieudzielania rabatów, więc chyba nie ma co liczyć na zniżki :()
Kolejne pędzle, już spoza zestawu, to 315 Fine Liner, będący narzędziem z nylonowego włosia, przeznaczonym do kremowego eyelinera. I wiecie co? Pomijam już to, że ciężko mi go domyć... On jest dla mnie za gruby! Mąż nabija się ze mnie, że kiedy siadam i maluję kreskę, budzi się we mnie zegarmistrz. Ale to prawda :P Denerwuje mnie najmniejsza nierówność, najdrobniejsza ułomność, musi być idealnie! A ten pędzel mi tego nie gwarantuje. Nadal używam więc 780 r.0, a w przypadku 315 niestety muszę przyznać, że pieniądze wyrzuciłam w błoto. Dobrze, że tylko 27.90zł (również z 10% rabatem), ale i tak szkoda, że leży i się kurzy. Niewykluczone jednak, że Wam może odpowiadać...
Ostatni pędzel z tej gromadki, to nr 100 Luxe Face Finish. Jako jedyny wykonany jest z naturalnego włosia (przez co dłużej schnie) i przeznaczono go do wykończenia make-up'u. Poleca się go do nakładania kosmetyków w proszku. I przyznam, że to również niezbyt genialny zakup. Używam narzędzia od czasu do czasu do pudru sypkiego, bo innego zastosowania wymyślić mu nie umiem, a z kolei przez to, że długo schnie, nie chce mi się go wyciągać z szafki, gdyż łatwiej użyć 106 Powder. Fakt, efekt jaki daje jest ładny, ale niedogodności z nim związane, zniechęcają mnie do nakładania nim kosmetyku. Tak więc głównie nr 100 leży i się kurzy. Gdy mnie natchnie, bądź gdy 106 jest tak brudne, że hej, idzie w ruch ale miłości z tego nie ma. A w sumie szkoda, bo jego koszt w cenie regularnej jest zawrotny (91.90zł). Dobrze, że choć kupiłam go okazyjnie, chyba jak drogeria Ekobieca wyprzedawała markę Zoeva ze sklepu (choć nie mam pewności). Może spróbuję użyć go jeszcze do rozcierania...
W ramach podsumowania powiem, że jeśli szukacie dobrego zestawu do makijażu twarzy, Vegan Face Set jest jak najbardziej godnym polecenia zakupem, nawet za te niemal 240zł. Z kolei dwa pozostałe pędzle... Już bardzo nie za bardzo ;) Jeśli więc szukacie pędzla do pudru wykończeniowego, lepszym i tańszym wyjściem będzie 106, z kolei gdyby interesowało Was dobre narzędzie do eyelinera, wysupłajcie 10zł i kupcie Maestro 780 r.0. Ja mam już cztery sztuki i z pewnością kupię jeszcze jakąś, bo te są już w słabym stanie. Jakie macie zdanie na temat pędzli Zoeva? Miałyście może jakieś? Dajcie znać!
P.S. Zapraszam Was jeszcze na mojego facebooka, sporo ciekawych rzeczy tam ;) I najnowszy zakup, i październikowe współprace :) Kto ciekawy, niech zagląda, nie trzeba "wsadzać nosa do gorącej kawy" ;) 
P.S.2 Trzymajcie za mnie mocno kciuki, dzieje się! :( Przepraszam też za chwilowe nieogarnięcie materiału i to, że jestem u Was rzadziej. Życzę Wam miłego weekendu i dużo zdrowia! Buziaki!



wtorek, 13 października 2015

Kremy do twarzy Evree, czyli o tym jak damy kosmetyki testowały ;)

Jakiś czas temu, dostałam od marki Evree cały pakiet ich najnowszych kremów do twarzy. Coś dla siebie znajdą zarówno dwudziesto- i trzydziestolatki, jak i ich mamy, czyli czterdziestolatki i pięćdzisięciolatki (choć wiadomo, że tych ram nie trzeba trzymać się jakoś sztywno ;)) Wersję dla dwudziestek zgarnęła moja najlepsza koleżanka Emilka (pozdrawiam i dziękuję za pomoc w testach!), ja zapoznałam się bliżej z 30+ a moja mama, z racji tego, że kremy zużywa z prędkością światła i ciągle pyta, czy czasem nie mam lub nie polecam czegoś nowego, dostała dwa pozostałe. Czy wszystkie "damy" są zadowolone? Do jakich wniosków doszłyśmy? Zapraszam Was do czytania! (I jednocześnie przepraszam za zdjęcia. Nie jestem z nich zadowolona, ale nie dało się ich powtórzyć, a niestety nie sprawdziłam ich jakości od razu. Poprawię się, wybaczcie ;*)
Zacznę może od ogólnych informacji dotyczących owych kremów, W kwestii opakowania - znajdują się one w eleganckim kartoniku, zabezpieczonym przed wścibskimi palcami nieokrzesanych konsumentek przezroczystą folią. Wewnątrz eleganckiego i dobrego jakościowo kartonika, umieszczono ciężki, szklany słoiczek z plastikową nakrętką (jest na niej logo Evree), zawierający pięćdziesiąt mililitrów produktu. Na pudełeczku zawarto jeszcze szczegółowe informacje dotyczące prawidłowego sposobu nakładania kosmetyku. Generalnie całość prezentuje się (jak na tę cenę) zadziwiająco dobrze. Tak samo świetnie jest z dostępnością produktu. Dostaniemy go chyba dosłownie "na każdym rogu". W Rossmannie, Superpharm, Hebe, Naturze, Dayli, drogeriach internetowych, niesieciowych, i tak dalej... Składy kosmetyków producent oparł głównie na naturalnych olejkach. Po tych kilku ogólnikach zapraszam do zapoznania się z naszymi opiniami na temat poszczególnych specyfików :)
Krem Essential będący po prostu nawilżającym specyfikiem dla suchej, młodej skóry, dostała ode mnie Emilka (wszak jednak młodsza jest ode mnie, o dziesięć miesięcy, jak właśnie wyliczyłam, ale jednak. I chyba skłonność do zmarszczek ma mniejszą niż ja :P Zazdroszczę!). Zapach kosmetyku określiła ona jako świeży, przyjemny (ponoć nawet jej Chłopakowi się podoba ;)), ale jednocześnie niedrażniący i mało wyczuwalny. Produkt bardzo łatwo rozprowadza się na twarzy dzięki lekko żelowej konsystencji i dobrze nadaje się pod makijaż. Stosowany dwa razy dziennie niewątpliwie robi to, co ma robić, czyli świetnie, intensywnie nawilża, wygładza i łagodzi. Jednocześnie krem ma naprawdę bardzo ładny skład - jak na drogeryjny produkt. Myślę, że to dobry wybór, jeśli szukamy porządnego produktu dla tej grupy wiekowej i zależy nam na stosunkowo niskiej cenie :) Koszt bez żadnych promocji wynosi wszak 24.90zł.
Kolejny krem to wersja Magic Rose, czyli specyfik upiększający dla cer mieszanych, liczących sobie około trzydziestu wiosen. Dobrałam się do niego ja sama, w stu procentach osobiście. Zacznę może od zapachu. W przypadku tego kosmetyku, jest on po prostu zniewalający. Intensywny, różany, ale jednocześnie niemęczący (dość szybko się ulatnia). Porównałabym go do olejku z tej samej serii (jeśli ktoś nie zna - pachnie jak róża damasceńska). Konsystencja też jest bardzo przyjemna dla użytkownika. Niby lekka, a tak naprawdę to dość treściwy i odżywczy kosmetyk. Łatwo nanieść specyfik na twarz i już po chwili wchłania się on do bardzo specyficznego "półmatu". Dobrze nadaje się zarówno pod klasyczne podkłady, jak i pod te mineralne. Przy stosowaniu na noc skóra również wyglądała na usatysfakcjonowaną ilością zawartych w nim składników odżywczych. Kosmetyk mógłby być niewątpliwie interesującym produktem dla kobiet, które nie lubią mieć stu kosmetyków, każdego do czegoś innego (a znam takie). W kwestii działania, ten krem również spisał się u mnie dobrze. Ładnie nawilżał, odżywiał, wydaje mi się, że zapobiegał powstawaniu nowych zmarszczek, jednak zauważalnie ich nie zredukował (choć nie wykluczam, że nie zrobił tego wcale ;)). Producent wspomina też, że ma on wyrównać koloryt skóry, jednak u siebie tego nie zauważyłam. Zaczynam myśleć, że moje piegi są niezniszczalne! :/ Nie lubię "paskudek" a trzymają się zawzięcie cały czas :/ W cenie regularnej, na jego zakup potrzebujemy 24.90zł. Osobiście jestem zdania, że bardzo przyzwoicie sobie on poradził, a produkt spełnia złożone przez Evree obietnice. Muszę też przyznać, że dostałam od niego znacznie więcej, niż oczekiwałam.
Trzeci z kremów marki, przeznaczony dla Pań około 40 lat dałam mojej mamie. Jak już wspomniałam, pochłania ona kosmetyki do twarzy z prędkością światła. Revita Perilla, który dostała, jest produktem stricte liftingującym. Jak to określiła moja mama - pachnie niby ładnie, luksusowo, ale coś ją w tym aromacie drażni (widać obie genetycznie mamy to samo - coś w zapachu nie zagra i koniec). Mimo to, bez szemrania zużyła cały słoiczek, bo aromat na szczęście szybko się ulatnia. Krem na moje oko był dość treściwy, i bogaty, miał stosunkowo nietypową konsystencję (myślę, że producent trafnie określił ją kremem - musem), ale bardzo dobrze rozprowadzał się po twarzy i nadawał się zarówno pod makijaż jak i na noc. Z kwestią działania u mojej mamy (lat równiutko 50) było następująco: nawilżał, odżywiał, zmiękczał i optycznie wygładzał, jednak bądźmy realistami - krem operacji nam nie zafunduje ;) Owal twarzy pozostał bez zmian, mimo to z tego, co się "zadziało" moja rodzicielka była zadowolona. Obie doszłyśmy do wniosku, że to jeden z lepszych wyborów, biorąc pod uwagę tę półkę cenową (kosmetyk kosztuje 29.90zł).
Wersję przeciwzmarszczkową o nazwie Gold Argan również dostała mama. I już na wstępie powiem, że poprzednia bardziej przypadła jej do gustu. Dlaczego? O tym za moment... Krem ma bardzo przyjemny, dość świeży aromat, jednak również szybko się ulatniający. Największym problemem okazało się w nim nic innego niż konsystencja. Mimo tego, że wiekowo powinien on bardziej do mamy pasować, to ze względu na tępą konsystencję, ciężko znaleźć przyjemność z jego użytkowania. Krem jest bardzo gęsty i stosunkowo tłusty. Trzeba chwilę poczekać, żeby się wchłonął, jednak na szczęście nie klei się i nie pozostawia po sobie żadnego nieprzyjemnego uczucia (z resztą żaden ponoć się nie lepi ;)). Gdyby jednak nie to problematyczne rozprowadzanie się, można by o produkcie mówić w samych superlatywach. Kosmetyk faktycznie odżywia i regeneruje, nawilża oraz trochę wygładza. Zmarszczki są nieznacznie spłycone, ale jak już mówiłam - cudów nie ma, krem to nie lifting :P Ach, mama przekazała mi też informację, że zdecydowanie lepiej używać go na noc, próby stosowania pod makijaż spełzły za niczym. W ramach podsumowania powiem, że jako specyfik na tą część doby, zdecydowanie warto go kupić, bo działanie jest dobre, ale jeśli szukacie czegoś na dzień - kupcie Revita Perilla (Gold Argan też kosztuje 29.90zł).
Powiem szczerze, że sama, zbierając wywiady od mamy i Emilki, byłam zdziwiona, jak dobrze kremy zostały ocenione. Nie spodziewałam się, że w tak niskiej cenie, producent da radę wyczarować coś, co naprawdę działa, potwierdzając jednocześnie, że kosmetyk do twarzy wcale nie musi być drogi. Nasze polskie firmy coraz lepiej udowadniają, że będąc w drogerii, warto kierować się ku ich produktom. Ja ze swojej strony powiedzieć muszę, że jeśli macie 25 lub 30 złotych przeznaczone na krem, to kupcie sobie ten marki Evree. Powinnyście być zadowolone ;) (Dlaczego "powinnyście"? Gdyż gwarancji nie ma nigdy ;))

sobota, 10 października 2015

O2 BB Cleanser Skin79, czyli o piance do demakijażu kremów BB dla leniwych

Jak już pewnie wiecie - wszak nie raz informowałam o tym fakcie - ową piankę o całkiem chwytliwej nazwie O2 BB Cleanser marki Skin79 zakupiłam z lenistwa. Pracować trzeba jednak mądrze, a nie ciężko. Z nienawiści do ostatniego olejku Sephory (recenzja ustrojstwa tutaj) i wszelkiego innego badziewia, z którym kombinowałam w celu zmycia moich ukochanych BB, wysupłałam niemałe w sumie pieniądze i kupiłam ową piankę. Jak już wiecie - zachwyty będą, była wszak w ulubieńcach. Zapraszam jednak do czytania, dlaczego warto wydać na nią od 58 do 74.90 (w zależności od miejsca zakupu).
Pianka przylatuje do nas w biało-różowym kartoniku, wykonanym z papieru o bardzo wysokiej jakości. Wewnątrz niego ukryte jest plastikowe, również biało-różowe opakowanie, wykonane szczególnie porządnie (zawiera ono 100ml produktu). Pompka działa bez zarzutu, wyrzucając z siebie idealnie takie same ilości produktu. Do umycia całej twarzy wystarczają dwie dozy. W przeciwieństwie do Sephorowego ustrojstwa - tutaj nic nie przecieka. Za to pianka ma inny, drobny feler związany z opakowaniem. Jaki? Ano... Jakbym jej nie myła, nie płukała, nie czyściła i nie cudowała z nią po użyciu, następnego dnia rano wygląda tak:
Trochę mnie to irytuje, jednak nie na tyle, by na piankę narzekać :D Zapach kosmetyku jest dla mojego nosa bardzo przyjemny. Pachnie on świeżo, przyjemnie, może trochę jak połączenie aloesu z ogórkiem (ale ja nigdy nie byłam w tym dobra - wybaczcie ;*). Podczas używania aromat jest delikatnie wyczuwalny, ale nawet wrażliwcy będą usatysfakcjonowani. Produkt wydajny jest bardzo, ale po opakowaniu niestety zużycia nie widać. Pianka jest też wyjątkowo przyjemna w stosowaniu: łatwo spienić ją w palcach i równie łatwo nałożyć na twarz oraz spłukać (sposób użycia jest następujący: najpierw warto spienić ją w palcach, potem nanosimy kosmetyk na twarz, czekamy około minutki i usuwamy).
Po zetknięciu z wodą produkt zmienia się w piankę, która bardzo przyjemnie łaskocze nas przez tę minutę w twarz. Podczas gdy masujemy naszą cerę, ona naprawdę idealnie usuwa makijaż wykonany kremami BB (które naszpikowane są silikonem). Jednocześnie robi to wyjątkowo delikatnie. Moja wrażliwa cera nie ucierpiała ani trochę podczas ponad miesięcznego stosowania produktu. Twarz nigdy nie była ściągnięta, zaczerwieniona ani nie szczypała. Wodoodporny podkład też usuwa bardzo ładnie ;) Makijażu oczu pianką nie zmywałam, gdyż producent tego nie zaleca, ale gdzieś wyczytałam, że niektórzy ryzykowali bez uszczerbku na zdrowiu ;) Dzięki stosowaniu tego produktu mam pewność, że dobrze pozbyłam się silikonów zawartych w BB i nie grozi mi zapychanie. Po prostu lepiej czuję się, będąc pewną, że moja cera jest idealnie czysta. A jest tak czysta, że aż to czuć.
Podsumowując: pianka idealnie usuwa makijaż, więc jeśli macie skłonności do zapychania, a chcecie używać kremów BB, jej zakup jest bardzo dobrym pomysłem. Do wad produktu zaliczyć trzeba cenę, wiecznie brudne opakowanie i to, że nie możemy sprawdzić, ile produktu w nim zostało. Szkoda też, że nie nadaje się ona do usuwania makijażu oczu... Teraz jeszcze mała dygresja. Wiem, że macie świadomość tego, iż jeden krem BB dostałam w ramach współpracy. Resztę produktów kupuję jednak za własne pieniądze, więc recenzje nie są w żaden sposób sponsorowane. A piankę można nabyć zarówno w sklepach internetowych (polecam tu dystrybutora, daje najwięcej gratisów), jak i na ebay. Tam kosztuje około 58zł, w zależności od kursu dolara. A z tego, co wiem, oryginały sprzedaje sing-sing-girl. Jednak w żaden sposób nie ponoszę za nią odpowiedzialności (Ale ja coś zamawiałam i wszystko było w porządku. Tylko paczkę wysyłała ciut dłużej, niż wszyscy - 2 dni).
Używałyście może tej pianki? Jak się u Was sprawdziła? A jeśli jej nie miałyście, to czym zmywacie kremy BB? Dajcie znać!

wtorek, 6 października 2015

Sweet Recipe Baby Choux Base Etude House, czyli o koreańskiej bazie pod makijaż inspirowanej Chopinem

Baz pod makijaż używam od święta, tak szczerze... Ostatnio kupowałam jakąś na swój własny ślub (a było to już ponad rok temu, jak ten czas leci!). Wynika to chyba z tego, że generalnie większość moich podkładów i BB, to kosmetyki mocno kryjące. Mimo tego, że na co dzień nie mam za bardzo czego ukrywać, to lubię, jak pod tym kosmetykiem chowają się moje piegi :P W okolicy czerwca, strzelił mi do głowy pomysł zakupu kultowej bazy Etude House Sweet Recipe Baby Choux. Wybrałam sobie wtedy elegancki róż noszący nazwę Berry Choux nr 02 (występują jeszcze Mint Choux oraz Peach Choux). Jak na tym wyszłam? Czy kultowa, koreańska baza okazała się lepsza od innych? Już Wam mówię! :)
Zacznijmy może od nawiązania do tytułu posta. Dlaczego wmieszałam w to wszystko naszego kompozytora, Fryderyka Chopina? Gdyż pierwsi wpakowali go w to Koreańczycy! Wiadomo, na punkcie jego muzyki, mają oni lekkiego fioła, więc twórcy marki zainspirowali się chopinowskimi etiudami i tak nazwali sobie firmę. Piszę o tym, ponieważ "etude" brzmiało dla mnie mocno znajomo, więc postanowiłam dokładnie sprawdzić dlaczego. Przeszukałam więc od deski do deski ich stronę internetową i właśnie do takich wniosków doszłam. Wróćmy jednak do recenzji ;)
Kiedy baza do nas przychodzi, jest zapakowana w elegancki kartonik z perłowego papieru (bardzo ładnego, naprawdę!). Pudełeczko i tubka są różowiutkie oraz trochę inspirowane koronkami (choć mnie odrobinę zalatuje to wszystko tapetą). Mimo tego, że przecież malują się osoby dorosłe lub niemal dorosłe, to stylistyka jest dziecinna aż do bólu. Jednak ja nie mogę się czepiać, niedawno kupiłam puder w kształcie kociej głowy :P Tubka jest porządna i ładna, ale niestety lekko krzywa. Baza z pewnością jest oryginalna, a jak wynika z mojego wstępnego rekonesansu, nie jest to przypadłość tylko mojego egzemplarza. Mimo niedociągnięć, tuba z pewnością jest wygodniejsza i bardziej higieniczna, niż poprzednie opakowanie bazy - słoiczek (tylko ten był znowu ładniejszy!). Warto też wspomnieć, że 35g, które zawiera, powinnyśmy zużyć w ciągu roku. Wydajność bazy bardzo mi się podoba. Kuleczka wielkości ziarenka grochu pozwala nam na pokrycie całej twarzy. Nakłada się ją również stosunkowo łatwo, bo gładko sunie po buzi, a proces ten, skutecznie umila nam zapach kosmetyku. Cukierkowy, słodki, ale przyjemny nawet dla mnie, osoby, która teoretycznie słodkich zapachów nie lubi. Plusem może być też filtr 33 PA++, choć raczej powinno zabezpieczać się jeszcze dodatkowo.
Jak baza działa? Po nałożeniu na twarz, robimy się niemal białe :D Nawet ja, wyglądająca bez niczego jak ściany w domu rodziców (takie lekko ecru, wiecie o co chodzi ;)) wyglądam jaśniej. Jednak po chwili ten efekt znika. Twarz pozostaje gładka, koloryt jest wyrównany, a zmarszczki leciutko wypełnione. Kosmetyk kryje i trzeba to powiedzieć wprost. Jeśli chcecie zwiększyć krycie, to bardzo dobry wybór! Może tak: mam niesamowite szczęście to wypadków i upadków. Parę dni temu, nabiłam sobie na twarzy eleganckiego, ogromnego siniaka (takie szczęście zezowate), a ta baza, w połączeniu z kremem BB Skin79 Snail Nutrition (recenzja) sprawia, że mogę się pokazać ludziom bez posądzania mojego biednego męża o przemoc domową. Specyfik również lekko matowi, co w sumie jest nietypowe dla produktów azjatyckich. Czego się obawiałam przed jej zakupem? Że będzie podkreślać suche skórki! Bardzo często czytam to w jej recenzjach. U mnie tego nie robi, ale przyznam, że ostatnio moja twarz jest naprawdę dobrze nawilżana i peelingowana, więc może to jest powodem. Ponoć ten produkt nadaje się również do rozjaśniania podkładów i kremów BB, ale ja nie próbowałam ;) Kosmetyk też nie zapycha i całkiem dobrze przedłuża trwałość fluidów (pomijam już to, że po prostu łatwiej je nałożyć). To chyba moja najlepsza baza w tym momencie, również między innymi dlatego, że nie wysusza naszej cery ;) Wadą jest cena - około 50zł, dostępność (ebay, allegro, sklepy internetowe), oraz to, że jednak rozjaśnia i może bielić. Nie każdemu będzie to odpowiadać, zdaję sobie z tego sprawę. Teraz tak zupełnie z innej beczki: z okazji Światowego Dnia Zwierząt, na sam koniec pokażę Wam jeszcze moją Kotkę Elegantkę. Każde robienie zdjęć kończy się tak samo, i pewnie puki blogować będę, Rozetka będzie mi towarzyszyć. Nawet teraz śpi obok na krześle ;)
Miziutek kocha lustra, kosmetyki, obiektywy, tablety, klawiatury - albo po prostu mnie, dlatego tak namiętnie mi towarzyszy :D Macie koty? Albo inne zwierzęta? Ja marzę o drugim -  ale za nic nie mogę przekonać mojego męża ;) Miłego dnia Wam życzę i pamiętajmy by kochać, i szanować naszych Braci Mniejszych :)

sobota, 3 października 2015

Wyniki Letniego Konkursu! :)

Kilka dni temu skończył się mój Letni Konkurs z okazji 100 tysięcy wyświetleń i 600 obserwatorów, więc dziś chciałabym ogłosić zwycięzców :) W zabawie wzięło udział 145 osób, pojawiły się 82 nowe, a jeszcze dwie uciekły przed pojawieniem się wyników ;) Tyle statystyk, teraz część najprzyjemniejsza (szkoda, że tylko dla dwóch osób :(), czyli wyniki! 
Nagrodę główną, czyli Miniaturkę wody toaletowej Roberto Cavalli, Krem BB Vip Gold marki Skin79 oraz zestaw  miniatur The Body Shop o zapachy Smokey Poppy otrzymuje Ania z bloga Po tej stronie lustra Klik
Z kolei drugą nagrodę (Olej Migdałowy Stenders, Pomadkę Nagietkową Alverde, Krem AA Hydro Algi oraz Kuleczki Rozświelające Essence z edycji limitowanej Fun Fair) otrzymuje: Alicja P. Z bloga AlicjaMagdalena Klik

Zwyciężczyniom serdecznie gratuluję, wieczorem napiszę do Was wiadomość :) Pragnęłabym jeszcze poinformować wszystkich, że jeśli chcą zrezygnować z obserwacji Black Liner, to przekreślają sobie szansę na kolejne wygrane, a całkiem niedługo może pojawić się następny (też nieszczególnie wymagający) konkurs specjalnie dla Was! Życzę miłego weekendu i jeszcze raz dziękuję za tak liczny udział! ;*