poniedziałek, 29 czerwca 2015

Inspired By Kasia Tusk, czyli historia o mojej słabej silnej woli :)

Tak, zdecydowałam się na kolejne pudełeczko... Czy ktoś jeszcze nie słyszał o nowym projekcie Shiny Group? We współpracy z autorami (którymi są celebryci, to chyba najodpowiedniejsze określenie), tworzą pudełeczka, których koszt waha się od 99 do 169zł. Przychodzą one do nas co kwartał. I jak to w życiu bywa, jedne są fajne, inne fatalne. Dobrze, że tym razem nie wpadłam na pomysł kupowania jakiegokolwiek przed ujawnieniem zawartości (mimo, że podświadomie i tak ciągnęło mnie do Katarzyny i Karoliny ;)). Tego boxa znowu postanowiłam nabyć ze względu na jeden produkt... A że moja silna wola jest bardzo słaba, to tak się to skończyło. Przejdźmy zatem do rzeczy, dalej zdradzę, o co konkretnie chodziło ;)
Box Kasi również przychodzi do nas w dość dużym, białym pudle. Jest ono nieco lżejsze, niż to Charlize. Po jego otwarciu, zastał mnie bałagan :( nie wiem, czy to wina Shiny, czy kuriera, ale pudełko, wyglądało tak, jakby ktoś niedbale wrzucił wszystko do środka (papier był podarty, pognieciony, oraz zwinięty i włożony obok kosmetyków) lub przegrzebał paczkę w sortowni, a gdy stwierdził, że zawartość nie jest interesująca, jednak zdecydował się dostarczyć ją adresatowi. Wszystko co powinno jednak wewnątrz było, więc nie robiłam z tego afery, ale zbyt miłe to nie było... :P
A dlaczego owe pudełeczko kupiłam? Oczywiście chyba z tego samego powodu, co wszyscy. Obiekt pożądania, to woda toaletowa Marc Jacobs Daisy Dream, o pojemności 30ml. Niezbyt interesuję się zapachami. Jednak premierę tej wody doskonale pamiętam i już wtedy wzbudziła ona moje niezdrowe zainteresowanie... Fakt, nie jest szczególnie trwała, jednak mnie (zapachowemu wydziwiaczowi), przypadła do gustu, i po zużyciu próbki i testowaniu jej w perfumerii zdecydowałam się na zakup. Bodajże za 145 zł z przesyłką dostałam całe pudełko (działał kod Inspiracja, normalnie pudło kosztuje 169zł). Aromat jest lekki, kwiatowo-owocowy, w sam raz dla mnie. Nie tylko na lato, a na cały rok (migrenowiec pozdrawia!). Cała reszta to jedynie dodatek ;)
W boxie znalazła się jeszcze książka "Lekcje Madame Chic", Jennifer L. Scott. Mam w planach przeczytanie jej, na razie jednak zgarnęła ją mama, chyba na odstresowanie. Na codzień, jak to polonistka, czyta literaturę dla mnie bardzo ciężką. Ta pozycja jest ponoć fajna i lekka, a odkąd zaczęła ją czytać, jak szalona gotuje, sprząta, piecze, i wyciągnęła swoje najlepsze ubrania. Ciekawe... Kolejna rzecz - Energetyzujący Peeling do Twarzy Love Me Green. Właśnie skończył się mój Organique, lubię naturalne kosmetyki, z chęcią go wypróbuję. Ciekawe jak się sprawdzi, od dawna chciałam przetestować produkty tej marki ;) Jeśli chodzi o produkty do włosów (które są opcjonalne), do mojego pudełeczka trafiła Kuracja Moroccanoil. Jak zwykle inaczej, niż chciałam :D Ale cóż, prztestuję i to ;) Owa kuracja posiada ponoć właściwości naprawcze i odżywiające, oraz nie zawiera alkoholu. Mam nadzieję, że ten cud nie obciąży moich cieniutkich i delikatnych włosów...
Astor obdarzył nas z kolei dwoma kosmetykami kolorowymi, Maskarą Big&Beautiful Eternal Muse oraz Szminką w Kredce Soft Sensation Lipcolor Butter. Tusz posiada ponoć bardzo czarny kolor i elastyczną formułę, a kredka do ust (kolor Hug me 008) nawilża i daje połysk niczym błyszczyk. O kredce słyszałam wiele pozytywnych rzeczy, dziś zrobiłam zdjęcia i biorę się za testy. Jedno i drugie na 100% mi się przyda :) I ostatnia rzecz - Nawilżający Balsam do Ust Classic Carmex. Raczej średnio lubię ten produkt i nie zdecydowałam jeszcze co z nim zrobię. Albo go upłynnię, albo zostawię sobie, choć mazideł do ust u mnie dostatek, więc raczej trafi w lepsze ręce.
Powyżej na zdjęciu możecie jeszcze zobaczyć sprawcę całego zamieszania ;) Bardzo podoba mi się jego flakon i te trójwymiarowe, plastikowe kwiatuszki :) Co myślę na temat pudełka? Kupiłam je ze względu na tę wodę toaletową, reszta jest jedynie miłym dodatkiem, z którego zrobię pożytek. Poza Carmexem i kuracją do włosów, będę miała radochę ze wszystkiego. A czy będę używać tych dwóch rzeczy? Pomyślę... Jeszcze taka mała informacja... Jeśli ktoś z Was nie posiada karty, która umożliwia płatności internetowe, będzie mógł zrobić zakupy na Inspired By dopiero, kiedy pojawią się nowe boxy, czyli za około 2 miesiące. A jeżeli post o pudełeczku Charlize Mystery Wam umknął, można go nadal obejrzeć tutaj: klik :)

piątek, 26 czerwca 2015

L'oreal Rouge Caresse w kolorze 101 Tempting Lilac, czyli o kolejnej, delikatnej pomadce w mojej kolekcji

Kiedyś miałam całą jedną pomadkę (sławetne Color Bomb z którejś limitowaniki Catrice) i niesamowicie ją lubiłam. Potem zaczął się mój mały, prywatny szał i już bardziej świadome dobieranie kolorów, co dawniej było dla mnie czarną magią. Trafiło więc do mnie sporo odcieni różu, korale, czerwień, a nawet nudziaki, które dawniej uważałam za zarezerwowane wyłącznie dla osób o ciepłej karnacji. Dziś chciałabym Wam opowiedzieć o jednej z pomadek kupionych na ostatniej promocji w Rossmannie, L'oreal Rouge Caresse w bardzo ładnym i dość neutralnym odcieniu Tempting Lilac.
Szminka L'oreal znajduje się w plastikowym, ale bardzo dobrym jakościowo opakowaniu. Jest ono przezroczyste, nawet bez otwierania widać, co znajduje się w środku ;) Na przodzie, żeby było ładniej, producent umieścił swoje logo na małej tabliczce. Pomadka wrzucona do torebki nie rysuje się i nie niszczy, w swojej (dość małej) noszę klucze, kosmetyczkę, portfel i wiele innych pierdół, jednak po kilku tygodniach nadal jest w dobrym stanie. Jedyne co mogę opakowaniu zarzucić, to to, że dość ciężko się otwiera i niezbyt chce się wyrobić. Na zużycie 3.6 grama szminki, mamy dokładnie dwa lata od otwarcia.
Jaki jest zapach szminki? No mamba malinowa jak nic! Aromat czuć, kiedy szminkę powąchamy, jednak podczas nakładania na usta już nie za bardzo ;) Konsystencja jest dokładnie taka jak lubię. Mięciutka, masełkowa, gładko sunie po naszych wargach. Przyjemnie i łatwo nakłada się nakłada, a ze względu na odcień, łatwo to zrobić nawet bez lusterka :) Ach, zapomniałabym! Smak również jest delikatnie malinowy...
No a kolor? Kolor 101 Tempting Lilac jest bardzo interesujący, i jak na moją kolekcję, nawet dość oryginalny. Na żywo w opakowaniu przypomina mi coś pomiędzy ciemnym nude a brudnym różem, jednak wybijają się z niego fioletowe, zimne podtony. Na ustach nude gdzieś znika i pozostaje róż z fioletem. Dla mnie, odcień jest absolutnie świetny! Uwielbiam nosić tę pomadkę szczególnie ze względu na niego.
Jak widać, szminka jest półprzezroczysta, kremowa, posiada też delikatny połysk (ale drobinek na całe szczęście żadnych). Co zatem z jej właściwościami? Utrzymuje się na ustach około dwóch godzin (to u mnie standard, nawet jakby coś trwało na nich dłużej, to i tak bym zjadła :P). Przez ten czas nie waży się i nie zbiera w załamaniach ust, generalnie nie zauważyłam aby płatała jakiekolwiek psikusy. Podoba mi się to, że mimo konsystencji szminki, nie skleja warg i naprawdę przyjemnie się ją nosi. W moim przypadku pomadka jednak nie nawilża, mimo tego, że producent ową właściwość obiecuje. Z drugiej strony - jest pod tym względem całkowicie neutralna, i chwała jej za to. Gdyby wysuszała, już dawno poleciałaby w kąt! 
Trochę nie podoba mi się też jej cena. Bodajże 47.99 w cenie regularnej to dość dużo, jednak warto szukać jej w sklepach internetowych i na promocjach -40% lub więcej ;) Za te 24.47 które zapłaciłam, jest warta wypróbowania ;) Mamy do wyboru aż 16 kolorów, więc fanki delikatnego podkreślania ust będą usatysfakcjonowane :)
Miałyście może okazję testować tą pomadkę? Mnie mimo dwóch ostatnich aspektów nawet przypadła ona do gustu ;) 

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Alteya Organics, Moisturizing Lip Balm Bulgarian Lavender, czyli naturalna pomadka rodem z Bułgarii

W ramach wytłumaczenia, czemu mnie tu tak mało, powiem szczerze, w ostatnim tygodniu cierpiałam na chroniczny brak czasu ;) Powód? Zepsuła nam się w salonie (malutkim, ale nadal :D) szafa... Tak, wiem jak to brzmi ;) Ostatni tydzień, to rajdy po chyba wszystkich meblowych w mieście i szukanie wymarzonych mebelków ;) A że teraz moda na jasne, była to droga przez mękę, bo przecież Ewelina chce ciemne. W dodatku bez grama czerwieni. Niemal niewykonalne! Ale wczoraj, wymarzone, nowe wyposażenie mego osobistego wnętrza zostało zamówione. Czeka mnie jeszcze około 8 tygodni męczarni z zepsutym szafiszczem, i będę mogła podziwiać nowe :D Teraz mogę w końcu przejść do recenzji. Dziś będzie o pomadce. Organicznej. Jakoś nie do końca lubię świadomość, że zjadam dużo dziwnych rzeczy, które ktoś tam zdecydował się do niej włożyć. Już wolę te naturalne oleje ;) Tak więc post o Balsamie do Ust z Bułgarską Lawendą marki Alteya Organics przed Wami! ;)
Pomadka przylatuje do nas (wszak zakupić ją można jedynie w internecie) w brązowym kartoniku, z lawendą, motylkiem, logo marki, składem, certyfikatami i innymi cudami. Można sobie pooglądać, poczytać, nacieszyć oko naturalnym stylem. Nie powiem, mnie kupili! W środku znajduje się pięciogramowa pomadka w plastikowym, zwykłym sztyfcie. Opakowanie jest proste, dość dobre jakościowo. Ma  fioletową naklejkę z motylkiem, która nie odchodzi, sztyft wykręca się bez problemu (ale schować go w razie czego musimy palcem - sprawdzone przez mojego męża :/ Nie pytajcie jak mogłam mu pozwolić, nie było mnie przy tym :P) Kosmetyk ważny jest pół roku od otwarcia.
Sztyft znajdujący się w środku, jest miodowy, beżowo-żółty, co mam wrażenie jest charakterystyczne dla naturalnych pomadek. Zapach? Piękny, absolutnie lawendowy, bardzo naturalny, uwielbiam taki... Dosłownie jak lawenda zerwana z krzaka :D Twartość kosmetyku jest jak najbardziej odpowiednia. Ani nie rozmaśla się na ustach, ani nie jest zbyt twardy, gładko po nich sunie. Wydajność jest taka przeciętna, Mnie pomadka starcza na około miesiąca.
Działanie? Może trochę lepsze od wszędobylskiej Alterry rumiankowej. Nieźle nawilża, trochę natłuszcza, ale mówiłam wiele razy, że moje usta są okropnie wymagające. Tęsknię do czasów, kiedy takie nie były :( Po jej nałożeniu odczuwam przyjemny komfort przez około 2 godziny. Potem zostajemy bez niczego, więc możemy nałożyć ją znowu. Nie jest to jednak konieczne, bo usta są zawsze w lepszej kondycji niż przed użyciem kosmetyku. Nadaje się również całkiem dobrze pod szminkę i często pełni u mnie taką rolę. Sztyft ten napewno nie jest ósmym cudem pomadkowego świata, który uleczy Wasze usta ze wszystkiego złego ;) Ale ma swoje zalety ;) Nieźle pielęgnuje, chroni wargi, pozostawia lekki połysk, ma dobry skład, więc używam go chętniej niż innych. Mojego ulubieńca w tej kategorii chyba jednak nie przebije ;) Sztyfty nadają się u mnie głównie na dzień, na noc stosuję Reve De Miel Nuxe. Nie znalazłam jeszcze żadnej pomadki, która byłaby w stanie go w tej roli zastąpić ;) Zamieszczam jeszcze skład dla ciekawskich, może komuś powie więcej niż mnie ;)
Szmineczka kosztuje 21zł, ja swoją kupiłam w Lavendic.pl :) I w ramach podsumowania powiem, że absolutnie nie żałuję, mimo że nie trafiłam na hit wszechczasów. Jest wystarczająco dobra, aby zadowolić moje wrażliwe usta. Polepszyła ich stan (a zdarzały mi się koszmarki, które go pogarszały!) i nadaje się do noszenia w torebce. Następnym razem kupię różaną! ;) Może na mniej wymagających ustach spisałaby się jeszcze lepiej...? Miałyście tą pomadkę? Polecacie inne eko cudo do ust? :)

środa, 17 czerwca 2015

Inspired By Charlize Mystery, czyli o nowym boxie, który jednak mnie skusił ;)

Powiedzmy sobie szczerze, fanką Karoliny nie jestem. Lata temu jednak jej bloga czytałam, nawet nabyłam całą jedną rzecz, którą u niej zobaczyłam ;) Najpierw rozważałam zakup pudełka Kasi Tusk, ze względu na perfumy Marca Jacobsa. Myślałam nad nim długi czas, w końcu postanowiłam, że kota w worku nie kupię i będę czekać, aż dowiem się co jest w środku (wokół tego oczekiwania też narosła niemiła atmosfera, bo wszystko strasznie długo trwało, a zawartość pudełek często zostawiała wiele do życzenia). Zobaczyłam i odpuściłam. Myślałam, że na owe boxy będę już niewrażliwa, ale kiedy dowiedziałam się, co kryło wnętrze pudełka Charlize - kliknęłam. Ja negatywnych doświadczeń z czekaniem na nie nie mam - ale dwu lub trzytygodniowe opóźnienie w jego wysyłce, trzeba uznać za fakt. Ja swoje zamówiłam w piątek o 13:00, w poniedziałek o 10:15 już u mnie było. 
Pierwsze, co mnie uderzyło, to jego wielkość. Zobaczyłam w drzwiach kuriera z moją paczką, i pomyślałam: "Jaka ona wielka!", wzięłam ją w ręce i zaraz druga myśl: "Jejku, ile to waży!". Zaniosłam je na kanapę, i zaczęłam dobierać się do mojego pudła...
Po otworzeniu go, wita nas karta z produktami oraz list od autorki. Wszystko super, jednak ów list mógłby mieć nadrukowany odręczny, a nie komputerowy podpis. No trudno. Na karcie są opisy rzeczy, które znajdziemy w boxie. Przy każdym jest też wtrącenie Charlize na ich temat.
Zawartość pudełka to między innymi książka autorki "(Nie) mam się w co ubrać" Charlize Mystery Karolina Gliniecka. Powiem szczerze, że pod względem jej wyglądu, byłam pozytywnie zaskoczona. Pozycja ma 350 stron, jest ładnie wydana, na kredowym papierze. Wiedza zawarta wewnątrz nie była dla mnie jakaś odkrywcza, jako wnuczka krawców, sporo na ten temat wiedziałam i mimo że może nie do końca to po mnie widać (lubię swój styl, i nie mam zamiaru go zmieniać), wiem, co w modzie piszczy ;) Obejrzałyśmy książkę na piżama party z kumpelą, może kiedyś jeszcze do niej wrócę :D Druga pozycja - to już kosmetyk, główny powód zamówienia. Vip Gold Super Plus BB Cream Skin79 raz już miałam, kochałam i dlatego zdecydowałam się do niego wrócić. Bardzo go polecam, naprawdę :)
Drugi powód, dla którego pudełeczko do mnie trafiło, to Płyn Micelarny Sensibio H2O Bioderma. Od dłuższego czasu miałam w planach wypróbowanie go, ale tak szczerze - odstraszała mnie cena :P Jednak jeśli się u mnie sprawdzi, wrócę do niego i wydam potrzebną kwotę już z czystym sumieniem ;) Bardzo fajną pozycją jest też Modnie Owocowy Żel pod Prysznic Anatomicals. Po otwarciu boxa, mimo że kosmetyk był zamknięty, było czuć jego zapach ;) Bardzo mi się ten aromat spodobał, jest przy nim pompka, opakowanie pasuje mi do łazienki, jest fajnie :D I teraz dla mnie największy niewypał pudełka - czekoladki Wedlowskie Desery 3 Smaki Wedel. Dla mnie fuj, fuj, ale ja nie lubię czekolady. Mój mąż jednak lubi i jakoś orzekł to samo. Jedyny niezły smak, to Creme Brulee.
Firma 4 Pory roku obdarowała nas dwoma produktami: Odżywką 5w1 do Paznokci oraz Serum do Rąk i Paznokci. Oba zdecydowanie bardzo się przydadzą i bardzo chętnie je wypróbuję. Specyfik do skórek zgarnął już jednak mój mąż, ostatnio ciągle ma z nimi problemy, zadzierają się wręcz do krwi :( Po pierwszym użyciu stwierdził, że produkt chyba jest całkiem w porządku ;) Ostatni produkt, który możemy znaleźć w pudełeczku, to Biosiarczkowy Żel do Mycia Twarzy Balneokosmetyki. Jest on przeznaczony do cery tłustej, więc od razu w jego posiadanie wszedł mój Luby. Tak jak widać, w boxie było osiem produktów, w tym sześć kosmetyków. I cóż mogę powiedzieć? Ja jestem bardzo zadowolona z jego zawartości, wszystko nam się przyda. A w cenie ukochanego BB kremu (99zł), mam całe pudełko, więc to zawsze plus ;) Nieprzyjemności związane z czekaniem również mnie ominęły, ale subskrybcję anulowałam, może jak dowiem się, co firma zaoferuje nam za 3 miesiące, znowu jakieś zamówię.
Pudełko, w którym kosmetyki i książka przychodzą, jest tak duże, że spokojnie wchodzi tam mój prywatny, czarnobiały spaślaczek, noszący imię Rozetka (dla przyjaciół Rozi ;)) Teraz karton pełni rolę kociej sypialni, z zamówienia mam więc radochę ja, mąż i moja Kicia ;) Zdecydowałyście się może na zakup któregoś z pudełek? (z kodem Inspiracja można liczyć na rabat ;))

niedziela, 14 czerwca 2015

Mój ulubiony makijaż

Wiadomo, rutyna, to rzecz niezbyt dobra ;) Jednak od czasu do czasu, każdego ogarnia leń, gorszy humor, bądź po prostu lubi jakiś typ makijażu, więc wykonuje go częściej, niż wszystkie inne razem wzięte. U mnie właśnie tak jest. Lubię kreski, wiele razy słyszałam, że mi w nich ładnie, że do mnie pasują, więc towarzyszyły mi nawet w dniu ślubu (ile się przez to nadenerwowałam! Żadna makijażystka na próbach nie umiała wykonać takiego makeupu w satysfakcjonujący mnie sposób, więc malowałam się sama ;)). Finalnie dobrze na tym wyszłam, pytano mnie nawet, kto mnie tak ładnie umalował :P (Wrodzona skromność... ;)) Przedstawię dziś zatem kosmetyki, które stały się moimi ulubionymi, bądź aktualnie je testuję i zapowiadają się obiecująco ;) Zostawmy więc teraz ten przydługi wstęp i przejdźmy do rzeczy! ;) (zaznaczam jeszcze przedtem, że jestem tylko amatorką i samoukiem ;))
Zacznijmy może od kosmetyków do twarzy. Moja jest raczej bezproblemowa. Poza drobnymi, popękanymi naczynkami i lekkimi cieniami pod oczami, nie mam z nią większych problemów. Mimo wszystko, jakimś cudem, to jej poświęcam najwięcej uwagi. To chyba przez szarawy koloryt, który bardzo staram się zamaskować ;)
Najpierw na całą twarz nakładam krem BB Hot Pink Skin79. Jego pełną recenzję, możecie znaleźć tutaj. Generalnie, jeśli jeszcze się nad nim zastanawiacie - polecam ;) Potem, w zależności od humoru i nastroju, nakładam na twarz bronzer z trio Face Form Sleek w odcieniu Fair (recenzja) oraz któryś z różów, moim absolutnym ulubieńcem stał się Pink Ice (środkowy) z palety Pink Sprint Sleek. Potem jeszcze tylko rozświetlacz Highlighter Powder Kobo w odcieniu 310 Moonlight (tworzy piękną, różowosrebrną taflę) i makijaż twarzy jest skończony. Na zdjęciu znajdują się jeszcze Meteorites Guerlain, lecz nakładam je jako puder wykończeniowy, po umalowaniu oczu i ust. 
Makijaż oczu, od jakiegoś czasu wygląda u mnie następująco: zaczynam od korektora, moim ulubionym (ale nie idealnym;)) jest ostatnio Lumi Magique L'oreal w kolorze Light. Lekko wklepuję go Beauty Blenderem i wszystko wygląda świetnie ;) Jego recenzję znajdziecie tu. Zaraz potem przechodzę do malowania brwi. Robię to kolejną paletką Sleek Brow Kit w kolorze Black. Tak, jest czarna, ale wygląda bardzo naturalnie. Z kolei gdy używam brązów, dopiero zaczynam prezentować się jak cudak ;) W każdym razie, bardzo tą paletę lubię, jej pełną recenzję pisałam już jakiś czas temu, tutaj. Powieki maluję bardzo szybko, w następujący sposób: najpierw nakładam bazę Hean Stay On (uwiebiam! tutaj jest jej recenzja), potem nakładam cielisty cień Kobo Mono Eyeshadow w odcieniu 145 Sandy Beach i maluję kreski eyelinerem Super Liner Gel Intenza L'oreal w kolorze 01 Pure Black. Jest on absolutnie godny polecenia,  żaden inny, używany przeze mnie, nie jest tak dobry. Tutaj możecie poczytać więcej na jego temat. A kreski maluję zależnie od humoru, raz dłuższe, raz krótsze, raz cienkie, a raz grube ;) Potem jeszcze tylko baza Advance Volumiere Eveline, oraz mój ostatnio ulubiony tusz do rzęs Dior Diorshow Iconic Overcurl (tutaj jest jego recenzja) i firanki aż do nieba gwarantowane ;)
Potem jeszcze tylko usta :) W zależności od humoru i stanu moich warg wybieram kolorowe balsamy, lub pomadki. I tutaj nie przywiązuję się do żadnego produktu, jedynymi ulubieńcami są Dior Addict Lip Glow Color Reviever Balm (pisałam o nim w tym miejscu) oraz Slim Gel Lipstick Inglot, o numerze 61 (recenzja). Oba są świetne i warte zakupu ;) Reszta zmienia się w zależności od różnych czynników, ale zazwyczaj wszystko oscyluje wokół różu (od fuksji, po delikatne, pudrowe kolory) oraz nude, choć w mojej kolekcji znajduje się też kilka odcieni czerwieni i fioletów. Na zdjęciu znajdują się jeszcze L'oreal Rouge Caresse w kolorze 101 Tempting Lilac oraz Mac Lipstick w odcieniu Giddy (wykończenie Lustre). 
Maluję się oczywiście w moim ukochanym lusterku marki Zoeva :D A całość prezentuje się mniej więcej w ten sposób:
Macie może jakiś ulubiony rodzaj makijażu? Taki, który wykonujecie sprawdzonymi kosmetykami, niezależnie od dnia, pogody i okazji? W którym zawsze będziecie się dobrze czuć, doda Wam pewności siebie, oraz wytrzyma każdą przeciwność losu? ;) 

środa, 10 czerwca 2015

Tuszujemy rzęsy z Diorshow Iconic Overcurl, Christian Dior

Tusz Dior Iconic Overcurl, kupiłam w okolicy Bożego Narodzenia podczas Dni Vip w Sephorze, jako prezent od mojej babci. Dodatkowo, otrzymałam do niego mini paletkę cieni (takie małe Dior'owe piątki, do obejrzenia tutaj). Powiem szczerze, że nad zakupem nie zastanawiałam się jakoś wybitnie długo, pamiętałam, że tusz miał niezłe opinie, 20% rabatu i te cienie przesądziły sprawę. W akompaniamencie stękań męża, poszłam do kasy. Czy jestem zadowolona? Już mówię!
Tusz przybywa do nas w granatowym kartoniku, we wnętrzu którego, kryje się piękne, srebrne opakowanie z czarnymi napisami. Jest ono naprawdę świetnej jakości, podczas użytkowania nie musimy się obawiać rys, ścierania wzoru, ani liter. Wszystko dobrze się odkręca, a opakowanie działa jakby "na klik", który wskakuje na miejsce, gdy zostaje dokręcony do końca.  Zawiera 10ml tuszu, który jest ważny 6 miesięcy od otwarcia.
Szczoteczka, którą kryje opakowanie, jest z normalnego włosia, wygięta w łuk. Nie lubię takich aplikatorów, ale tą obdarzyłam sympatią. Łatwo się nią operuje, i trudno wydłubać sobie nią oko ;) Zarówno górne, jak i dolne rzęsy, łatwo pokryć odpowiednią ilością tuszu. Nie umazałam nim nigdy powieki, nie musiałam wycieraniem go niszczyć makijażu, to ogromny plus.
Kolor tuszu, jest w moim mniemaniu bardzo ładny, i wyjątkowo czarny. Nie blaknie też w ciągu dnia, co przy mojej ciemnej oprawie oczu i właściwie czarnych włosach, jest ważne. Nie lubię szarości na rzęsach ;) Na jego szczęście, trzyma się na swoim miejscu cały dzień (lub całą noc ;)). Nic się u mnie nie osypuje, ani nie rozmazuje. Konsystencja też mi odpowiada, właściwie od pierwszego dnia dobrze się nim malowało. Nie pozostawia po sobie żadnych grudek, ani innych "kosmitów", nie skleja, czyli mamy w nim wszystko to, co tygryski lubią najbardziej ;)
I teraz najważniejsze! Jaki daje efekt? Jak na moje wiecznie potargane (serio :/) rzęsy, świetny. Wydłuża, pogrubia, podkręca, dawno nie miałam tak dobrego tuszu. Kiedy pierwszy raz po jego użyciu, założyłam okulary słoneczne, czułam, jak włoski się o nie opierają ;) Rzadko się u mnie coś takiego zdarza :P Aby uzyskać taki efekt, nie trzeba się też zbytnio namachać, dwie warstwy sprawiają, że mamy firanki niemal do nieba ;) Pokażę Wam jeszcze efekt na zdjęciu. Rzęsy nie są na nim posklejane, moje po prostu się ze sobą krzyżują i plączą. Niestety. Dior i tak nieźle je ujarzmia, jednocześnie nie usztywniając ich.
Wady? Największą jego wadą jest cena. 155-159zł, nie jest małą kwotą. Można polować na dni Vip, bądź inne okazje, ale poniżej 100zł raczej go nie kupimy ;) Może trochę lepiej mógłby ujarzmiać moje rzęsy, ale mam świadomość, że i tak jest wyjątkowo dobrze. Mimo wszystko, tusz świetnie się u mnie sprawdził i zakupu nie żałuję. Może za jakiś czas trafi do mnie ponownie...? ;)
Miałyście może styczność z tym tuszem? Jak się u Was sprawdził? A może macie na niego ochotę? Dajcie jeszcze znać, jak minął Wam długi weekend! Mój był jak najbardziej udany, zarówno dni wolne, jak i wesele, były bardzo fajne! :) Migrena po, może trochę mniej :P 

piątek, 5 czerwca 2015

Hot Pink Skin79, czyli o azjatyckim kremie BB na skórze bladej Polki

No dobrze. Kiedy zainteresowałam się kremami BB? Jakieś 5 lat temu, jeszcze na studiach. Pierwszym moim nabytkiem, był specyfik właśnie marki Skin79, Vip Gold Super Plus. Sięgnęłam po niego właściwie dlatego, że na polskim rynku nie potrafiłam znaleźć nic, co odpowiadałoby mi odcieniem. Już nie raz mówiłam, że moja skóra jest szarawo-różowa, bardzo blada, trudna. Po prostu... Obietnica wtopienia się w kolor mego lica, i odżywienie skóry zadziałały jak magnes. A że sroką, zakochaną w nowinkach byłam zawsze, to kupiłam, użyłam i... zwyciężyłam :P Nareszcie coś sensownego! Tak więc od tych kilku lat, kremy BB (właściwie głównie tej marki, tylko jeden miałam inny), w mojej kosmetyczce są zawsze. Hot Pink Skin79 dostałam do przetestowania od Polskiego Dystrybutora marki (http://www.skin79-polska.pl/), i to na nim chciałabym się dziś skupić. Czy jest tak samo dobry, jak trzy wcześniejsze kremy, sygnowane tym samym logo? Hot Pink Super Plus BB Cream Triple Functions Skin79 to najchętniej kupowany krem BB na polskim rynku. Co to jest BB? Po prostu krem dobrze pokrywający zmiany skórne, jednocześnie pielęgnujący twarz. Mój przeznaczony jest do cery tłustej, poszarzałej, przebarwionej i nadaje naturalne, pudrowe wykończenie makijażu. Ostatnio została zmieniona jego formuła, opakowanie, zwiększono filtr Spf, oraz położono nacisk, by krem nie ciemniał w ciągu dnia. Co więc od niego otrzymujemy? Rozjaśnienie cery, działanie przeciwzmarszczkowe i ochronę przed niechcianym promieniowaniem.
Krem zapakowany jest w śliczne, różowiutkie, plastikowe opakowanie. Pierwotnie znajdował się też w kartoniku, z naklejką dystrybutora, ale moje nie przeżyło spotkania z Pocztą. Myślę, że każda sroczka będzie usatysfakcjonowana, ja bardzo te opakowania lubię. Pompka też działa całkiem nieźle, z doświadczenia wiem, że pod koniec, zdarza jej się delikatnie "strzelać" a napisy na opakowaniu, po kilku miesiącach delikatnie zanikają. Jednak w moim przypadku, są to kosmetyki długodystansowe, 40g kremu, zużywam ponad pół roku (choć zdarzają mi się rzadkie zdrady z podkładami). Krem tej marki, otwarty wczesną wiosną, używam jeszcze późną jesienią. Zmieńmy zatem temat... Co z zapachem? Podczas nakładania, towarzyszy nam delikatny aromat kwiatów, ale po chwili zanika. Nic męczącego, myślę, że będzie znośny nawet dla bardzo wrażliwych na tym punkcie. Konsystencja kremu jest bardzo gęsta, treściwa, ale nie mogę powiedzieć, że ciężka. Kosmetyk najlepiej nakładać palcami, wcześniej delikatnie go rozgrzewając. Pamiętajmy też, aby nie przesadzić, pół pompki na całą twarz w zupełności wystarczy ;)
Co z kolorem (tutaj znajdziecie podkłady, które mi pasują)? Wszak to dość istotna kwestia. Przypomnę tu może moje pierwsze doświadczenia sprzed lat, z tego typu specyfikami. Po otwarciu opakowania, pomyślałam: "matko kochana, co za ciemnica! to się w życiu nie dopasuje!". Nałożyłam tą ciemnicę na twarz... i się dopasowała ;) Tak samo było właściwie z każdym innym kremem BB, z tym również. Hot Pink jest szaro-beżowy, według mnie wpada w różowe tony. Trzeba jednak pamiętać, by nie przesadzić, jeśli nałożymy go za dużo, adaptowanie się kosmetyku, może potrwać nawet do godziny. Jeśli jednak nakładam na twarz wspomniane pół pompki, po kilku minutach wszystko wygląda już świetnie. Tak więc, jeśli mogę coś poradzić odnośnie dobierania kremu według odcienia: nie warto trzymać się tego zbyt sztywno. Mimo wszystko, poinformuję jeszcze, że marka Skin79 ma krem z żółtymi tonami Orange, oraz znacznie jaśniejszy od tego (z różowymi tonami) Green. Co się z nim dzieje w ciągu dnia? Na pewno nie ciemnieje, wręcz powiedziałabym, że na mojej twarzy delikatnie jaśnieje, ale może to jakiś matrix ;) Wykończenie jakie otrzymujemy, to moim zdaniem "satyna". Nie półmat, nie mat, nie glow, twarz jest po prostu rozświetlona i satynowa.
Trwałość w ciągu dnia również jest godna pochwały. Wiele razy pisałam, że wiecznie mam katar. W przypadku tego kremu, nie muszę obawiać się, że po jednym wytarciu nosa wszystko zniknie. Spokojnie mogę wybrać się na imprezę i nie obawiać się, że makijaż się zetrze. Jednocześnie krem nie ma tendencji do brudzenia wszystkiego na prawo i lewo. Jedynie na samym początku, zanim zaschnie, zdarzyło mu się ubrudzić telefon, ale to raczej normalne. Krycie jest moim zdaniem na bardzo wysokim poziomie. Pod BB znikają wszelkie zaczerwienienia, możemy też użyć go bez żadnych obaw jako korektora pod oczy. Wystarczy jedynie nałożyć pod nie drugą warstwę. I ja często tak właśnie robię, mimo tego, że korektorów Ci u mnie dostatek :P Co ważne, krem nie wchodzi w zmarszczki, dobrze trzyma się zarówno na normalnej, jak i na tłustej skórze (krem BB pełnił nie raz funkcję korektora na niedoskonałości u mojego męża. Ma strasznie tłustą cerę, a wszystko świetnie się trzymało, kolor też dopasował się bez zarzutu). Przy okazji posta z nowościami, wspominałam już, że lubię kremy BB szczególnie latem, za to, że mają wysokie filtry. Wtedy mam jakoś czystsze sumienie, że "zapominam" sobie o kremie z Spf. Właściwości pielęgnacyjne? Pod BB nie kładę normalnego kremu na dzień, i nie wydaje mi się, aby moja skóra w jakikolwiek sposób na tym ucierpiała. Jest dokładnie taka sama, jak była (ale ostatnio jest jakoś wyjątkowo ładnie rozświetlona). Ważną kwestią w przypadku kremów BB jest zapychanie. Hot Pink nie spłatał mi żadnego psikusa, żadna nowa zmiana się u mnie nie pojawiła. Trzeba jednak pamiętać, aby odpowiednio oczyszczać skórę (np metodą OCM, specjalną pianką, lub stosować wieloetapowe oczyszczanie). Wtedy nie musimy obawiać się nieprzyjemnych następstw stosowania BB. W zamian otrzymujemy świeży, promienny wygląd i piękną, satynową cerę. Same zobaczcie :)
Cena? Aktualnie 99zł (promocja), jednak cena regularna dystrybutora, to 130zł. Gdzie go kupić? Tutaj znajdziecie wszystkie informacje, gdzie nabyć oryginalny krem BB Skin79 (mamy do wyboru allegro i sklep dystrybutora). W ramach podsumowania powiem tylko, że jak najbardziej warto go poznać. Azjatyckie kremy BB nawet nie umywają się do europejskich kremów tonujących, które producenci tylko nazywają sobie w ten sam sposób, a ten to już specyfik wręcz kultowy, i naprawdę bardzo dobry (I nie bójcie się innego logo! Producent po prostu je zmienił, informacje na ten temat są w tym miejscu).
Miałyście już może styczność z azjatyckimi BB? A może znacie kremy tej marki, lub macie na nie ochotę? No i dajcie znać, jak mija Wam długi weekend! :) U mnie pogoda jest piękna, w sobotę czeka mnie wesele, i mam nadzieję, że wszyscy będziemy się dobrze bawić ;)

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Ulubieńcy maja

W maju ulubieńców znowu jest niewiele, i tym razem obyło się całkowicie bez pielęgnacji (nie wiem jak zaklasyfikować serum do rzęs Eveline, no to pielęgnacja, ni to kolorówka ;)). Nie mam pojęcia jak to jest, ale ostatnio nie trafiłam na żadne kosmetyczne objawienia z tej kategorii. Mam jednak nadzieję na zmianę, bo wyciągnęłam niedawno z zapasów krem, który ma potencjał, może czerwiec przerwie tą kolorową passę ;)
Zacznijmy może od mojej ostatniej miłości - Slim Gel Lipstick Inglot. Pisałam już o niej tutaj. I nadal zdania nie zmieniłam. Owa żelowa pomadka, spisuje się na moich problematycznych ustach wręcz rewelacyjnie. Jest dość tłusta, łatwo się rozprowadza, nie wysusza, nawet gdy mam lekko spierzchnięte usta, potrafi je ukoić. Jestem pod wrażeniem. Mam kolor nr 61, czyli brudny róż i na pewno kiedy się skończy, ponowię zakup :) Drugim, bardzo dobrym kosmetykiem, okazało się Skoncentrowane Serum do Rzęs 3w1, Advance Volumiere Eveline. Oczywiście nie mam tu na myśli działania kondycjonującego, ale w połączeniu z tuszem do rzęs, zastosowane jako baza, sprawia, że rzęsy wyglądają, jak milion dolarów ;) Nie skleja, nie bieli, nie sprawia dosłownie żadnych problemów, a wygląd naszych firanek poprawia bardzo znacząco.
Kolejni dwaj ulubieńcy, to właściwie bardziej duet, niż soliści. Zacznę może od początku, czyli od różu Sleek MakeUp Blush By3 Pink Sprint. Róże są bardzo napigmentowane. Zły pędzel, niewłaściwa ilość kosmetyku, nieodpowiedni ruch i raz, dwa, trzy, wyglądamy jak ruska lala :P W dodatku wytarcie policzków, bez zmywania całości, było niemal niemożliwe... Do tej pory, trio leżało sobie niekochane. Z bardzo prostego powodu - nie umiałam go używać! Jednak po zakupie syntetycznego, bajecznie miękkiego pędzla Zoeva 128 Cream Cheek, okazało się, że róż da się okiełznać. I tym sposobem, zyskałam śliczny (te trzonki! Niemal jak Droga Mleczna!) i dobry jakościowo pędzel oraz z czeluści moich szuflad wyciągnęłam trzy niekochane róże, które nagle okazały się objawieniem. Ślicznie i dziewczęco wyglądają na policzkach, trwają na nich calusieńki dzień, nie zapychają, ale ciężko je sfotografować. Zrobiłam im blisko 60 zdjęć, i jak jeden mąż, na każdym róże wpadały w fiolet. Wybaczcie ;)
Tak jak widać, w tym miesiącu kosmetycznych rewelacji jest niewiele, jednak wszystkie te kosmetyki są warte zakupu. Nawet róże polecam, są trudne w obsłudze, jednak absolutnie warto się ich nauczyć :) Od miesiąca, używam ich przy każdym makijażu, i dosłownie nie mogę się na nie napatrzeć :)