wtorek, 29 grudnia 2015

Ulubieńcy grudnia i listopada

Święta, święta i po świętach - tak zwykła mawiać moja babcia. I fakt, ma rację... Masa zakupów, przygotowań, sprzątania, pichcenia, potem dwa i pół dnia i już ;) Zostają tylko wspomnienia, kilka prezentów i masa czekania na kolejne Boże Narodzenie :D W każdym razie pora wracać powoli do rzeczywistości (choć po drodze jeszcze impreza sylwestrowa ;)) i w związku z tym, chciałabym napisać o moich ostatnich ulubieńcach. Są to produkty, których szczególnie chętnie używałam w ciągu ostatnich dwóch miesięcy i wyjątkowo mnie urzekły. Generalnie dla każdego znajdzie się coś dobrego, są perfumy, coś z pielęgnacji i coś z kolorówki. Zapraszam do oglądania!
Absolutnym ulubieńcem w kwestii perfum w ostatnich miesiącach został zapach Chloe Roses de Chloe. Jak już mówiłam, nosiłam się z zamiarem jego zakupu strasznie długo (jak nie ja :P) ale kiedy go już kupiłam, po prostu przepadłam i totalnie zwariowałam na jego punkcie. Perfumy mają elegancki flakon i piękne, "różowe" wnętrze. Mój nos czuje w nich wyjątkowo mocno różę, a w dalszej kolejności owoce. Ubrania potrafią pachnieć tym aromatem dobre kilka dni od założenia (Co powiem szczerze, bardzo mnie zdziwiło. Założyłam na kilka godzin koszulę, po kilku dniach wyciągnęłam ją z szafy, a nadal czuć było na niej Chloe).
Kolejną, najnowszą "miłością" jest pomadka Mac Lipstick w kolorze Creme Cup (moja pochodzi z edycji limitowanej). Nie będę pisać na jej temat zbyt wiele drugi raz, bo pełna recenzja szminki znalazła się już na blogu (link), ale jeszcze raz chciałabym zaznaczyć, że jest świetna - trwała, nie wysusza ust, ma śliczny kolor. Chcę więc więcej pomadek Mac :D (ostatnio chyba nawet z Giddy, za którą niezbyt przepadałam trochę bardziej się polubiłyśmy).
Następnym odkryciem - ku mojemu zdziwieniu - okazał się produkt do brwi L'oreal Brow Artist Plumer w odcieniu Medium/Dark. Myślałam, że żel będzie dla mnie za jasny, ale brwi wyglądają dzięki niemu na ładnie i naturalnie podkreślone oraz są zdyscyplinowane przez cały dzień. W dodatku produkt jest łatwy w użyciu i nie rozmazuje się nawet po kilkunastu godzinach noszenia. Chyba długo się nie rozstaniemy, choć nadal lubię użyć czasem cieni ;) O jego poziomie świadczy również fakt, że moja mama, która niczym nie chciała swoich brwi malować, po jednokrotnym użyciu, zażądała swojego egzemplarza ;)
Kolejnym ulubieńcem ostatnich miesięcy został puder Dr Irena Eris Provoke ShyShine Nude Powder (również można już znaleźć na blogu jego pełną recenzję - o tutaj), I powtórzę to co już pisałam: bardzo podoba mi się jego wygląd, ma stosunkowo uniwersalny kolor, pięknie wygląda na twarzy i świetnie utrwala makijaż, dosłownie na cały dzień. To edycja limitowana, więc jeśli macie na niego ochotę - warto się pospieszyć ;)
Ostatnim już ulubionym produktem (tym razem pielęgnacyjnym) jest Multilipidowy Krem Odżywczy do Twarzy Lipo-Sensilium marki Pharmaceris. Moja skóra ostatnimi czasy dała mi nieźle popalić. Łuszczyła się, była czerwona i szczypała. Ten krem poradził sobie z problemem właściwie po jednym zastosowaniu, a po trzech dniach nieprzyjemne obawy zniknęły całkowicie (Wyciągnęłam go z szafki dosłownie w akcie desperacji. Na szczęście jednak stanął na wysokości zadania ;)). Krem uleczył też łuszczący się po chorobie nos mojego męża. Co dziwne - jest on bardzo odżywczy i nawilżający, ale nie tłusty. Pozostawia oczywiście po sobie delikatny film, jednak w żaden sposób nie jest to dokuczliwe - a ja jestem już naprawdę wrażliwa na tym punkcie ;) Warto sobie go kupić, jeśli miewacie podobne kłopoty :)
Miałyście może okazję stosować któreś z tych produktów? Też Wam się spodobały? Dajcie też znać, jak minęły Święta i czy Mikołaj okazał się w tym roku łaskawy ;) A może same bawicie się w niego na wyprzedażach? ;)

czwartek, 24 grudnia 2015

Życzenia Świąteczne

O tym, że nie potrafię składać życzeń, mówiłam już pewnie nie raz. Mimo wszystko jednak, pragnęłabym, abyście wiedziały (lub wiedzieli, choć to pewnie w mniejszości), że z okazji Świąt Bożego Narodzenia chciałabym życzyć wszystkiego najlepszego. Tak jak w tamtym roku: dużo zdrowia (najwięcej chyba, mnie akurat bardzo by się przydało), wielkiej miłości, szczęścia, powodzenia, aby każde następne Święta były lepsze niż poprzednie, i aby nikogo z Wami nie zabrakło. Warto jeszcze wspomnieć o spokoju, przyjaznej atmosferze, pysznym jedzeniu, pięknych prezentach, i innych drobnostkach, które te dni umilają. Pamiętajmy też o tych, których z nami nie ma, zabierzmy ze sobą uśmiech, dobry humor i zasiądźmy przy stole, aby cieszyć się chwilą. Wszak następna taka dopiero za rok! Dziękuję, że ze mną jesteście. Wesołych Świąt, udanej zabawy sylwestrowej i szczęśliwego 2016 roku! ;*

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Mac Lipstick Creme Cup, czyli o "kremowej filiżance" poprawiającej humor

Ostatnia przerwa na blogu była wyjątkowo długa... Wynikała ona z przedświątecznej bieganiny (a w tym roku u mnie jest kolacja wigilijna), planów sylwestrowych (szykuje się fajna impreza ;)), problemów rodzinnych (mam "przekochanych" teściów, wykazujących wzmożoną aktywność w okolicach grudnia) oraz totalnej niemocy twórczej. Stwierdziłam w końcu, że lepiej rzadziej a lepiej, niż często i do kitu, więc poczekam, aż przyjdzie odpowiedni moment, a ja będę pisać dla przyjemności a nie z przymusu. No i jest, przyszedł ;) Dziś zatem będzie o mojej drugiej szmince marki Mac. Jest to kolor dość popularny, o nazwie Creme Cup i wykończeniu Cremesheen. Kupiłam tą pomadkę w innej niż klasyczna szacie graficznej, pochodzącej z edycji limitowanej, ale jestem taką "Mac'ową" ignorantką, że nie znam jej nazwy (internet twierdzi jednak, że wysoce prawdopodobnym jest, iż to Mac Enchanted Eve: Nude Lip Bag). Brawo ja! Zapraszam Was jednak na jej recenzję ;)
Opakowania z tej edycji limitowanej są absolutnie bajeczne, i to właśnie one skłoniły mnie do zakupu zestawu, w skład którego wchodziła kosmetyczka, błyszczyk, pomadka i konturówka. Dziś jednak skupię się jedynie na szmince. Jej opakowanie podoba mi się dużo bardziej niż to klasyczne i znacznie umila mi ono stosowanie tej pomadki ;) Ma klasyczny, Mac'owy kształt (moim zdaniem niczym tampon :P), ale jest z błyszczącego, gładkiego plastiku z turkusowymi i fioletowymi paskami. Na mnie robi ono wrażenie i niesamowicie je lubię. Sztyft zamyka się "na klik", co uniemożliwia samoistne otwarcie, nie rysuje się, i raczej nie niszczy, a często noszę go w torebce. Pomadka łatwo się też wykręca i bezproblemowo chowa. I co najważniejsze - szminka się nie "gibie". I chwała jej za to, bo nienawidzę tego strasznie ;) Wewnątrz opakowania czeka na nas do wykorzystania 3 gramy produktu. 
Pomadka ma bardzo ciekawy kolor. Jest to dość jasny odcień, który nie wygląda właściwie ani na róż, ani na nude. Powiem szczerze, że patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, musiałam mieć spore zaćmienie i "dzień ryzykanta". Kupiłam ją bez oglądania jakichkolwiek zdjęć, czytania recenzji. czegokolwiek. Maznęłam nią po ręce i pomyślałam: "biorę". Potem jadąc z moim łupem do domu, miałam pietra, że szminka będzie dla mnie za jasna, za brązowa, albo co tam jeszcze i będę w niej wyglądać jak truposz/zombie/śmierć i tym podobne, ale na szczęście nie! Odcień okazał się bardzo delikatny, w neutralnej tonacji, będący nudziakiem, ale jednak z nutą różu. Coś wspaniałego i idealnego na dzień, kiedy nie mamy ochoty na eksperymenty bądź wyraziste usta. Kolor ten sprawdzi się też świetnie przy intensywnym, smolistym oku, bądź wybujałej kresce. Ja noszę go bardzo chętnie, bardzo często i właściwie ostatnio stał się moim absolutnym ulubieńcem. Wyjątkowo łatwo jest się nim umalować, czemu towarzyszy zapach waniliowego budyniu ;) Smakuje lekko słodko, ale do najprzyjemniejszych w moim odczuciu ten aromat nie należy ;)
Szminka ta, jest moją drugą marki Mac. Wcześniejsza miała wykończenie Lustre, ale jej nie obdarzyłam uczuciem (jednak nie o tym dzisiaj). Ta z kolei opisana jest jako Cremesheen i tym razem jak najbardziej zaiskrzyło. Jej konsystencja jest treściwa, gęsta, kremowa, jednocześnie jednak lekka, i w moim odczuciu bardzo przyjemna. Pomadkę łatwo nakłada się na usta, ale jeśli są nierówne, potrafi to podkreślić (warto więc zadbać o brak suchych skórek i zrobić peeling jeśli mamy do tego skłonność).  Mam to szczęście, że Creme Cup nie wysusza moich warg, wręcz mam wrażenie, że lekko je pielęgnuje (dokładnie odwrotnie niż Giddy o wykończeniu Lustre...). Byłam też zaskoczona trwałością pomadki. Bez jedzenia i picia potrafi wytrzymać nawet 3-4 godziny (o ile jej nie zjem ;)) i w dodatku znika z ust równomiernie.
Nie będę ukrywać, trochę "boli" mnie cena tych pomadek, wszak 86zł za sztukę to jednak sporo (zestaw ze zdjęcia kosztował akurat 150zł). Ale zbliżają się Święta, Gwiazdka, są różne okazje, czasem można chyba zrobić sobie taką przyjemność ;) Ja absolutnie nie żałuję, bo obdarzyłam ją niemałym uczuciem ;) Na sam koniec jeszcze wrzucę zdjęcie pokazywanego już makijażu, w którym Mac Creme Cup została użyta. Tutaj z kolei bardzo wybijają się jej różowe tony ;)
Macie jakieś pomadki tej marki? Jakie jest Wasze ulubione wykończenie? Które kolory polecacie? Dajcie znać, bo jestem bardzo ciekawa :)
P.S. Ilu obserwatorów Wam "sprzątnęło" Google? :D

wtorek, 15 grudnia 2015

Skin79 Vip Gold BB Hologram Pearl Pact, czyli na temat pudrów słów kilka

Powiem Wam, tak całkiem szczerze, że zagorzałą fanką pudrów nigdy nie byłam. W czasach gdy jeszcze makijaż był dla mnie dziedziną trochę obcą, właściwie zupełnie go nie używałam, bo zazwyczaj trafiałam na te matujące, które na mojej suchej twarzy wyglądały zawsze tak samo - źle! Podkreślały odstające skórki, sprawiały, że wyglądałam jak chora, bo mimo użycia podkładu byłam szara, matowa - zupełnie zero zdrowego blasku. A ja tylko słuchałam komplemetów typu: "o jaka ty jesteś blada!" lub "dobrze się czujesz? coś źle wyglądasz." (szczerość nade wszystko, a jakże ;)) Pudrów zatem używać przestałam, i dopiero po jakimś czasie stwierdziłam, że coś o innym wykończeniu mogłoby się u mnie spisać, poprawić wygląd i utrwalić podkład (ma u mnie tendencje do ścierania się w okolicy nosa). Jak pomyślałam - tak zrobiłam. Wypróbowałam puder Guerlain Meteorites (co wtedy było dla mnie bardzo dużym wydatkiem, z resztą nadal byłby niemałym) i to okazało się strzałem w dziesiątkę. Potem już, wyposażona chociaż w wiedzę czego powinnam w pudrach szukać, zaczęłam celować lepiej. Tak trafił do mnie koreański Skin79 Vip Gold BB Hologram Pearl Pact. Miałam przeczucie, że może to być coś ciekawego i w stu procentach dla mnie, wszak Azjatki uwielbiają glow i satynowe wykończenia. Czy polubiłam się z pudrem? Pewnie domyślacie się, że skoro wylądował swojego czasu w ulubieńcach (klik) okazał się produktem dobrym, ale i tym razem zapraszam do czytania. Zdradzę dlaczego!
Marka Skin79 bardzo dba o szatę graficzną i jakość swoich opakowań. Puder jak zwykle nie odstaje od całości nic a nic, opakowanie (pierwotnie umieszczone też w kartoniku) jest naprawdę piękne. Połączenie matowego złota z błyszczącym, holograficzny napis, wysokiej jakości plastik, zamykanie na guziczek, lusterko, świetny puszek (idealny do "wciskania" produktu w skórę) - ja jestem kupiona. Każdy puder powinien tak wyglądać ;) W dodatku aplikator od pudru odgradza plastikowa osłonka - oczywiście dla zachowania większej higieny. Pod tym względem naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Produktu chyba jest też dość sporo, bo aż 16g, ważnych przez rok od otwarcia. Producent deklaruje w nim obecność złota, kawioru, koenzymu Q10 oraz skwalanu. Tego nie sprawdzę, trzeba uwierzyć na słowo, jakby na to nie patrzeć ;) W dodatku skład był chyba po koreańsku (nie jestem pewna, bo kartonik już wyrzuciłam), a na znaczkach i tak się nie znam ;)
Puder ten występuje w całym jednym odcieniu. Według mnie ma neutralny, choć może lekko żółty ton i raczej skłaniałabym się ku temu, że będzie pasował każdemu. Nałożony w rozsądnej ilości nie bieli, nie nadaje zupełnie żadnego koloru i nie ciemnieje w ciągu dnia. Ciekawe jest również wykończenie, jakie kosmetyk nam zapewnia. Pięknie wygładza skórę, nadaje jej rozświetlenie i rozjaśnia, dzięki czemu wygląda ona zdrowo i promiennie. Warto też wspomnieć, że znajdują się w nim drobinki. Ale nie jest to brzydki brokat, o nie! Są to malusieńkie, srebrnozłote iskierki, które pięknie lśnią w mocnym słońcu lub silnym sztucznym świetle. Normalnie niezbyt rzucają się w oczy. Puder ma bardzo delikatny, świeży zapach, jednak tak naprawdę czuć go dopiero, gdy przystawimy do niego nos, więc nie ma się czego obawiać. Kolejnym, dużym dla mnie plusem jest to, że nakładany pędzlem Zoeva 106 nie pyli (a co za tym idzie nie marnuje się i nie muszę go na okrągło czyścić - zboczenie takie, kosmetyki mają być CZYSTE :P)
Jak już wspomniałam przy okazji koloru - po nałożeniu na twarz, produkt zapewnia nam piękny woal, który rozświetla i wygładza naszą cerę. Nie wchodzi on również w zmarszczki i nie podkreśla suchych skórek, co dla mnie ważne jest szczególnie zimą. Producent zapewnia, że puder reguluje wydzielanie sebum i utrzymuje świeżość przez cały dzień, jednak ja nie miałam okazji tego sprawdzić, moja skóra wydziela tyle sebum co nic. Za to co do świeżości - puder trzyma się u mnie od nałożenia, aż do zmycia i świetnie utrwala wszelkie podkłady oraz kremy BB. Na mojej suchej skórze, produkt ten naprawdę zdał egzamin. W Polsce kosztuje od 55 do 75zł (w zależności od sklepu). Z mojej perspektywy, przy suchej i wrażliwej cerze jak najbardziej warto się w niego zaopatrzyć. Jedynym minusem (ale takim na siłę) może być to, że zawiera drobinki, a jednak nie wszyscy je lubią. Wspomnę również, że Skin79 Vip Gold BB Hologram Pearl Pact może być ciekawym zamiennikiem dla kultowych meteorytów. Wykończenie jest w sumie podobne, jak nie identyczne, a koszt o około 75% niższy ;) 
Powyżej zamieszczam jeszcze zdjęcie obrazujące jak puder wygląda na ręce, nałożony w dużej ilości. Zaznaczę jednak, że bardzo trudno uchwycić ten efekt na zdjęciu ;) Miałyście okazję używać pudru Skin79? Jeśli tak, jak się sprawdził? Znacie kosmetyki tej marki? Ja bardzo lubię jeszcze ich kremy BB, miałam już niejeden ;) A może zdradzicie, jaki jest wasz aktualny ulubieniec kategorii pudrów?
P.S. Zdjęcia są średnie bo u mnie ciągle jest ciemno :( (co swoją drogą zaraz psychicznie mnie wykończy...) A lampy pierścieniowej jeszcze nie mam ;) 

piątek, 11 grudnia 2015

Mineral Foundation Lily Lolo w odcieniu Porcelain, czyli o mojej przygodzie z minerałami raz jeszcze

Nie będę kłamać, podkład mineralny marki Lily Lolo, to mój pierwszy kosmetyk tego typu. Długo, długo zwlekałam z recenzją, chcąc go poznać, zobaczyć co moja skóra na to, wyrobić sobie zdanie, określić swoje wrażenia. Jak można się domyśleć, specjalistką w temacie nie jestem, starałam się jednak posiąść tyle wiedzy, ile trzeba, aby nie okazało się, że robię coś totalnie źle ;) Powiem Wam też szczerze, że to mój pierwszy podkład mineralny z jednego powodu - bałam się ich ze względu na suchą, skłonną do łuszczenia i innych wybryków skórę, która zacnie szaleje, szczególnie w okresie grzewczym. Chciałabym jednak w końcu opowiedzieć o swoich wrażeniach z perspektywy posiadaczki takiej oto (paskudnie kapryśnej) cery. Jak było, czy się polubiliśmy, i te sprawy... Wspomnę jeszcze narzędziu do nakładania tego kosmetyku, czyli o Super Kabuki Lily Lolo. Zapraszam więc serdecznie do czytania :)
Podkład mineralny Lily Lolo otrzymujemy oczywiście w kartoniku. Wewnątrz niego, kryje się elegancki słoiczek, z dołem z matowionego plastiku, i czarną, matową nakrętką. Idealnie wpisuje się on w moją estetykę, więc narzekać nie będę, chyba nie dało się lepiej zapakować tych 10 gramów proszku ;) Po odkręceniu słoiczka, naszym oczom ukazuje się sitko ułatwiające dozowanie produktu i jego aplikację. Podkład marki jest w 100% naturalny, mogą go zatem używać nawet weganie. Zawiera on też filtr SPF 15.
Przejdę może do zawartości słoiczka - jest ona drobno zmielona, nie pyli specjalnie mocno, nawet jeśli nakłada je niewprawiona ręka. Co mnie w nim zdziwiło? Stopień krycia! Już dwie cieniutkie warstwy zakryły właściwie wszystko, co chciałam. Powiem może jeszcze jak aplikowałam produkt. Najpierw wysypałam go na wieczko, strzepnęłam nadmiar i ruchem "stemplującym" nakładałam na twarz. Próbowałam również ruchów kolistych, ale zdarzało się, że taki sposób nakładania podkreślał suche skórki, co w przypadku pierwszego sposobu nie miało miejsca. Bardzo ważny okazał się też dobry krem nakładany "pod spód" i odpowiedni poziom nawilżenia (tutaj najlepiej zdał egzamin Multilipidowy Krem Odżywczy Pharmaceris). Tym sposobem uniknęłam podkreślania niedoskonałości: porów, zmarszczek i suchych skórek. Przy podkładzie mineralnym, naprawdę ważne jest, by sucha cera była w dobrej kondycji. Po dojściu do pewnej wprawy, nawet aplikacja rano nie trwała szczególnie długo, a podkład trzymał się naprawdę cały dzień. Warto wspomnieć również o wykończeniu jakie za jego pomocą otrzymujemy. Jest to mat, ale bardzo ładny i naturalny.
Na sam koniec zostawiłam chyba największą dla mnie zaletę. Bardzo duża gama kolorystyczna! Odcień, który ja posiadam, czyli Porcelain jest najjaśniejszy z całej gamy i jest on naprawdę bardzo, bardzo jasny. Pasuje do mojej szyi zimą, po lecie pełnym "unikania słońca" i nie odcina się od skóry nic a nic. Rzadko która marka dba tak o bladziochy ;) To samo zaobserwowałam w drugą stronę, kolorów jest naprawdę wiele, i chyba każda z nas znajdzie coś dla siebie (szkoda tylko, że trzeba celować na podstawie zdjęć w internecie, ale obsługa jest naprawdę kompetentna i potrafi świetnie doradzić w kwestiach związanych z produktami, które sprzedaje. To też wielki plus!). Mojej suchej i wrażliwej skóry podkład nie ściąga, nie podrażnia, oraz zadziwiająco dobrze się z nią stapia. Nie spodziewałam się, że to napiszę, ale podkład mineralny Lily Lolo zdał u mnie egzamin bez dwóch zdań ;) Jego koszt to 81.90, jednak teraz na stronie internetowej trwa promocja i można go nabyć za 69.62zł.
Razem z Podkładem Mineralnym otrzymałam narzędzie do jego nakładania, czyli Super Kabuki marki Lily Lolo. Jest on wykonany ze sztucznego włosia, które jest naprawdę bardzo miękkie i delikatne dla skóry. Walory estetyczne produktu również są bardzo wysokie, moje oko cieszy bez dwóch zdań ;) Wspomnę może jeszcze o wymiarach pędzelka: cały ma 7 centymetrów, z czego 4 to samo włosie. Jest ładnie przycięty, nie gubi włosków i naprawdę dobrze prezentuje się pod względem jakości. Ze względu na rodzaj włosia, bardzo łatwo się go myje. A jak z najważniejszym, czyli aplikowaniem podkładu? Nakłada go cieniutką warstwę, która wygląda bardzo naturalnie. Jeśli na tym Wam zależy - to idealny wybór, jeśli wolicie większe krycie, wybierzcie Flat Top. Super Kabuki Lily Lolo okazał się u mnie idealnym narzędziem zwłaszcza do nakładania pudrów wszelkiej maści. Wyglądają dzięki niemu wyjątkowo naturalnie. Trochę odstraszać może cena, ale wiadomo, narzędzie dobrej jakości musi kosztować swoje. W cenie regularnej to 91.90, w aktualnej promocji: 78.12zł. Jeśli więc planujecie zakupy, to dobry moment ;) Wszystkie produkty marki Lily Lolo, kupicie w sklepie dystrybutora: klik
Miałyście może okazję używać podkładów mineralnych? Jaki macie do nich stosunek? Ciekawa też jestem metody, jaką stosujecie i jakie jest wasze ulubione narzędzie do tego celu. Dajcie znać!
P.S. Jak tam Wasze przygotowania do Świąt? Macie już prezenty? U mnie zapowiada się weekend pod znakiem porządków i pieczenia pierników ;)

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Kolorowe Boxowe Mikołajki z Hello Kitty, czyli o moim prezencie od Interendo

Dziś będzie trochę luźniejszy post. Nie recenzja, nie zakupy, nie ulubieńcy, tylko "taki o", o blogowych Mikołajkach, które zorganizowała dla nas Patrycja z bloga Interendo, znana jako naczelna Hello Kitty naszej blogosfery ;) Swoją drogą, wpis ten miał się pojawić wczoraj, ale również wczoraj wyjeżdżał na około półtora tygodnia mój ślubny, któremu zawsze w takich chwilach uaktywnia się niezdrowa zazdrość o aktywność blogową :P Cóż. Tak więc pomagałam się pakować, robić zakupy, i tak dalej, i tak dalej, a wieczorem nastrajałam się świątecznie z podgniłymi zombie z serialu The Walking Dead, który namiętnie mój mąż ogląda. Ach, wracając do Mikołajek... Od "Małża" dostałam bombkę - króliczka i zestaw prezentowy Travalo, zawierający dwa atomizery (srebrny i różowy) oraz różowiaste etui na nie. No i fajnie :) Bohaterem wpisu będzie dziś jednak mikołajkowy box od naszej Interendo, a serio będzie co oglądać, wszak to szalona dziewoja jest! <3 ;* (u niej można zobaczyć pudełeczko przygotowane przeze mnie ;) również zapraszam, link jest wyżej :)) Przepraszam też za ewentualny chaos w wypowiedzi, to z radości. A że grzeczna w tym roku raczej nie byłam, to jest ona jeszcze większa :P
Ci, który śledzą mnie na facebooku, mogli już to pudełeczko zobaczyć :) Generalnie cały box od Interendo okazał się nie tylko mikołajkowy, ale także urodzinowy (tak, moja gówniana data urodzin to 25 grudnia, i co niektórzy rąbią mnie od dziecka na prezentach :D Na szczęście nie wszyscy <3 i nie to, żebym była interesowna, haha) i "lojalnościowy"? Nie wiem czy to dobre słowo, ale chodzi o to, że co miesiąc ktoś z odwiedzających bloga Patrycji dostaje mały upominek, i tym razem padło na mą skromną osobę :) Całość miała formę kalendarza adwentowego (i było tyyyyleee rzeczy, że nie zmieściły się do tego pudła!), ale ja i moja niecierpliwa natura nie pozwoliły mi odpakowywać wszystkiego jak Bóg przykazał, i już tydzień po otrzymaniu paczki wszystko było na wierzchu. Brawo ja! Teraz jeszcze zoom na najlepszy element pudełka hand made: Kicia Etude House o wdzięcznym imieniu Etti (tak zdążyłam wyśledzić w internetach ;))
Przejdźmy zatem do zawartości... Zaczęło się od słodkości. Nie wiem czy to ja jestem jakaś dziwna, czy coś, ale za słodyczami nie przepadam, a już tym bardziej takimi z czekolady (moimi ulubionymi słodyczami od jakichś 20 lat są cukierki Nimm2, te pomarańczowe najlepiej, i cukierki Skittles, gumą Maoam albo Mambą też nie pogardzę :D). Dostałam jednak milion pięćset sto dziewięćset bombonier, które okazały się tak zaje*iste, że chętnie je jadłam a teraz rozpaczam, że moje ukochane "Wisełki" przeszły do grona wspomnień :( Żadne inne nie były już takie pyszne, choć też były niczego sobie (zaznaczam, że ja nie lubię czekolady i to mega sukces i duże osiągnięcie :D).
A że box mikołajkowy u blogerki kosmetycznej bez kosmetyków to nie box (jeżu, masło maślane), były i kosmetyki, w dodatku masa! Patrzcie ile dobroci nasza kochana Interendo wrzuciła do mojego pudełeczka:
Po tym zdjęciu poglądowym postaram się może o prezentację poszczególnych produktów, co wcale nie jest zadaniem łatwym, wszak wiele z nich ma napisy po koreańsku, bądź japońsku. Ja ich kosmetyki lubię, ale władam "jedynie" angielskim, więc jakby nie jest za różowo :P Niemiecki też trochę znam, ale wypadałoby go odświeżyć, żeby go dobrze rozumieć, bo wiedza nieużywana zanika jednak, jakby na to nie patrzeć :/ Odpakowując to pudełko i rwąc kolorowy papier w towarzystwie ogromnego podekscytowania, zastanawiałam się skąd Patrycja tyle się o mnie dowiedziała. A może zgadła? Ma szpiegów, lub kamery u mnie w domu? Albo ja jestem jak taka otwarta karta i można sobie ze mnie wyczytać wszystko co się chce? Sama już nie wiem... :) Ale po odpakowaniu tego wszystkiego towarzyszyły mi myśli typu "Skąd ona wiedziała, że mam niebieską łazienkę?" albo "Gdzie pisałam, że lubię peonie?!" (żel Sephory jest o zapachu peonii właśnie), lub "Mówiłam, że lubię Vichy?", "Skąd Patrycja ma informację, że potrzebuję dodatkowego organizera, bo w starym skończyło się miejsce?!" i tak dalej. Magia, serio :D Taka bożonarodzeniowa <3
Zacznę od kosmetyków dostępnych bez "kombinacji alpejskich" na naszym rodzimym, polskim rynku. Dostałam od Patrycji krem do twarzy Vichy Idealia, rozświetlaczoróż I<3Makeup Blushing Hearts w odcieniu Iced Hearts, żel pod prysznic Sephora Peony, mydełko Sephora o zapachu Monoi, kolejne mydełko ze Starej Mydlarni w kształcie Herubinka, które zapachniło całą paczkę, musujące kostki do kąpieli z Sephory o aromacie "Lagoon" (morskie klimaty też bardzo lubię, skąd wiesz, mów!? :D) oraz niebieską siatkową myjkę (tylko takich używam, też pisałam? O matko :D) oraz perfumy Avon Hello Kitty i ołóweczek z Hello Kitty. Teraz powiedzcie mi, gdzie ja mam temperówkę... :P Generalnie już samo to jest super ekstra, a jest jeszcze część druga! O taka:
Kosmetyki azjatyckie to dopiero szał :D Ostatnio przeżywam niemałą fascynację tematem, więc ta część boxa bardzo mi się spodobała (Kurczę, a która nie! Co ja piszę :P). Najbardziej jednak wpadł mi w oko zestaw Missha Signature Make-Up Collection (poznać go można po czerwonych opakowaniach, był w nim też ten krem BB w czarnej tubie). I znowu nie wiem, skąd Pat wiedziała, że nawet kombinowałam co z Misshy kupić, żeby go dostać, ale nie udało mi się wygenerować żadnej potrzeby (był kiedyś dodawany do zakupów jako gratis). Teraz najlepsze: mój mąż po zobaczeniu go stwierdził "wreszcie ktoś Ci przysłał szminkę w ładnym kolorze". No tak, zarówno szminka, jak i błyszczyk są czerwone (mają różne odcienie, nie dublują się zatem), a on niesamowicie mnie w takich barwach lubi. Nie mam do nich awersji, maluję usta na czerwono, ale dość rzadko, w tym momencie nawet nie miałam takiej pomadki, więc trafiłaś świetnie :) No i mój Rafał ma radochę ;) Do tego były jeszcze cienie w neutralnych kolorach, bardzo "moich" ;) Poza tym mamy tu jeszcze travel set Shiseido Aqua Label, olej do mycia twarzy Fancl, i zestaw Etude House w skład którego wchodzi taka śmieszna szczoteczka z wymienną główką i baza Beauty Shot Face Blur
Chciałabym teraz powiedzieć coś mądrego, ale chyba mi się nie uda. Mogę jedynie podziękować, powiedzieć, że jestem szalenie szczęśliwa, i że Mikołaj chyba naprawdę bardzo mnie lubi. Pozostaje mi również mieć nadzieję, że mój Mikołajkowy Black&White Box spodobał Ci się mimo tego, że był dużo skromniejszy. Zapewniam Cię jednak, że i ja o Twoich urodzinach nie zapomnę ;* Dziękuję raz jeszcze! Pamiętajmy, dobro wraca a karma istnieje ;) 
P.S. Gwiazdeczki DIY zawisną na mojej choince :) Już niedługo!

czwartek, 3 grudnia 2015

Przesyłki, zakupy i współprace, czyli o tym, co nowego w listopadzie

Chwilę temu zaczął się grudzień. Jest to więc dobra pora na przedstawienie wszystkich nowości, które wpadały w moje rączki od początku listopada, aż do jego ostatniego dnia. Nie będę ukrywać, iż bardzo się cieszę, że w końcu ten ciemny i ponury miesiąc dokonał żywota. Bywały takie dni, że już od rana musiałam palić światło. Nie przeszkadza mi deszcz, śnieg, zimno, najbardziej nie lubię właśnie takiej długiej ciemności. Moja aktywność zmalała chyba niemal do zera, co i tutaj dało się zaobserwować ;) Na szczęście grudzień, nawet jeśli będzie taki ponury, oświetlą choinkowe lampki, ociepli atmosfera i przyjemne oczekiwanie (tak, ja z tych lubiących święta ;)). Podsumujmy więc listopad pod względem nowości, i już go zostawmy, nie będę go dobrze wspominać :D
Chyba pierwszym moim listopadowym nabytkiem był taki oto limitowany zestaw Mac, chyba o nazwie MAC Enchanted Eve: Nude Lip Bag (ale jeśli tak nie jest, to nie linczujcie, ja jestem Macową ignorantką :D). W jego skład wchodziła najbardziej pożądana przeze mnie szminka Creme Cup o wykończeniu Cremesheen, błyszczyk Cherry Blossom, konturówka Boldly Bare oraz kosmetyczka. Cały niesamowicie mi się podoba, ale jego gwiazdą została pomadka. Nie wysusza, długo się trzyma, po prostu ją pokochałam. Do tego ma idealny odcień, możecie już zobaczyć ją w makijażu w poprzednim wpisie :)
W końcu kupiłam też bazę pod cienie Art Deco Eyeshadow Base. Moja poprzednia - Hean - w końcu dokonała swojego żywota i nadszedł czas na wypróbowanie czegoś nowego. A że kultowej Art Deco nie miałam, to postanowiłam w końcu ją nabyć :) Po prawej widać też jeden jedyny zakup z promocji Rossmanna: szminka L'oreal Rouge Caresse nr 04, Rose Mademoiselle. W tym roku coś nie miałam szczęścia do zakupów i większość kosmetyków była macana lub wykupiona. W końcu odpuściłam i to, co chciałam zamówiłam przez internet...
Nareszcie skusiłam się też na tusz do brwi Brow Artist Plumer w odcieniu Medium/Dark (i o dziwo mi pasuje, w dodatku jest bardzo dobry, nawet moja mama kupiła sobie swój egzemplarz) oraz dwie pomadki Bourjois. Moje usta są ostatnio w wyjątkowo dobrej kondycji, więc w końcu zamówiłam pomadkę Rouge Edition Velvet w kolorze 07 Nude-ist, ale jednak nie jest to zbyt dobry zakup. Jednak o tym nie dziś... Do tego postawiłam jeszcze na Rouge Edition Aqua Laque w odcieniu 01 Appechissant. Bałam się, że będzie on nietrafiony (w sensie zbyt ciepły, wtedy zgarnęłaby go mama, ona ma taką karnację), ale okazało się, że bardzo mi w nim ładnie (ach, ta wrodzona skromność, jak już wspominałam - po tatusiu <3). Do zakupu skłoniła mnie pozytywna recenzja tych pomadek u Mint Elegance :)
W listopadzie udało mi się w końcu upolować też mój najnowszy obiekt pożądania - paletę Zoeva En Taupe. Niesamowicie podoba mi się jej kolorystyka, mam nadzieję, że będzie nam ze sobą tak samo dobrze, jak ze Smokey ;) Do koszyka wpadły mi też gumki Invisibobble. Kupiłam paczkę granatowych, ale tak pozamieniałam się z mamą, że zostałam z jedną niebieską, jedną koralową i jedną czarną ;) Obie absolutnie te sprężynki uwielbiamy, ja powyrzucałam już wszystkie inne gumki i nie planuję powrotu ;)
Na tym zdjęciu widać efekt mojej współpracy z Dr Ireną Eris. W listopadzie dostałam pudełeczko z najnowszą edycją limitowaną marki, Nude Glam Look, która okazała się świetna, i co tu dużo gadać, lubimy się ;) Więcej można przeczytać o niej tutaj (i widać tam też wspomnianą na górze pomadkę Mac).
O moją kapryśną skórę tej zimy postanowiło zatroszczyć się także Evree. Dostałam od marki prześliczne metalowe pudełeczko stylizowane na apteczkę, a w jego wnętrzu krył się krem ratunek dla rąk, oraz balsam ratunek dla ciała Instant Help. Oba kosmetyki pięknie pachną przecudnie (chyba mango), i jakoś niebezpiecznie mocno zaprzyjaźnił się z nimi mój mąż :P
I to już wszystko, co trafiło do mnie w tym miesiącu. Znacie któryś z tym produktów? Lubicie je? A może trafiłam na jakiegoś bubla? :D Dajcie znać! Jeśli pisałyście post o nowościach lub gwiazdkowych podarkach, nie będę miała nic przeciwko, jeśli zostawicie do niego link, szukam inspiracji na świąteczny prezent ;)



poniedziałek, 30 listopada 2015

Dr Irena Eris Nude Glam Look, czyli na temat edycji limitowanej słów kilka

Wiele razy mówiłam, że generalnie kosmetyki z linii kolorowej Dr Ireny Eris bardzo lubię. Nie miałam okazji się na nich zawieść, więc prawdopodobnie wynika to z tego faktu ;) Nie mówiłam chyba jednak jeszcze, że mój stosunek do edycji limitowanych zawsze był specyficzny. Wszystko, co było produkowane w mniejszej ilości sztuk, niedostępne regularnie, i tak dalej budziło niemałe zainteresowanie, a mnie zapalała się najczęściej czerwona lampeczka z napisem "chcę!". Tak więc zazwyczaj sama chadzałam do sklepu i wkładałam do koszyka limitowane perełki. Tym razem jednak, Pani Magdalena chyba czytała mi w myślach i wysłała do mnie "paczkę niespodziankę" zawierającą najnowszą kolekcję Dr Irena Eris Nude Glam Look (za co serdecznie jej dziękuję! ;*). Wizualnie budzi ona mój niemały zachwyt, więc gdybym tej przesyłki nie dostała, z pewnością podreptałabym co najmniej po puder, aby przetestować go na sobie. Jak kolekcja się sprawdziła? Czy jest tak samo dobra, jak śliczna? Już Wam mówię!
Makijaż "Nude Glam Look" jest, ale jakby go nie było. Ma być naturalny, oszczędny i niemal niewidoczny. Jego cechy to lekkość, świeżość, świetlistość i podkreślanie naszego wrodzonego piękna, podstawą z kolei ma być nieskazitelna, wygładzona i rozświetlona cera. Policzki powinny być starannie wymodelowane, a powieki pokryte cielistym cieniem. Generalnie wszystkie używane odcienie są zbliżone do naszej karnacji. Jest to więc kolekcja, która swoim przesłaniem powinna trafić do serc wielu kobiet. 
W moim zestawie znalazły się: puder do twarzy ShyShine Nude Powder, cienie do powiek Nude Trio Muss Eyeshadow oraz błyszczyk Shiny Lip Gloss w odcieniu Romantic Cream (jego recenzję znajdziecie tutaj). Szkoda, że marka nie zdecydowała się na wprowadzenie takich boxów do sprzedaży (przynajmniej ja nigdzie ich nie widziałam), byłby to piękny prezent na Gwiazdkę dla każdej fanki makijażu :)
ShyShine Nude Powder znajdziemy na półce zapakowany w elegancki, kolorowy kartonik, wewnątrz którego jest typowe dla marki opakowanie. Biel, srebro, lustereczko, wygoda, wysoka jakość. Wiele razy pisałam na ich temat i tym razem jest dokładnie tak samo - czyli bardzo dobrze i estetycznie. Po otwarciu kasetki, wita nas pachnąca, wielokolorowa mozaika (beż, biel oraz róż), która ma jednocześnie rozświetlać i matowić cerę. I wiem, że to niemal niemożliwe, ale puder dokładnie to robi. Twarz po jego użyciu jest rozświetlona, wygładzona, po prostu wygląda niesamowicie dobrze. Odcień powinien pasować wielu karnacjom (z wyjątkiem tych ciemniejszych). Po nałożeniu na palec wydaje się bardzo jasny, beżowy, ale na twarzy jest transparentny. U mnie nie bieli, ale też chyba wszystkie wiecie, że moją, porcelanową cerę ciężko jest jeszcze rozjaśnić :P Warto też wspomnieć, że dobrze utrwala podkład, dzięki niemu wszystko wytrzymuje u mnie bez poprawek cały dzień. Jego jedyną wadą, jakiej się dopatrzyłam, to to, że potrafi pylić, gdy za dużo nałożymy go na pędzel, przez co trochę brudzi ten srebrny rant dookoła. Moja pedancka natura kazała mi go czyścić już dwa razy :D Powiem też, że pudru można używać również do kości policzkowych, jednak efekt jest bardzo subtelny :) Lepiej spisuje się na całej twarzy. 
Kolejnym elementem zestawu są cienie Nude Trio Muss Eyeshadow. Również znajdują się one w papierowym opakowaniu charakterystycznym dla całej kolekcji, a kasetka tradycyjnie jest biała i zawiera lusterko. W pięciogramowym opakowaniu znajdują się trzy (również bardzo delikatnie pachnące) satynowe odcienie beży i brązów (ten według mnie najładniejszy na szczęście jest w największej ilości :D). Tłoczenie w ich przypadku również robi wrażenie, w dodatku używam sobie tych cieni, i używam, a ono nie znika :) Nie są one bardzo mocno napigmentowane, ale dzięki temu nadają się do szybkiego makijażu o 7:00 rano, bądź do eyelinera i ciężko zrobić sobie nimi krzywdę. Efekt jest subtelny, satynowy, naprawdę bardzo elegancki. Łatwo oraz szybko się je blenduje, nie zauważyłam też osypywania. U mnie cienie utrzymują się na bazie cały dzień, ale zaznaczam od razu, że mało które płatają na moich suchych powiekach psikusy ;) Siłą rzeczy jestem więc zadowolona, dobrze pasują do mojego codziennego makijażu.
W przypadku tej kolekcji, trochę mogą "boleć" ceny. Jednak jak wiadomo - puder i cienie to zakup długodystansowy, w dodatku od czego są promocje ;) W przypadku ShyShine Nude Powder musimy zarezerwować sobie 95zł a Nude Trio Muss Eyeshadow - 79. I jak już powiedziałam, to pierwsze z pewnością bym kupiła, bez żalu :) To drugie, po przetestowaniu również okazało się bardzo interesującą pozycją. Polecam więc całe trio, łącznie z błyszczykiem ;)
Na sam koniec pokażę Wam jeszcze mój makijaż w wersji "Nude Glam Look". Według mojego ukochanego i szczerego do bólu męża jest ono "paskudne", ale mistrzynią selfie (ani make-up'u) nie jestem i pewnie nigdy nie będę. Wybaczcie więc głupią minę, doceńcie choć odrobinę, że malowałam się i próbowałam je zrobić bodajże cztery razy i oglądajcie ;) (uprasza się jednak o "nie śmianie" ;)) 
Miałyście może okazję stosować produkty z tej kolekcji? Jak się sprawdziły? A może macie na jakiś ochotę? A tak swoją drogą, korzystacie z Dnia Darmowej Dostawy? (W razie czego w sklep Dr Ireny Eris również bierze udział w akcji, a dziś do 24:00 obowiązuje 20% rabatu na cały asortyment) Ja chyba skuszę się na zamówienie w jakimś przybytku już z myślą o Świętach :)

środa, 25 listopada 2015

Lily Lolo BB Cream, czyli tym razem o tym, jak sprawdził się produkt z Europy

Mam ostatnio wrażenie, że chyba dopadła mnie jakaś "seria niefortunnych zdarzeń" (bodajże 11 listopada, w Tv leciał film o takim tytule i oglądał go mój znudzony mąż. Grupą docelową są oczywiście dzieci, jednak z braku laku - wiadomo :P). Od dwóch dni próbuję napisać, oraz opublikować nowy post i ciągle nie miałam internetu. Powiem szczerze, że towarzyszyło mi wrażenie, że jeszcze moment, momencik, a coś mnie trafi. Na szczęście jednak całkowicie odcięta od sieci nie byłam, bo 3G w telefonie działało, jednak nieszczególnie wiele dawało to w perspektywie pisania nowego posta. Do tego jeszcze trochę zawirowań na polu rodzinnym, zdrowotnym i niemal już :D Także weekend i dwa dni po nim miałam wybitnie wesołe i pełne nietypowych rozrywek. Wybaczcie ten przydługi wstęp - musiałam się wyżalić ;) Zostawiając jednak to wszystko przeszłości, zajmijmy się tematem typowo kosmetycznym. Dziś będzie o europejskim kremie BB, czyli Lily Lolo BB Cream w kolorze Fair. Jak się on u mnie sprawdził? Już opowiadam!
Krem BB znajduje się w kartoniku. Jego docelowe opakowanie to zaś mała tubka (40ml) z pompką. Jest prosto i bardzo wygodnie. Dozownik działa bez zarzutu, a szata graficzna jest oczywiście utrzymana w czerni i bieli charakterystycznej dla marki (uwielbiam ją za ten pomysł!). Mój krem BB po dwóch miesiącach użytkowania jest niezniszczony i nie ma problemu, żeby zmyć z niego resztki kosmetyków. Tak więc - w tym aspekcie jestem jak najbardziej zadowolona :)
BB marki Lily Lolo ma skład odpowiedni dla wegan. Zawiera między innymi hialuronian sodu, aloes, olejek jojoba i inne wartościowe elementy. Po wyciśnięciu produktu na rękę wita nas dość charakterystyczny i stosunkowo mocny aromat cytrusów. Jednak mimo tego, że nie należy od do delikatnych - mnie nie przeszkadzał. Powiem też kilka słów w kwestii nakładania... Z "okazji nadejścia jesieni" moja twarz wygląda momentami inaczej niż latem. Bywają na niej suche skórki (zwłaszcza koło ust i brwi), na nosie również mam kilka newralgicznych miejsc, więc krem najlepiej wyglądał nałożony Beauty Blenderem (lub inną gąbeczką). Gdy robiłam to palcami, potrafił niestety te wszystkie niedoskonałości podkreślić. Jeśli jednak ich nie macie - nie musicie się obawiać. Po prostu moja skóra bywa istnym sucharkiem ;) Co do kremów nakładanych pod spód - z jednym współpracował dobrze, na drugim się mazał, bywa więc różnie. W końcu zaczęłam więc nakładać BB na gołą twarz, i to okazało się chyba najlepszym pomysłem :)
Krycie kosmetyku jest dość lekkie (można je jednak stopniować, lub dodać korektor). W praktyce to krem tonujący, więc dzięki niemu otrzymamy bardzo naturalny makijaż, zakrywający drobne niedoskonałości. Za to zupełnie nie czuć go na twarzy, i jest niesamowicie komfortowy w noszeniu. Mój odcień to Fair - na tyle jasny, że chyba dopasuje się do największego bladziocha ;) Jeśli do nich nie należycie, to są do wyboru jeszcze dwa ciemniejsze kolory :) Wykończenie, jakie daje owy kosmetyk również jest bardzo naturalne. Coś między matem a satyną, mnie bardzo się ono podoba. Jeśli utrwalimy go pudrem, trwałość jest przyzwoita, niemal całodniowa, jednak weźcie pod uwagę, że na mojej cerze wszystko dobrze się trzyma. Z powodzeniem można ten krem BB stosować pod podkład mineralny, wtedy ładnie zwiększa krycie.
Właściwości pielęgnacyjne kremu BB również chyba są zauważalne. Z pewnością nie wysusza on twarzy, a to już ogromny plus. Do tej pory myślałam, że w przypadku kosmetyków kolorowych pielęgnowanie cery jest niemożliwe, jednak tutaj coś faktycznie jest na rzeczy... Cena pełnowymiarowego kosmetyku to 75.50 i można go zakupić tutaj. Podsumowując: jeśli szukacie kremu tonującego w jasnym kolorze, który zapewnić ma Wam naturalny wygląd i delikatne krycie, to coś dla Was. Jedynym minusem, który ja zauważyłam, to te problemy z nakładaniem, jednak gąbka go rozwiązuje. Znacie ten kosmetyk? Miałyście okazję go wypróbować? Dajcie znać, jestem ciekawa, co o nim myślicie :)
P.S. Jakie macie zdanie na temat produktów Semilac? Tj. Lampy Led, lakierów, baz, topów, itd?
P.S.2 Jeśli macie problem z aktualizacją moich (lub czyichkolwiek) postów na liście czytelniczej, to rozwiązaniem jest chyba zaobserwowanie bloga ponownie :) U mnie pomogło w przypadku kilku blogów, z którymi miałam takie przygody :)

piątek, 20 listopada 2015

L'oreal False Lash Wings Mascara, czyli o tuszu, który podbił moje serce

Jak już nie raz ustaliłyśmy (razem z Wami w komentarzach), makijaż bez tuszu do rzęs nie istnieje. Tak sobie myślę, że jest to chyba również ostatnia rzecz, z której w makijażu się rezygnuje, jak już ktoś nie używa tuszu, to chyba chodzi bez makijażu (choć i od tej reguły znam wyjątek!). Dziś będzie zatem o kosmetyku, który przypadł mi do gustu, a chyba jest troszeczkę niedoceniany. Bo kiedy mówimy "tusz L'oreal", to mnie automatycznie nasuwa się "Volume Milion Lashes". A tu nie! Ne tylko produkty tej serii są dobre! Ja dawno temu już kupiłam sobie L'oreal False Lash Wings (i to całkowicie w ciemno) i również okazało się, że ma on w sobie to coś. A co? Już mówię! (Wybaczcie też średnie zdjęcia, bo chyba zaczął się u mnie sezon na "słabizny" i robienie ich po dziesięć razy :/)
Opakowanie tuszu jest trochę inne niż wszystkie L'oreal. Jest ono eleganckie, nie rysuje się, ale szczoteczkę chyba jednak niezbyt wygodnie trzyma się w ręce. Nie jest to jakiś duży zarzut, jednak miewałam tusze, które miały ją lepiej przemyślaną i malowanie było bardziej komfortowe. Podsumowując - jest stosunkowo dobrze, mimo udziwnionego kształtu. Maskara zawiera 7 mililitrów i ważna jest 6 miesięcy od otwarcia (a ja zużywam ją w trzy miesiące).
Szczoteczka, którą mamy do dyspozycji, to niemałe dziwadełko. Jest z silikonu, z jednej strony włoski są krótsze, z drugiej dłuższe, ale pomimo tego całego "dziwactwa" używa się jej łatwo i wygodnie, w dodatku od samego początku (zaznaczę też, że nigdy nie robię z maskarami cudów typu "poczekam, aż zgęstnieje". Otwieram, maluję i albo się lubimy, albo nie ;)). Na górze jest ona prosta, a na dole wygięta w łuk, włoski w zależności od miejsca są ułożone od najkrótszych do najdłuższych. Ta część świetnie nadaje się do dolnych rzęs, ta prosta z kolei - do górnych.
Kolor tuszu bardzo mi odpowiada. Maskara gwarantuje nam ładną czerń, która dobrze wygląda przez cały dzień. Nie zauważyłam też aby się osypywał, ale też powiedzmy sobie szczerze, że nie mam problemów z tym, że makijaż spływa, odbija się, bądź znika w ciągu dnia. Zazwyczaj jak pomaluję się rano, to wieczorem wygląda on jedynie minimalnie gorzej (no chyba, że akurat testuję jakiegoś bubla). Mam suche powieki, nie trę oczu, więc zarówno ich makijaż, jak i ten na twarzy, trzymają się bardzo dobrze. Grudki i sklejanie również nie jest w jego przypadku dokuczliwe. To ostatnie zauważyłam dopiero przy 3-4 warstwie (tak, sprawdziłam :P). Jeśli macie też takie "eleganckie" i wiecznie potargane rzęsy jak ja, to ten tusz dobrze je ujarzmi, i to bez zbędnego usztywnienia. Na zdjęciu poniżej, można zobaczyć jaki daje efekt po nałożeniu jednej warstwy (zdjęcie jest źle wykadrowane, bo pierwotnie chciałam pokazać na nim bronzer. Sesję tuszu robiłam cztery razy, żadna nie była udana, i dla mojego zdrowia psychicznego lepiej było nie powtarzać jej po raz piąty :P):
Wiem, że na powyższym zdjęciu wygląda to stosunkowo skromnie, ale tusz ma naprawdę duże możliwości zarówno podkręcające, wydłużające, jak i pogrubiające. Z resztą zobaczcie niepublikowane wcześniej zdjęcie z sesji, którą robił mi mąż (takie mega "eleganckie" z przymkniętym jednym okiem :D), rzęsy są bardzo długie i w dodatku nieposklejane.
W ramach podsumowania powiem Wam, że ja do L'oreal False Lash Wings jeszcze wrócę. Cena wynosząca około 30zł (drogerie internetowe i promocje) jest jak najbardziej przyzwoita, a efekt jaki mi on zapewnia, w stu procentach mnie zadowala. Miałyście może styczność z tym tuszem? Jakie są Wasze wrażenia? Mnie przypadł on do gustu, ale wiadomo, nie każdemu wszystko się spodoba ;) I tak na koniec: Życzę Wam miłego weekendu i może troszeczkę słońca! (ja ostatnimi czasy całymi dniami palę światło, bo jest tak ciemno... :/)