niedziela, 30 kwietnia 2017

Innisfree Green Tea, czyli o mocy zielonej herbaty w kosmetykach

Nie wiem jak Wam, ale mnie zielona herbata kojarzyła się głównie z kosmetykami do cery tłustej bądź trądzikowej. A tu koreańska marka Innisfree przygotowała calusieńką linię zawierającą wyciąg z zielonej herbaty z podziałem na rodzaje: dla skóry tłustej, mieszanej, normalnej, suchej, czego dusza zapragnie! Moja zapragnęła akurat uniwersalnego, polecanego dla każdej cery The Green Tea Seed Serum, będącego jednocześnie chyba najbardziej znanym kosmetykiem tej marki, oraz kremu pod oczy - The Green Tea Seed Eye Cream. Jak spisał się u mnie duet z zieloną herbatą spod szyldu Amore Pacific? Zapraszam do czytania!
Innisfree the green tea seed
Innisfree The Green Tea, to kosmetyki, które powstały na bazie wyciągu z nasion i liści zielonej herbaty z koreańskiej wyspy Jeju (wymawia się to bodajże Czedżu, nie że "o, jeju" czy coś :P). Oba produkty umieszczone są w opakowaniach o przepięknym odcieniu głębokiej zieleni (i mówi to osoba, która nie lubi zielonego :P), zrobionych z dobrego jakościowo plastiku. Pompka znajdująca się w serum działa bez zarzutu, słoiczek jest wielki (ma aż 30ml!) i wygodny, ciężko znaleźć w nich jakiś minus. Z tego, co zauważyłam, cała marka kładzie nacisk na składy i są one w miarę naturalne, jednak szczerze przyznam, że jakoś szczególnie się na tym nie znam, więc jeśli ma to dla Was duże znaczenie - najlepiej jeśli sprawdzicie same :) Całą linię łączy jeszcze jedna rzecz: zapach! Piękny, świeży, ziołowo - herbaciany, uzależniający, boski! W serum silniejszy (ale nieszkodliwy), w kremie pod oczy ledwie wyczuwalny. Kocham go jednak całym sercem i dla mnie to jeden z piękniejszych aromatów, jakie ostatnio spotkałam w kosmetykach.
Innisfree the green tea seed
Innisfree The Green Tea Seed Serum, to produkt zawierający wyciąg nie tylko z herbaty, ale również z orchidei, cytrusów i innych roślin. Ma ono konsystencję jakby "gęstego płynu", który idealnie rozprowadza się po twarzy. Osobiście - nie żałuję go sobie i kładę na twarz codziennie wieczorem aż trzy pompki, jednak mimo tego, okazało się ono całkiem wydajne (swoją drogą 80ml kosmetyku to też niemało). Prawdopodobnie za sprawą nietypowej jak na polskie standardy konsystencji, bardzo łatwo się je rozprowadza (nakładam je na tonik, nie pozwalając skórze wyschnąć). Pozostawione na twarzy solo, wchłania się do matu około godziny, przez ten czas racząc nas delikatnym, nielepiącym się filmem, jednak ja najczęściej stosuję je pod krem (mój aktualny jest niestety do niczego, sam nie robił nic :/).  Warto również wspomnieć, że serum całkiem dobrze nadaje się pod makijaż i nie trzeba czekać, aż całkowicie wsiąknie w skórę. Jeśli chodzi o działanie samego kosmetyku: jestem pod sporym wrażeniem. Pięknie nawilża, odżywia, koi, łagodzi zaczerwienienia i dzięki nawodnieniu cery - pomaga w wygładzeniu zmarszczek. Wydaje mi się również, że skóra wygląda na ładnie rozświetloną.  Co ciekawe, serum sprawdziło się równie dobrze u mojego męża ze skórą tłustą. Wprawdzie używał go "z doskoku" ale nie spowodowało ono wysypu niedoskonałości i nie wzmogło przetłuszczania. Jestem z tego produktu naprawdę zadowolona, i jeśli będę miała okazję - wrócę do niego w przyszłości. Możemy je kupić już za 62zł na ebay, w PL niestety trochę drożej.
Innisfree The Green Tea Seed Eye Cream krem pod oczy
Innisfree The Green Tea Seed Eye Cream to krem pod oczy z tej samej serii. Również zawiera on wyciąg z herbaty, wielu owoców cytrusowych i orchidei. Kosmetyk ma delikatnie maślaną konsystencję, która jest wyjątkowo przyjemna w użytkowaniu i mimo swej gęstości - bardzo łatwo rozprowadza się on pod oczami. Szczerze powiedziawszy, kupując ten produkt, spodziewałam się żelu, może lekkiej śmietanki, a otrzymałam odżywczy, gęsty i bardzo wydajny krem. Czy jestem zawiedziona? Może odrobinę - jednak ma on wiele innych zalet. Po nałożeniu, kosmetyk pozostawia po sobie delikatny film (na szczęście się on nie klei), który dość długo się wchłania, jednak dzięki temu świetnie koi wszelkie podrażnienia. Co poza tym? Muszę przyznać, że krem nie działa ot tak, z dnia na dzień... Jednak jeśli chwilę poczekamy, otrzymamy naprawdę ciekawy efekt. Skóra staje się miękka, delikatna, nawilżona i pięknie odżywiona. Dzięki temu nie pozwala on na pojawienie się nowych zmarszczek i lekko spłyca stare, dodatkowo subtelnie rozświetlając okolice oka. Szczerze powiedziawszy - spodziewałam po nim czegoś innego, ale to co otrzymałam przeszło moje oczekiwania. Myślałam, że kupuję delikatny, nawilżający żel, a dostałam świetnie działający, odżywczy krem :P Albo trzeba zacząć szukać anglojęzycznych recenzji, albo nauczyć się koreańskiego - taki morał na koniec :P Za krem zapłaciłam 56zł, ale zważywszy na to, jaki jest wydajny, to naprawdę nie wiem, czy uda się go zużyć w pół roku :P (choć niby jest na to 12 miesięcy od otwarcia).
Innisfree The Green Tea Seed Eye Cream krem pod oczy
W ramach podsumowania muszę przyznać, że naprawdę nie żałuję ani złotówki wydanej na tę linię. Ciężko jest mi się też doszukać jakichkolwiek wad... Na siłę mogłabym wymyślać, że jeśli nie nałożymy na serum kremu, to przez pierwszą godzinę czuć po nim jakiś dziwny film, a krem mógłby jednak być żelem tak jak sobie nie wiadomo czemu wydumałam... Ale nie zmienia to faktu, że to naprawdę dobre, działające kosmetyki. Ja się z marką Innisfree polubiłam. A Wy? Znacie tę firmę? Stosowałyście już jakieś produkty? Macie swoich ulubieńców? Dajcie znać! Mam nadzieję, że wszyscy nie wyjechali na majowy weekend ;)

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Spełnij Marzenia z Shinybox, czyli co nowego w kwietniu

Za każdym razem, te kosmetyczne pudełeczka uświadamiają mi jak szybko płynie czas. Niedawno miałam okazję oglądać co przygotowano na grudzień, styczeń, a teraz jak z rękawa wyskakuje kwiecień :P Naprawdę - jak byłam młodsza, czas płynął wolniej :D Przerywając jednak te "pseudogłębokie rozważania", skupmy się na tym, co ekipa Shinybox przygotowała dla nas w kwietniu. Czy pudełeczko okazało się ciekawe? Co się w nim znalazło? Same zobaczcie! (Choć pewnie większość już widziała, ale moja poczta jest permanentnie opóźniona :/)
shinybox spełnij marzenia kwiecień
Kwietniowy Shinybox nosi nazwę "Spełnij marzenia" i ma piękną, turkusową szatę graficzną. Pudełeczka nadal wykonane są z miękkiej tektury, jednak w końcu przychodzą zabezpieczone, więc można je jeszcze do czegoś wykorzystać (moje mama porwała do pracy na bibeloty z biurka :P). Znalazło się w nim 5 produktów pełonwymiarowych, upominek - próbka, oraz prezent, czyli Gift Voucher. Perfumy Feerie Van Cleef&Arples nie wchodzą w skład zestawu, ale ta wróżka na nakrętce dobrze pasowała mi do spełniania marzeń :P
shinybox spełnij marzenia zawartość
shinybox spełnij marzenia -417 dr irena eris
W pudełeczku "Spełnij marzenia" znalazły się dwa produkty oznaczane jako "premium". Pierwszym z nich jest Pieniący się Żel do Mycia Twarzy z Luffą minus417, który ma za zadanie oczyścić skórę, dzięki zawartości mikrocząsteczek naturalnej luffy. Dogłębne odżywienie i nawilżenie mają zapewnić z kolei ekstrakty roślinne i minerały z Morza Martwego. Cieszę się, że kosmetyk ten znalazł się w pudełeczku. Ostatnio, mimo iż moje zapasy kosmetyków zamieniają się w groteskę (czy coś, ale "tworzą się" one niemal same :P), żeli do mycia twarzy jakoś tam nie ma :D Ten wygląda zachęcająco, dodatkowo ma lekkie właściwości peelingujące i już chciał mi go ukraść mąż, ale ustaliliśmy, że jednak będzie wspólny :P Ciekawa jestem, jak się sprawdzi ;) Jego cena na karcie to 116zł za 200ml, ale np. w Sephorze występuje taniej ;) Drugim kosmetykiem Premium okazał się Błyszczyk do ust Dr Irena Eris Provoke. Miałam to mazidełko już chyba w każdym możliwym odcieniu i muszę przyznać, że to naprawdę dobry produkt. W szczególności oczywiście dla fanek tego typu podkreślenia ust, ale nie tylko. Miałam już styczność z odcieniami Magnetic Nude, Romantic Cream, Rose Elixir, Lovely Coral oraz Baby Pink. Wszystkie były tak samo świetne. Tutaj znajdziecie moją recenzję dwóch egzemplarzy i jak same widzicie, to już moja trzecia sztuka  odcienia nr3 Romantic Cream. Coś bardzo mnie ten kolor lubi, ale mimo wszystko trafi w dobre ręce :) Kosztuje 55zł za sztukę, ale można kupić je znacznie taniej, choćby podczas promocji w Rossmannie lub Superpharm.
shinybox spełnij marzenia krynickie spa faberlic joko
Pozostałe trzy produkty znajdujące się w pudełeczku siłą rzeczy były już sporo tańsze, jednak jak się okazało, część z nich była niemniej interesująca. Najciekawszym elementem trio z powyższego zdjęcia okazał się dla mnie Balsam Tlenowy Air Stream z linii "Legendarny Tlen" Faberlic. Ma on za zadanie odżywiać i regenerować skórę, można go stosować po kąpielach słonecznych, depilacji oraz zabiegach w gabinecie kosmetycznym. Balsam posiada ciekawą, żelową konsystencję, błękitny kolor i śliczny, świeży zapach. Dodatkowo błyskawicznie się wchłania, a także wydaje mi się, że chyba całkiem przyzwoicie działa, bo po jego użyciu dłonie były gładkie i miłe w dotyku. Plus dla Shinybox ;) Koszt? 39.90 za 50ml. Kolejnym produktem z najnowszego Shinybox, jest Rozświetlający Krem pod Oczy Krynickie Spa. Szczerze powiem, że markę kojarzę, byłam rok temu w Krynicy i faktycznie widać ją na półkach bodajże w miejscowej pijalni wód, ale nie pamiętam, aby rzucił mi się w oczy akurat ten kosmetyk. Ma on zapewnić nam efekt rozświetlonej, wypoczętej i nawilżonej skóry w okolicy oczu, a stosowany regularnie - poprawić widoczność zmarszczek (pewnie za sprawą nawodnienia). Na całe szczęście nie śmierdzi jak tamtejsza woda, ma lekką i przyjemną w odbiorze konsystencję - więc szczerze powiedziawszy - chętnie go przetestuję. Cena? 16zł za 30ml. Ostatnim już kosmetykiem jest Spiekany Róż do Policzków Joko. Jest to dla mnie zdecydowanie najsłabszy element tego pudełka. Czy czasem miesiąc temu również nie trafił do mnie róż? Ano trafił. Tamten chociaż miał ładniejszy kolor :D A tym razem otrzymałam coś w stylu morelowo-miedzianego brązu, który zupełnie się dla mnie nie nadaje... :( Ani w roli różu, ani bronzera, więc powędruje on do koleżanki o typowo ciepłej urodzie. Koszt? 25.50zł. Wymiennie z nim dodawano do pudełeczek również eyeliner - wtedy byłabym zadowolona :P
shinybox spełnij marzenia dodatki
Prezentem dołączonym do pudełeczka, była z kolei próbka Regenerującego Szamponu do Włosów Lab One oraz Gift Voucher na 30zł do strony Katalog Marzeń, na której możemy wykupić sobie "coś ciekawego", od masażu zaczynając, na przejażdżce quadem kończąc. Jeśli ktoś ma ochotę - chętnie podzielę się swoim kodem ;) (Gdyby znalazła się zainteresowana - zostaw mi tylko w komentarzu maila ;)).
Obiektywnie rzecz biorąc - to naprawdę udane pudełko. Subiektywnie: żel do mycia twarzy -417 i balsam Faberlic bardzo mi spodobały, błyszczyk Dr Irena Eris niestety mi się zdublował (może ktoś chce się wymienić na jakiś którego nie miałam? :P Mój jest nowy, w zaklejonym kartoniku, a do zdjęć zapozował stary egzemplarz ;)), do kremu pod oczy Krynickie Spa podchodzę neutralnie, jedynie róż Joko to kolorystyczny niewypał. Dodatki jak to dodatki - zawsze miło jak są ;) A Wy co o tym pudełeczku myślicie? Dajcie znać! :)

środa, 19 kwietnia 2017

The Body Shop Hemp, czyli jak ekspresowo zadbać o dłonie i usta

Nie wiem, jak Wy, ale ja swoje dłonie traktuję lekko po macoszemu... Nie lubię nakładać na nie kremów, bo mam wrażenie, że po takim zabiegu - dosłownie i w przenośni - przeszkadzają mi one w codziennej egzystencji :D Zupełnie inaczej jest za to z ustami, które traktuję z dbałością o każdy szczegół i zajmuję się nimi codziennie, oraz bardzo skrupulatnie (choć same musiały się o to upomnieć ;)). Łącząc dziś ten "ogień i wodę" chciałabym Wam przedstawić linię Hemp marki The Body Shop, zawierającą wyciąg z konopii, w której skład wchodzą między innymi Hemp Hand Protector - czyli krem do rąk z marihuaną, oraz Hemp Heavy Duty Lip Care, po polsku będącą zwyczajną pomadką do ust. Jak się spisały? Zapraszam do czytania!
The Body Shop Hemp
The Body Shop Hemp Hand Protector
Krem do rąk The Body Shop Hemp Hand Protection znajduje się w sporym, bo 100 mililitrowym, metalowym opakowaniu, ważnym aż rok od otwarcia. To aluminium bywa może niezbyt przyjemne w obsłudze, bo jest twarde i jednak średnio wygodne (jeszcze ta tyci - nakrętka ciągle wysuwa się z rąk ;)), ale jednak trzeba mu przyznać, że jest bardzo stylowe :) Zaraz po jego otwarciu wita nas dość silny zapach specyfiku. Ciężki, ziołowy, a także bardzo specyficzny. I cóż mogę na jego temat powiedzieć? Mojemu mężowi się on podoba, a mnie z kolei nie bardzo :/ Zdania więc są podzielone, a temat bardzo kontrowersyjny :P Sama konsystencja produktu jest wyjątkowo gęsta, treściwa i ciężko wycisnąć ją z opakowania, ale z drugiej strony zadziwiająco łatwo rozprowadzić ten kosmetyk na dłoniach. Pięknie po nich sunie, pozostawiając delikatny film po jakże powolnym wchłonięciu się (na grzbietach dłoni nie przeszkadza mi to nawet w dzień, ale na całe dłonie wolę nakładać go na noc :P).
The Body Shop Hemp
Działanie tego produktu jest z kolei naprawdę na poziomie i ciężko doszukać się w nim jakichkolwiek wad. Wystarczy, że użyję go na noc, a dłonie są pięknie nawilżone, natłuszczone i wypielęgnowane (ale żeby kremu nie było czuć, rano trzeba je dokładnie umyć, zwłaszcza jeśli nałożymy większą ilość ;)). Warto także wspomnieć, że aby podtrzymać efekt, ja nie muszę stosować kosmetyku codziennie ;) Dobrze działa on również na skórki wokół paznokci, a także świetnie radzi sobie z problematycznymi dłońmi mojego męża. Boryka się on z patologiczną wręcz suchością oraz zadzierającymi się skórkami, a ze względu na pracę poza miejscem zamieszkania notorycznie zapomina używać kremów do rąk :P Kiedy więc wraca, zaczyna się "misja: ratowanie dłoni" i z tym kremem, jest to znacznie łatwiejsze ;) Wadą, poza niezbyt zachęcającym zapachem i średnio wygodnym opakowanie jest również cena, bo kosmetyk kosztuje aż 49zł, ale w TBS często są promocje, a krem jest piekielnie wręcz wydajny ;) 
Drugim produktem, jaki miałam okazję przetestować, jest The Body Shop Hemp Heavy Duty Lip Care, będąca zwyczajną pomadką do ust z wyciągiem z marihuany, nabytą drogą kupna. Znajduje się ona w opakowaniu, które jest po prostu klasycznym sztyftem, zawierającym 4.2g produktu. Całość nie sprawia praktycznie żadnych kłopotów, zawartość łatwo się wykręca, można ją wkręcić (znacie takie pomadki, które da się wyjąć, ale włożyć już nie? :P), naklejka nie odchodzi podczas użytkowania - generalnie wszystko jest na poziomie :) Do czego mogę się przyczepić? Sam sztyft, na początku był koszmarnie twardy i okropnie tępy, przy mocno "zniszczonych" ustach, aż bolało jego nakładanie. O dziwo - z czasem ten problem zniknął... Magia :P Pomadka nadaje ustom lekki połysk, a zapach wydaje się już całkiem znośny. Czuć przez chwilę po nałożeniu lekką, ziołową nutę, ale nie jest ona tak odrzucająca, jak w przypadku produktu do dłoni. Smaku na szczęście brak - przy takich aromatach chyba nie chciałabym go poznać :P
The Body Shop Hemp Heavy Duty Lip Care
Co jednak z najważniejszym, czyli z działaniem? Do tej pory sądziłam, że nic poza Laneige i Nuxe moim ustom nie pomoże, ale w przypadku tej pomadki jestem miło zaskoczona... Mało tego, w sumie to jestem w lekkim szoku! To tępe na początku cudo, idealnie regeneruje usta, nawilża je i natłuszcza. Po kilku użyciach pozostawia ona wargi w świetnym stanie nawet gdy początkowo są naprawdę nie w formie :) Stawia to ową pomadkę na moim aktualnym podium, a ze względu na fakt, że pozostałe dwa produkty z Top3, znajdują się w słoiczkach, sztyft z serii Hemp trafił do torebki i zagości tam chyba na dłużej (jest bardzo wydajny, ale ja z pewnością jeszcze kupię następny!).  Ostatnią z wad jest cena, bo koszt pomadki, to 26zł, jednak promocje, wydajność i działanie skutecznie łagodzą wyrzuty sumienia ;)
Podsumowując - mimo tego, że początkowo mój nos nie zgrał się z aromatem serii i kilku innych, w sumie niewielkich wad, oba te produkty bardzo polubiłam. Są wydajne, świetnie działają i cena jest całkiem do przeżycia - szczególnie podczas promocji. Szkoda jedynie, że produkty The Body Shop są u nas w kraju trochę słabo dostępne... A Wy znacie tę serię? Macie jakieś przemyślenia na jej temat? A może już wyrobiłyście sobie opinię? Dajcie znać! :)

piątek, 14 kwietnia 2017

Marcowe przesyłki, czyli nowości część druga - ostatnia

Tak jak wspominałam ostatnio, wpis o nowościach postanowiłam podzielić na dwie części. Dlaczego? Ano żeby Was nie zanudzić! :D Szalałam w marcu dość mocno, więc w poście pierwszym pojawiły się tylko moje zakupy (jeżeli ktoś go nie widział, zapraszam tutaj - a jeśli nie aktualizują Wam się na liście czytelniczej moje wpisy, zachęcam do ponownej obserwacji), które jednak są trochę oszukane, bo wiele z nich pochodzi jeszcze z lutego. Przesyłki z Korei Południowej nie lecą niestety dwa dni i wylądowały u mnie dopiero kilka tygodni później, stąd takie opóźnienie :P Dziś zapraszam jednak na część drugą, będącą efektem współprac z kilkoma firmami i krótką prezentacją miłych upominków :) Dlaczego krótką? Dlatego, że będzie zwięźle oraz na temat (co na tym blogu generalnie kuleje, ja chyba jestem mistrzynią dygresji :P), ponieważ skaleczyłam się w palec i podczas pisania boli koszmarnie! :P Zaczynajmy zatem! ;)
Marcowe przesyłki
Pomadki Dr Irena Eris Provoke
Pierwszym, i jakże miłym prezentem od marki Dr Irena Eris z okazji dnia kobiet, okazały się nowe odcienie pomadek matujących Real Matt Provoke w kolorach Serene Nude 608, Esoteric Rouge 609 i Abundant Fuchsia 610 (tutaj znajdziecie recenzję jednego ze starych ocieni, to świetny typ do zakupu podczas najbliższej promocji w Rossmannie - start już 20 kwietnia!). Z kolei nowościami z linii szminek rozświetlających Provoke Bright Lipstick są kolory Evocative Nude 510, Harsh Fuchsia 511 (to mój ulubieniec z tej szóstki!) oraz Red Rebel 512. Więcej zdjęć pokazywałam na Facebooku, więc zapraszam i tam ;) A recenzja i zdjęcia na ustach pojawią się pewnie już niebawem ;) Do tego dołączono kubeczek, który okazał się wyjątkowo w moim guście i zapakowano wszystko w cudne pudełeczko, przewiązane różową tasiemką. Majstersztyk! <3 Kocham paczki od Dr Ireny Eris, zawsze są dopracowane w najmniejszych szczegółach :)
Dr Irena Eris Provoke
W marcu do testów otrzymałam również Skoncentrowany Krem Wygładzający do Ciała Velvet Harmony Cream z linii Body Art marki Dr Irena Eris. Jest świetny - tyle powiem. A jeśli macie ochotę wiedzieć więcej, to zapraszam na recenzję sprzed kilku dni :) (klik). Z okazji pierwszego dnia wiosny otrzymałam od marki również piękne Cienie Podwójne Twin Eyeshadow w wersji Irresistible Nude 204 Provoke, będące delikatnymi, chłodnymi brązami, które bardzo ładnie prezentują się na powiece w towarzystwie mojej kochanej kreski (na razie prezentację znajdziecie u Eweliny). Bardzo żałuję, że do zdjęć nie dotrwało pudełeczko, w które były zapakowane. Dlaczego? Położył się na nim mój kot, co samo w sobie najlepiej świadczy o tym, że musiało być piękne :P On zawsze wybiera to, co najlepsze :D Sama kasetka z cieniami jest cudna, ale bardzo błyszcząca i niestety nie udało mi się lepiej uchwycić jej na zdjęciu w aktualnie panujących okolicznościach - wybaczcie! :)
Lirene C+DPro Vitamin Energy
Brnąc w temat współprac i przesyłek dalej, nie sposób pominąć paczki od Lirene! :) W marcu dostałam od nich cały pakiet kosmetyków do testów, z których najbardziej zainteresowała mnie seria, którą widzicie powyżej :) Żel Myjąco - Energetyzujący C+DPro Vitamin Energy intensywnie użytkuję od kilku dni i chyba będzie z tego miłość, nie tylko ze względu na cudowny zapach pomarańczy! :D Gwiazdą tej linii jest zdecydowanie Skoncentrowane StimuSerum C+DPro Vitamin Energy do stosowania na noc, a jego uzupełnieniem - Nawilżający Krem-Żel Rozświetlający C+DPro Vitamin Energy do cery normalnej, którego można używać na dzień, bądź na noc na serum (jest też wersja do cery suchej i wrażliwej, ale mnie ostatnio wystarczają lżejsze mazidła ;)). Cała seria ma za zadanie rozświetlić, odmłodzić, odżywić, nawilżyć i wygładzić skórę. I mam nadzieję, że to zrobi! :)
Micel Pure Lirene
Do testów otrzymałam również dwa płyny micelarne z linii Micel Pure Lirene. Pierwszy z nich to Płyn Micelarny Nawilżająco - Łagodzący do cery wrażliwej. Na razie nie mogę o nim powiedzieć nic złego. Zaobserwowałam, że nie uczula, nie szczypie w oczy i nie ściąga cery, ale usuwałam nim jedynie nocną pielęgnację, nie służył mi do demakijażu. Zobaczę jednak niebawem, jak poradzi sobie z trudniejszym zadaniem! ;) Z kolei Płyn Micelarny z Minerałami z Morza Martwego, przeznaczony głównie do cery tłustej i mieszanej chyba przejmie mój mąż. Podejrzewam, że będzie zadowolony, gdyż co rano i co wieczór, codziennie jak tylko jest w domu pyta: "ej, czym sobie mogę twarz przetrzeć?" :P i "a gdzie waciki?". Taka karma :P Może jak będzie miał swój, to się skończy :D Dodam jednak, że to całe jego paćkanie się kremami, stosowanie serum, i oczyszczanie cery ma wymierne efekty, bo skóra męża uzyskała w końcu jednolity koloryt, przetłuszczanie się uspokoiło, pory zwężyły, a zaskórników jest coraz mniej (a walczymy z tym od około 5 lat). Także śmiechy śmiechami, ale dbać o siebie warto! ;) Takie przesłanie do każdego pana - o ile jakiś tu zagląda :P
Lirene Ochrona przeciwsłoneczna
Teraz to, co najważniejsze latem, czyli filtry! (zimą też są ważne, ale może ciut mniej :P) W tym roku o moją cerę będzie dbał Hydrolipidowy Ochronny Krem do Twarzy SPF50 Niwelujący Skutki Promieniowania IR oraz Pianka Chroniąca przed Słońcem SPF30 z linii Kids (miała być dla osób posiadających dzieci, ale poprosiłam o nią, bo spodobała mi się konsystencja, a i tak używam wysokich filtrów :D). Żałuję jedynie, że nie posiada ona również filtra SPF50, bo moja biała niemalże skóra, po kontakcie z UV się nie opala, tylko parzy :/ Z drugiej strony - w przypadku łuszczycy słońce jest jak najbardziej wskazane, więc trzeba w tym wszystkim znaleźć złoty środek. Cóż, zobaczymy, wyjdzie w praniu ;)
Lirene Pielęgnacja ciała
Do testów dostałam również Olejek Pod Prysznic Inca Inchi. Moja skóra tego typu cuda raczej lubi, więc mam w jego przypadku nadzieję na całkiem przyjemną znajomość ;) Na całe szczęście nie pachnie on przyprawami, co sugerowałby obrazek (nienawidzę takich aromatów!), ale jakby słodko i kwiatowo. Ostatnim już kosmetykiem od marki Lirene, okazał się produkt, który strasznie chciałam przetestować, czyli zestaw o nazwie Antycellulitowy Lipo - Masaż, w skład którego wchodzi Antycellulitowa Maska i masażer. I co się okazało? Chyba będę musiała obejść się smakiem, bo w przeciwwskazaniach do stosowania wymieniona jest choroba, na którą cierpię już od 15 lat. Szkoda. Chociaż chyba zabiorę go jeszcze do lekarza i zapytam, co on na ten temat myśli :P Jak będzie na nie - oddam w dobre ręce :)
L'oreal Maski Czysta Glinka
Ostatnią już paczką z marca jest pakiet masek L'oreal z linii Skin Expert Czysta Glinka. Dostałam wersję Rozświetlającą z węglem, Oczyszczającą z ekstraktem z eukaliptusa i Wygładzającą z czerwonymi algami. Pochodzą one z testów konsumenckich prowadzonych przez wizaz.pl i w KWC bez problemu znajdziecie moje recenzje (tu, tu i tu - najlepiej wyszukiwać po zdjęciu na górze). Muszę szczerze przyznać, że wszystkie przypadły mi do gustu - choć czarna chyba najbardziej.  A naprawdę nie spodziewałam się po nich fajerwerków! ;)
I to już wszystko na dziś. Miało być krótko a wyszło jak zwykle, widać Inga zwięźle nie potrafi :P Korzystając z okazji i tego, że to ostatni post przed Świętami Wielkanocnymi, chciałabym Wam życzyć, żeby były one pogodne, radosne i spokojne oraz spędzone w rodzinnej atmosferze. I żeby słodki Króliczek Wielkanocny pamiętał o jakimś drobiazgu dla Was! ;) Wesołego Alleluja! ;*

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Balsamujemy się, czyli Dr Irena Eris Body Art Skoncentrowany Krem Wygładzający do Ciała Velvet Harmony Cream

Amatorką stosowania balsamów do ciała nigdy nie byłam. Serio... Mam do nich stosunek ambiwalentny, ponieważ z jednej strony lubię uczucie nawilżenia i miękkości skóry, a z drugiej - nienawidzę wszystkiego co tłuste i samego rytuału smarowania też :P Ot, takie ze mnie dziwadło ;) Jednak bywają takie produkty, które wyciągam z szafki z przyjemnością oraz stosuję je do ostatniej kropli, regularnie i codziennie. Jak stało się w takim razie ze Skoncentrowanym Kremem Wygładzającym do Ciała Velvet Harmony Cream z linii Body Art od Dr Ireny Eris? Już Wam mówię!
Skoncentrowanym Krem Wygładzający do Ciała Velvet Harmony Cream Body Art Dr Irena Eris
Krem do Ciała Dr Ireny Eris, znajduje się w plastikowym słoiczku zawierającym 200ml kosmetyku. Jest on wykonany z tworzywa sztucznego, ale urody odmówić mu nie można. Dobry jakościowo surowiec, piękna błyszcząca nakrętka, z której nie schodzi sreberko i trzymająca się całości naklejka... Jest solidnie! :) Szczerze powiem (już chyba kolejny raz), że akurat ja jestem fanką balsamów, kremów i maseł w słoiczkach, ponieważ takie są dla mnie najwygodniejsze i oczywiście tym razem też tak było ;) Zostawmy jednak w końcu opakowanie i przejdźmy do tego, co mamy w środku, wszak to jednak wnętrze jest najważniejsze :D (na jego zużycie mamy pół roku).  Zaraz po odkręceniu srebrzystej, lśniącej nakrętki, wita nas luksusowy, wyrafinowany zapach, będący w moim odczuciu połączeniem nut piżowo - kwiatowych. Nie jest on ciężki i w żaden sposób męczący, jednak mój mąż twierdzi, że pachnie on jeszcze rano ;) Z drugiej strony - mnie tak się spodobał, że niech pachnie! ;) Tak dla ścisłości - mąż też go podkrada :P
Skoncentrowanym Krem Wygładzający do Ciała Velvet Harmony Cream Body Art Dr Irena Eris
Wyjątkowo ciekawa jest dla mnie konsystencja owego produktu. Jest to niby gęsty, delikatnie fioletowy, treściwy krem, ale jakby dziwnie sprężysty ;) W każdym razie mi bardzo się ona spodobała, bo łatwo rozsmarować produkt na skórze i całkiem szybko się on wchłania (nie trzeba czekać sto lat na założenie piżamy :P), pozostawiając po sobie lekko wyczuwalny i bardzo delikatny film. Muszę jednak przyznać, iż nie jest on w żaden sposób kłopotliwy, oraz że mnie on nie przeszkadza  - a jestem antyfanką wszystkiego co tłuste i klejące, więc Wam też raczej nie powinien (chyba, że ktoś ma jeszcze większe zboczenie na tym polu niż ja :D).  Co do wydajności - w moim przypadku jest bardzo zadowalająca, ale nie jestem balsamową paprygą i używam go raczej w nieszczególnie wielkich ilościach (wiecie, żeby jednak nie zaczął się lepić od nałożenia zbyt dużej porcji kosmetyku:P).
Skoncentrowanym Krem Wygładzający do Ciała Velvet Harmony Cream Body Art Dr Irena Eris konsystencja
Jak zatem z działaniem kosmetyku? Z tego, co wyczytałam, to chyba ma co w nim działać, ponieważ zawiera sporo substancji aktywnych (więcej dowiecie się tutaj), jednak zawartość nie zawsze idzie w parze z działaniem. W przypadku tego kremu jest jednak świetnie. Już po pierwszym użyciu zauważyłam, że z moich nóg zniknęła tzw "mozaika" a po skórze nie można już "rysować" :D Przy regularnym stosowaniu naprawdę odnotowałam ogromny wzrost nawilżenia i odżywienia, dzięki czemu moje ciało było miękkie, elastyczne i gładkie w dotyku. Co ważne, jeśli opuszczę jedną, dwie aplikacje, efekt ten nie znika i skóra nadal jest piękna. A wierzcie mi (lub nie :P) z moją paskudną, przesuszoną powłoką zewnętrzną wcale nie jest prosto :P Zauważyłam też, że moje plamy łuszczycowe po nałożeniu na nich balsamu nie szczypią i nie swędzą, więc to również ogromny plus (bo zdarzały mi się takie kosmetyki, po których myślałam, że zadrapię się "naśmierć" lub zejdę przez swędzenie :P - przepraszam za szczerość :D). Co jednak z obiecanym ujędrnieniem? Według mnie również można zaobserwować ten efekt. Delikatny, ale jednak był.
Skoncentrowanym Krem Wygładzający do Ciała Velvet Harmony Cream Body Art Dr Irena Eris
W ramach podsumowania powiem Wam, że nawet jeśli bardzo bym chciała, ciężko jest mi się doszukać jakichkolwiek wad w tym kosmetyku (no dobra, może cena trochę "boli", bo 89zł to niemało. Mimo wszystko, przy sporej wydajności i wyjątkowo zadowalającym mnie działaniu jestem w stanie ją przeżyć ;)). Jestem też bardzo ciekawa, jak spisują się inne produkty z tej serii i generalnie linie do ciała (bo czeka na mnie jeszcze Spa Resort Mauritius <3 - akurat w Douglas znajdziecie jego, jak i bohatera dzisiejszego posta w ofercie miesiąca). Macie z nimi jakieś doświadczenia? A może już testowałyście linię Dr Irena Eris Body Art? Dajcie znać! 

P.S. Jeśli macie ochotę poczytać o innych produktach z tej serii, zajrzyjcie do innych Dziewczyn: Bogate serum antiaging do ciała opisała Kasia, Lekkie mleczko nawilżająco - odżywcze testowała Agnieszka, Regenerujący krem do rąk Monika, a Intensywny krem ujędrniająco-regenerujący do biustu zagościł u Eweliny :) Miłej lektury! ;*

P.S.2 Dajcie proszę znać, czy mój post pojawił się u Was na liście czytelniczej. Mam z tym jakiś problem, mam nadzieję, że jedynie dziś :(

środa, 5 kwietnia 2017

Marcowe zakupy, czyli Inga szalała...

Marzec upłynął mi pod znakiem nowości. Może niekoniecznie wpadłam w ogromny szał zakupów, ale w dużej ilości spłynęły do mnie kosmetyki zakupione jeszcze w lutym na ebay. W związku z tym, postanowiłam podzielić post z produktami, które w ostatnim miesiącu do mnie trafiły na dwie części. W jednej z nich - dzisiejszej - znajdą się moje zakupy, a w kolejnej - prezenty i efekty współprac :) Zapraszam do oglądania, nie będzie krótko! ;)
Przy okazji pojawienia się w Douglas jakiegoś kodu rabatowego, skusiłam się na puder wykończeniowy z najnowszej, wiosennej edycji limitowanej Dior Diorskin Nude Air Colour Gradation Perfecting Powder w odcieniu 001 Rising Pink. Jestem absolutnie zauroczona urodą tego kosmetyku (w środku świetnie pokazała go Marti) i efektem jaki daje, więc wcale nie żałuję tego małego, wiosennego szaleństwa. Przy okazji skusiłam się jeszcze na mój ostatnio ulubiony korektor Mac Pro Longwear Concealer w kolorze NW15 - pełną recenzję znajdziecie tutaj - więc dziś powiem już tylko: bardzo go polecam ;) Trafiły do mnie również gąbeczki Real Techniques Mini Eraser Sponges, ponieważ jajeczko Blend it! po miesiącu zaczęło mi się sypać :( Mam nadzieję, że te wytrzymają dłużej...
Jakoś tak magicznie się złożyło, że w marcu niesamowicie lgnęły do mnie tusze do rzęs :P W zeszłym miesiącu skończył się mój ulubieniec marki L'oreal, więc postanowiłam odnowić starą znajomość z maskarą Max Factor False Lash Effect. I tyle. A tu okazało się, że Glamour do swojego ostatniego wydania dołączył Deborah Lash Creator Volume&Care (która nieźle wydłuża ale nie pogrubia), a Douglas do zamówień powyżej 160zł bodajże, dodawał tusz Guerlain Cils D'Enfer Maxi Lash. Ot i cała historia, nie wołałam a mam :P
Jak już Wam wiele razy wspominałam, przez dłuższy czas byłam posiadaczką jednego (słownie "raz") lakieru do paznokci. A że troszeczkę mi się on znudził, postanowiłam zadbać zarówno o koloryzację jak i o pielęgnację moich łuszczycowych pazurków :P Trafił więc do mnie piękny piasek P2 Sand Style 070 Pretty (wypatrzyłam go tutaj i okropnie mi się spodobał, także kupiłam go przy pierwszej wizycie w Hebe) oraz tradycyjny lakier Semilac 032 Biscuit. Mam również hybrydę w tym odcieniu i bardzo ją lubię, więc przy okazji zakupu Semilac Spa bez zastanowienia wrzuciłam lakier do koszyka. Sam zestaw z kolei, to pięknie zapakowanych pięć odżywek do paznokci pozwalających nam zadbać o nie chyba w każdym możliwym aspekcie. Jest oliwka, peeling, dwie normalne odżywki oraz coś w stylu całonocnej maski do płytki zmywanej mydłem. Szał ciał generalnie ;) I to skuteczny :P
Teraz pora na prezentację kosmetyków, które spłynęły do mnie prost z Korei (Południowej oczywiście :P). Korowód ten zaczyna krem pod oczy The History of Whoo Hwa Hyun Eye Cream. Zakupiłam sobie 30 próbek (czyli 30ml), bo pełnowymiarowe opakowanie kosztuje milionpięćsetstodziewięćset złotych oraz dlatego, że tak robi chyba większość użytkowniczek tego cuda (czytam o tym sposobie na oszczędność już z 10 lat na wizaz.pl a teraz na facebooku). No i cuda to w tym przypadku bardzo dobre określenie, bo kosmetyk ten spisuje się wręcz rewelacyjnie! Tylko te saszetki wkurzają mnie niemiłosiernie :P Ale coś za coś... Maseczka do twarzy Skinfood Watermelon Mask trafiła do mnie z kolei chyba tylko dlatego, że jest arbuzowa. Na szczęście z marką się lubimy, a kosmetyk ma jeszcze działanie kojące, więc dla mojej wiecznie zaczerwienionej cery powinien być jak znalazł ;) Przyleciała ona z Azji, ale kupicie ją też w polskiej Sephorze. O okolicę oczu postanowiłam zadbać dodatkowo przy pomocy płatków pod oczy Koelf Ruby Bulgarian Rose i muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolona z efektów jakie dają. W połączeniu z kremem w tych nieszczęsnych próbkach usunęły zmarszczkę pod okiem - której nienawidzę -  w parę dni. W akcie rozpaczy spowodowanej wycofaniem ze sprzedaży mojego ukochanego kremu Skinfood Facial Water Vita C kupiłam jeszcze inny, nowy krem tej marki, czyli Water Brightening Yuja Water Cream. Producent obiecuje mniej więcej to samo, więc oby były podobne... :/ Dla odmiany zakupiłam go w Sephorze, bo podczas dni Vip (aktualnie znowu są: kod B217S) cena była taka sama jak w Korei :P
Tutaj z kolei widać koreański festiwal opakowaniowej tandety :D Pomidor, awokado, banan, czyli "mamo, pobawmy się w sklep" :P Pomidor to oczywiście Magic Massage Pack Tomatox marki TonyMoly, wewnątrz którego znajduje się maseczka do twarzy mająca za zadanie rozjaśnić i oczyścić skórę. Od dawna miałam ochotę ją wypróbować, bo to w końcu jeden z najbardziej znanych u nas kosmetyków z Azji, jednak było nam nie po drodze. Mimo to, w końcu mamy okazję się poznać i chyba to będzie całkiem miła znajomość ;) Znowu awokado, to peeling do ust Skinfood Avocado&Sugar Lip Scrub, który wypatrzyłam u Kociambra i przepadłam. Na całe szczęście jest zadziwiająco delikatny, w sam raz dla moich bardzo wrażliwych i kapryśnych ust ;) Banan to z kolei krem do rąk o wdzięcznej nazwie Banana Hand Cream TonyMoly. Kusił mnie z każdej strony i skusił, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie... No w sumie może mam. Dzięki dodaniu go do koszyka przesyłka była za darmo. Tak Inga robi interesy :D
Tutaj z kolei widać efekty dodania się do grupy o azjatyckich kosmetykach na fb, gdzie bardzo dużo osób chwali markę Innisfree (oczywiście poczułam się bardzo zainteresowana i postanowiłam dogłębnie ją przetestować :P). U polecanego tam sprzedawcy na ebay, czyli iamlove-shop, bądź w wydaniu sklepowym - jolse - nabyłam taki oto pakiecik w dość korzystnych cenach. Innisfree Tangerine Vita C Gel Cream to chyba jakaś nowość, ponieważ przed zakupem bardzo niewiele udało mi się znaleźć na jego temat. Skusił mnie jednak opis na stronie internetowej i obiecana obecność witaminy C, która bardzo dobrze mi służy. Mam nadzieję, że się polubimy, bo jak już wspominałam, czuję lekki niepokój związany z wycofaniem mojego ulubieńca i chciałabym szybko znaleźć jakiegoś idealnego następcę ;) Dla moich problematycznych ust postanowiłam kupić polecają na stronie marki (działa tam coś na zasadzie naszego KWC, klienci piszą recenzje produktów marki i chyba producent zbytnio w nie nie ingeruje, ponieważ widziałam sporo niezbyt dobrych :P) pomadkę Innisfree Canola Honey Lip Balm. Mam nadzieję, że te niezłe opinie nie są bez pokrycia i moje problematyczne usta będą zadowolone. Moją poprzednią ochronną pomadkę The Body Shop podczas choroby zachachmęcił mi z torebki mąż, więc będzie jak znalazł ;) Teraz z tego co wiem, pojechała z nim do pracy w daleki świat :P Z racji tego, że lubię korzystać z całych kosmetycznych linii, do kremu pod oczy i żelu do twarzy z serii Orchid postanowiłam dokupić Innisfree Orchid Skin (będącym czymś w rodzaju mocno nawilżającego tonera o wodnistej, ale gęstszej niż nasze europejskie toniki konsystencji), oraz Innisfree Orchid Enriched Essence, czyli coś w rodzaju serum. Zauważyłam, że te dwa etapy używane pod krem znacząco poprawiają nawilżenie i wygląd cery, więc od jakiegoś czasu skrupulatnie je stosuję i warstw toner + essence nie pomijam, przez co moja skóra znacząco na tym zyskała ;)
I to na szczęście już wszystko :P (nie licząc oczywiście części drugiej ;)). Większość kosmetyków azjatyckich to jednak jeszcze nabytki z lutego, bo niestety czas oczekiwania na przesyłkę robi swoje, przez co swój debiut na blogu mają dopiero dziś :) Wpadło Wam coś w oko? Może któryś z kosmetyków znacie i macie ochotę podzielić się swoimi wrażeniami? Dajcie znać! A ja w kwietniu chyba wybiorę się na mały zakupowy odwyk :D
P.S. Nie wiem, czy zauważyłyście, ale Black Liner od wczoraj jest już na swoim ;) Po trzech latach blogowania przyszła pora na własną domenę :)