wtorek, 31 stycznia 2017

Bloterazzi & Beautyblender, czyli kilka słów na temat gąbczastych akcesoriów w kolorze fuksji (i nie tylko)

Do małych różowych BeautyBlenderów zawsze miałam niekłamaną słabość... :P Miałam już te w kolorze fuksji, czarne... I zastanawiam się nad kolejnym :D Swój pierwszy egzemplarz kupiłam strasznie dawno, chyba sporo przed założeniem bloga, po zachwytach koleżanek w jednym z klubów na wizażu (taaa, kiedyś byłam tam bardzo aktywna :P może aż za bardzo ;)) więc na dobrą sprawę minęły już co najmniej trzy lata od początku naszej znajomości. Bloterazzi z kolei trafiło do mnie w listopadzie, wraz z jednym z Shinybox'ów, co oczywiście wywołało moją niekłamaną radość :) Jak te dwa różowe, makijażowe gadżety się u mnie sprawdziły? Zapraszam na recenzje!
Mój egzemplarz Bloterazzi był wersją testową, zapakowaną w kartonik, do którego przyklejona była saszetka z płynem do jego mycia. Oryginalne opakowanie, które oglądałam w Sephorze i na beautyblender.net, jest plastikowe, zawiera dwie płaskie gąbeczki i lusterko. Czyli ogólnie rzecz biorąc wszystko czego potrzeba do szczęścia :) Nie to co mój karton :D
Bloterazzi, to poza tym dziwnym narzędziem do rysowania kresek, jedyny produkt marki, którego używamy na sucho. Służy on oczywiście do zbierania sebum, oraz jest wielokrotnego użytku (czyli myjemy, suszymy, i od nowa ;)). Według producenta obie gąbeczki starczają na około 60 dni, jednak uważam, że taki zestaw spokojnie posłuży nam dłużej, szczególnie przy niezbyt intensywnym użytkowaniu. Bloterazzi ma kształt jajka/kropli i wykonany jest ze specjalnego tworzywa, które w dotyku jest delikatne, miękkie, sprężyste i posiada oczywiście - jak każdy produkt tej marki - nietypową strukturę ze specjalnymi kanalikami. Jestem posiadaczką skóry normalnej i wrażliwej, więc aby mój makijaż zaczął się "świecić" muszę zazwyczaj wylądować na tanecznej imprezie (a wtedy zazwyczaj na krzesło wracam tylko na czas posiłków). W karnawale oczywiście takich nie brakuje, więc włożyłam gąbeczkę do mojej mini - mini metalowej torebki imprezowej (jakie rymy :P) w kształcie pudełeczka i rozpoczęłam testowanie. Po użyciu byłam zaskoczona. Otrzymałam świeżą, matową (ale cały czas naturalną) cerę, bez grama sebum, a makijaż pozostał nienaruszony (mam na tym punkcie hopla, nienawidzę rozmazanych tuszów, eyelinerów, wytartych podkładów, zjedzonej szminki, przetłuszczonej twarzy).  Potem można powtórzyć to samo druga stroną, "wrzucić" Bloterazzi do prania (ręcznego, w pralce jednak nie polecam :P) i używać od nowa. Dla mnie osobiście - to świetny gadżet na imprezy. Dla osób z tłustą cerą - pewnie dobry i na co dzień :) Za komplet dwóch gąbeczek w pudełeczku z lusterkiem zapłacimy 75zł, ale jeśli macie problem z bibułkami matującymi ścierającymi makijaż, myślę że może to być ciekawa alternatywa. Dla mnie może rzadko przydatna, ale jednak idealnie pasuje do imprezowej sukienki ;)
Starszym bratem Bloterazzi jest BeautyBlender. Ma on już chyba wszystkie kolory tęczy, choć dla tradycjonalistek zarezerwowane jest jajo w pięknym kolorze fuksji (ja osobiście miałam styczność jeszcze z czarnym). Jest to oczywiście gąbeczka do nakładania makijażu, nie zwierająca lateksu, i wykonana z unikalnego, opatentowanego tworzywa. Co to znaczy? Jajeczko na całej swej powierzchni ma malutkie dziurki (kanaliki?) oraz jest bardzo miękkie i wyjątkowo elastyczne, co sprawia, że naprawdę wyjątkowo przyjemnie się go używa (nie "odbija" się od twarzy jak lateksowe podróbki). Zanim oczywiście weźmiemy się za malowanie, trzeba gąbkę zamoczyć. Powiększa ona wtedy swoją objętość ze trzy razy i chłonie wodę, co ma zapobiec "połykaniu" podkładu. Potem wystarczy już tylko wycisnąć delikatnie jajko, zaaplikować podkład na dłoń a następnie przenieść kosmetyk na gąbkę. Następnie należy stemplować nią twarz: grubszą lub ostrzejszą stroną z łatwością dotrzemy we wszystkie zakamarki. Po prostu. Przez swoją unikalną strukturę, całość wygląda naprawdę bardzo naturalnie. Otrzymujemy makijaż bez plam, smug, i dodatkowo mam wrażenie, że taka metoda aplikacji zwiększa krycie kosmetyków oraz przedłuża ich trwałość dzięki idealnemu "wpracowaniu" produktu w skórę. I muszę przyznać, że do tej pory jest pięknie i różowo. Nieskazitelna cera, łatwość aplikacji, unikalne tworzywo, którym teoretycznie można nakładać zarówno produkty "mokre" jak i "suche" (choć z tymi drugimi nie próbowałam). Ale BeautyBlender, to nie tylko różowe, cudowne, mięciutkie jajeczko bez żadnych wad. Jakie zatem są jego minusy?
Przede wszystkim gąbeczka jednak mimo nasączenia wodą pije podkład lub krem BB. Bez niej wystarczają mi na całą twarz średnio dwie pompki produktu, z nią dochodzę do trzech. Po drugie - tak szczerze powiedziawszy, to ja nienawidzę BeautyBlendera prać (i to nie tylko dlatego, że kolor blednie wraz z myciem ;)). Używam do tego olejku pod prysznic z Isany, bo to jak na razie jedyny produkt, którym udaje mi się całkowicie go doczyścić (powinno używać się do tego letniej wody). W dodatku zazwyczaj trwa to i trwa... Nakładam olejek, spieniam, płuczę, a tu ciągle wychodzi z niego krem BB i znowu krem BB i dalej krem BB. W dodatku całą operację trzeba przeprowadzić wyjątkowo delikatnie, by na gąbeczce nie zostały ślady naszych paznokci, lub nie urwać kawałka (widziałam kiedyś w sieci zdjęcie, jak Dziewczyna podczas mycia urwała górę jajka, więc uważajcie). No i poza tym jest jeszcze rzecz ostatnia, chyba najbardziej rzucająca się w oczy osobom, które BeautyBlendera nie mają. Gąbka kosztuje całe 69zł, choć jest to cena regularna i przy odrobinie chęci upolujemy go sporo taniej, lub z jakimś fajnym gratisem ;) Czy mimo to, jestem z niego zadowolona? Szczerze powiem - zaiste. Przecież gdyby tak nie było, nie kupowałabym kolejnego, a BeautyBlender, którego używam w tym momencie, to chyba już szósty egzemplarz (choć i tak nie zapomnę pierwszego, po dwóch miesiącach porwał mi go kot, bawił się nim dobre pół roku :P). Jedno jajeczko starcza mi na dłużej niż deklarowane 3 miesiące, bo towarzyszy mi około sześciu, ale też przyznać muszę, że nie używam go codziennie ;)
Miałyście styczność z BeautyBlenderem lub Bloterazzi? Jakie macie wrażenia dotyczące ich stosowania? Lubicie? A może niekoniecznie? Dajcie znać, chętnie poczytam o Waszych przemyśleniach na ich temat :)

P.S. Na blogu zaszło kilka kosmetycznych zmian w szablonie, mam nadzieję, że Wam się podoba :) Panno Vejjs, dziękuję! ;*

czwartek, 26 stycznia 2017

Party Time by Shinybox, czyli czas karnawału w pigułce

Po Sylwestrze nadchodzi pora na całkiem przyjemny czas zwany karnawałem. Ja i bale tego typu to raczej średnie połączenie, ale w tym roku, poza imprezą wspomnianą wcześniej, będę miała jeszcze okazję uczestniczenia w jednej domówce i małym "balu" (choć to może trochę nadużycie ;)) będącym osiemnastką kuzyna. W te klimaty (no, może jednak chodziło o bardziej wystawne uroczystości ;)), wpisało się styczniowe pudełeczko Shinybox, noszące nazwę Party Time. Czy jest imprezowo? I czy zawartość pudełeczka przypadła mi do gustu? Zapraszam na recenzję!
Samo pudełeczko, ma jak widać ładną szatę graficzną, w kolorze granatu, kojarzącego się trochę z szaloną nocą oraz usłano je czymś przypominającym konfetti. Niestety - moje nie przeżyło spotkania z Pocztą Polską. To, co widzicie na zdjęciach, to nic, w porównaniu do tego, jak wygląda naprawdę :D Na całe szczęście jednak, nic z zawartości nie ucierpiało, ale granatowe pudełeczko jestem zmuszona wyrzucić...
Akcentem chyba najbardziej "imprezowym", okazały się Luksusowe Rzęsy marki Neicha model nr 513 (zdziwiło mnie, że oba produkty tej marki zostały wyprodukowane w Korei :D) Są to "firanki" wysokiej klasy, produkowane ręcznie, oraz nadające się do wielokrotnego użytku. Zamiennie dodawane były do pudełeczka kępki rzęs tej samej marki. Jak widać - sztuczne rzęsy są mi pisane. Próbowałam przyklejać je dwa razy, raz wyszło, raz nie, potem w desperacji komplet rzuciłam, zgubiłam i tyle z tego było.  Może tym razem będę mieć więcej szczęścia, a nabyte wcześniej doświadczenie nie poszło w las, bo jednak chciałabym w końcu tę sztukę opanować (mam wrażenie, że przy klejeniu rzęs, perfekcyjna kreska eyelinerem to pikuś :P). Koszt? 16.90. Do nich dołączony został Niewidoczny Klej do Rzęs Neicha, będący klasykiem gatunku, czyli najpierw ma on kolor biały, potem zamienia się w przezroczysty ;) Osobiście cieszy mnie ten duet, bo zakładanie sztucznych rzęs, to mój ostatni bastion do zdobycia w sztuce makijażu na własny użytek ;) Nie wiem jednak, czy każdemu przyniesie on tyle samo radości ;) Za klej zapłacimy 14.90.
Tym razem sporą część pudełeczka stanowiły kosmetyki kolorowe. Należy do nich między innymi Cień do Powiek w Kredce Faberlic (jest to marka, zajmująca się kosmetyką tlenową). Mnie trafił się ładny, stalowy kolor nr 5572. I niby wszystko pięknie, ale czy ostatnio też nie dano nam innego cienia w kredce (mnie kojarzy się turkusowy z październikowego boxa)? Być może jestem na ten typ produktów cięta, bo go nie używam, jednak moja mama już po otworzeniu pudełka krzyknęła "Jaki ładny! I na pewno nie chcesz, prawda? To ja wezmę :P" Teraz deklaruje, że jest bardzo dobry ;). Cień kosztuje 22.50. Drugim kosmetykiem okazał się Modelujący Żel do Brwi Bell. Bardzo lubię kosmetyki do brwi, codziennie je podkreślam, więc kolejny produkt tego typu jest oczywiście mile widziany. Trafił mi się odcień nr 2 i na początku myślałam - "będzie za jasny". Jednak potem okazało się, że cała paleta kolorystyczna tego produktu jest dość ciemna, i na moich czarnych brwiach, w towarzystwie brązowo-czarnych włosów prezentuje się on bardzo dobrze. Niestety jednak, trzeba trochę wprawy do nałożenia kosmetyku, bo rzadka konsystencja, w połączeniu z malusieńką szczoteczką potrafią napsocić. Więcej zarzutów nie mam ;) Cena? 9.99 ;) Ostatnim już kosmetykiem z tego zdjęcia, jest Emulsja Rozswietlająca Glow Primer Joko Make Up w odcieniu 201 Love Yourself, którą możemy nałożyć jako rozświetlacz, lub połączyć z podkładem. Ja oczywiście wybrałam pierwszą opcję, ponieważ wszelkiego rodzaju blink - blink nie jest mi obce. Okazał się łatwy w stosowaniu,  stworzył piękną beżowo - różową taflę i wytrzymał cały dzień. Kocham rozświetlacze i również ten podbił me serce. Koszt? 9.90 ;)
Do boxa trafiła również Pasta do Zębów Anty - Osad Blanx Med. Lubię produkty tej marki, zdarza mi się je kupować, więc tę miniaturę chętnie zużyję. Ma ona wybielać przebarwienia spowodowane kawą, czerwonym winem, papierosami (o, to niestety lubię :P), colą i innymi podobnymi produktami. Blanx zawiera w sobie wyciąg z porostu islandzkiego i mikroproszek z bambusa. Mam nadzieję, że będę z niej zadowolona, a moje delikatne dziąsła nie zauważą zamiany ;) Koszt pełnowymiarowego opakowania to 22.90. Prezentem od Cuccio Naturelle było masełko do skórek Butter Milk&Honey. Skórki to moja zmora, nie powiem, i to zawsze lepszy element pudełeczka niż kolejny lakier do paznokci (a dodawano je wymiennie z masełkiem). Szkoda jedynie, że tego typu produkty nie działają poprzez leżenie w kosmetyczce :D Jak zwykle - będę jednak walczyć ze sobą, aby je stosować. Ceny w karcie niestety nie podano ;) Podsumowując - z obu kosmetyków z tego zdjęcia jestem zadowolona :)
W boksie znalazły się jeszcze trzy kosmetyki typowo pielęgnacyjne. Pierwszym z nich jest Zimowy Krem do twarzy -20 Protect Farmona. I ja wszystko rozumiem. Rozumiem, że można wylosować w tej kategorii jeden z trzech kosmetyków, a ja po prostu miałam pecha. Rozumiem, że to trochę inny rodzaj, ale już w grudniu znalazłam w shinybox krem na mrozy, też marki Farmona (przy -12 mąż odmroził sobie po jego użyciu nos, zeszła mu skóra jak po lekkim oparzeniu). To chyba trochę za dużo, wolałabym maskę ryżową Bandi, bądź krem do rąk na mrozy. No i chyba miesiąc po miesiącu nie warto pakować do boxa tego samego, tylko innego (wiecie o co mi chodzi?). A  ze względu na datę ważności - do przyszłego roku nie dotrzyma. Cena? 11.50zł. Kolejnym kosmetykiem okazał się Gliss Kur Fiber Therapy Regeneracja w Olejku Schwarzkopf. Bardzo rzadko kupuję tego typu kosmetyki, ale tym razem, zachęcona obietnicami producenta, postanowiłam spróbować. Moje włosy sięgnęły pasa, ja nie byłam u fryzjera w celu cięcia już chyba ze sto lat i ostatnie 2-3cm mojej czupryny lekko się plącze i puszy. Mam nadzieję, że Olejek zgodnie z obietnicą odbuduje trochę zniszczone włókna włosa, oraz doda im blasku i miękkości. Ogólnie rzecz biorąc - w jego przypadku jestem na tak :) Koszt? 18.99. Ostatnim już produktem, znalezionym przeze mnie w pudełeczku, okazał się Krem Pod Oczy L'orient. Jest to marka, którą kupić można w sieci sklepów "Mydlarnia u Franciszka". Zawiera on kombinację minerałów z Morza Martwego, witamin, protein i naturalnych ekstraktów. Ma za zadanie spłycać zmarszczki, usunąć opuchliznę i niwelować cienie, pozostawiając okolice oka promienne i pełne blasku. Aktualnie mam otwartych kilka kremów pod oczy, ale nie powiem, czuję się zainteresowana i z pewnością go wypróbuję :) Jego cena regularna to 64zł.
W ramach podsumowania muszę stwierdzić, że styczniowe pudełeczko Party Time nawet mi się podoba. Największą wtopą okazał się kolejny krem na mrozy Farmony, a z kolei najbardziej ucieszyły mnie rozświetlacz Joko oraz krem pod oczy L'orient. Całość utrzymano całkiem dobrze w "imprezowym" klimacie, jednak przez dużą zawartość kolorówki - nie każdy może być z tego pudełka zadowolony. Kluczem do szczęścia jest trafienie odpowiedniej dla siebie wersji. Mnie tym razem się to udało - ciemny tusz do brwi, rozświetlacz w chłodnej tonacji i stalowy cień (który i tak porwała mama, ale to może przemilczmy ;)). Załóżmy jednak, że ktoś otrzyma kosmetyki totalnie mu niepasujące i już raczej nie będzie tak miło... Jednak w mojej subiektywnej opinii - jestem na tak (poza drugim kremem do twarzy na mrozy z kolei oczywiście :P) A Wy? Co myślicie o boxie Party Time? Udało Wam się trafić z kolorami? ;)

sobota, 21 stycznia 2017

Najlepsi 2016 roku, czyli trochę o ulubionych kosmetykach

Mimo testów ogromnej ilości produktów, tak na dobrą sprawę jestem bardzo stała w uczuciach. Przeglądałam kilka dni temu post o ulubieńcach roku 2015 i spokojnie mogłabym opublikować go dziś jeszcze raz. Dlaczego? Nadal uważam te produkty za genialne i nadal większości z nich stale używam! (kto nie widział - znajdzie te posty tutaj oraz tutaj i naprawdę polecam zerknąć, bo to nadal moje ukochane kosmetyki, których wiele mam już w kilkunastym egzemplarzu). Jednak mocne, nowo poznane, kosmetyczne top 10 utworzyło się i w tym roku, więc stwierdziłam, że z czystym sumieniem mogę je Wam zaprezentować, tym razem już w jednym poście, może w ramach aktualizacji tych z poprzedniego roku. Jeśli szukacie moich małych i dużych hitów, znajdziecie je w tych trzech wpisach ;) Zapraszam!
W kwestii doznań olfaktorycznych - tym jedynym i niepowtarzalnym okazał się zapach Hermes Un Jardin Sur Le Nil. Co w nim polubiłam? Bardzo przypadł mi do gustu sam aromat tej wody perfumowanej: jest bardzo zielony, jakby zimny, orzeźwiający i naprawdę czuć w nim ogród. Może nie do końca nilowy, choć nad Nilem nigdy nie byłam, i nie miałam okazji by to zweryfikować, ale w zapachu faktycznie czuć gdzieś w tle, zaraz na początku, marchew i pomidory :) Do tego oczywiście wszystko suto okraszone jest kwaśnym grejpfrutem i delikatnym mango. Potem do głosu dochodzą akcenty kwiatowe i zapach trochę się uspokaja. Ja czuję głównie lotos i peonię, choć w nutach serca wymieniany jest jeszcze hiacynt, tatarak oraz pomarańcza. Z kolei na samym końcu, witają mnie przede wszystkim irysy i piżmo. Wspomnianego w opisie cynamonu, kadzidła oraz labdanum chyba nie miałam okazji poznać. Zapachy Hermesa, na mojej skórze są całodniowe. Na włosach i ubraniach trwają nawet dłużej... Ten akurat ma mniejszą projekcję niż Eau des Merveilles, trzyma się niedaleko ciała, zwłaszcza blisko finału, jednak czuję go na swojej skórze do końca. Aromat ten pokochałam, nie będę ukrywać. Brawo Hermes, uwielbiam Twoje zapachy! To mój drugi flakon tej wody i będzie trzeci ;)
W kwestii kolorówki, na nowo odkryłam serię tuszów Mac In Extreme Dimension 3D Lash Black Extreme. Jedne go kochają, inne nienawidzą, wiem... Ja należę jednak do tej pierwszej grupy i do końca będę twierdzić, że to maskara pozwalająca "podrasować" moje rzęsy do granic możliwości. Genialnie pogrubia, fantastycznie wydłuża i idealnie podkręca, dając nam iście teatralny, imprezowy efekt (choć ja lubię taki na codzień :P) Mimo dziwnej szczoteczki - jest fenomenalna i z pewnością kiedyś do niej wrócę. Jak tylko trafię na jakiś przypływ gotówki bądź ciekawą promocję, bo niestety cena to mały minus tego cuda ;) Tutaj znajdziecie całą recenzję ;) W kwestii paznokci, zdecydowanie królował Golden Rose Rich Color nr 120. Nie jestem w stanie zliczyć, która to moja buteleczka, ale Pani sprzedająca w salonie GR, zawsze gdy mnie widzi, dobrze wie, po co przychodzę. W kwestii paznokci jestem monotematyczna. Gdy do czegoś się "przykleję", trudno mi to zostawić. W tym przypadku pokochałam kolor balansujący pomiędzy nude, szarością a delikatnym fioletem, który świetnie pasuje do moich często sinawych rąk :P W dodatku wraz z topem i bazą utrzymuje się tydzień bez odprysków, łatwo się go używa i kosztuje jedynie 6.90. Ja w kwestii klasycznych lakierów nie żądam niczego więcej i będę z pewnością kupowała go dalej. Kochamy się bardzo :D (miałam też inne kolory z tej serii i niestety nie były już takie dobre, ten jest wyjątkowy ;)). Ostatnim produktem z tego zdjęcia jest Golden Rose Puder do Brwi nr 107. Świetnie się on utrzymuje, jest bardzo trwały, łatwy w użyciu i pięknie podkreśla brwi. W dodatku bez problemu udało mi się znaleźć odcień, który idealnie pasuje do moich bardzo ciemnych, brązowoczarnych włosów (co paradoksalnie nie jest proste!). W dobrej cenie dostaniemy tu bardzo wydajny i świetny jakościowo kosmetyk, występujący w sporej gamie kolorów. Z mojej perspektywy, to jeden z lepszych zakupów w ostatnim roku, gości na moich brwiach niemal każdego dnia ;)
Genialnym zakupem roku 2016 okazał się też Dior Diorskin Nude Air Glowing Gardens Illuminating Powder 001 Glowing Pink. Moja silna wola wtedy nie wytrzymała, i rozświetlacz za miliony monet z wiosennej edycji limitowanej mnie skusił. Na początku głównie swoim chłodnym, różowawym kolorem i cudownym tłoczeniem (niestety zdjęcia odejmują mu uroku), ale kiedy powoli zaczęliśmy się poznawać, okazało się, że jest trwały, piekielnie wydajny, bardzo łatwy w obsłudze i tworzy na policzku piękną taflę. Dla Dam ciepłej urody, Dior przygotował również drugą wersję kolorystyczną, utrzymaną w złotych klimatach ;) Szkoda jedynie, że to edycja limitowana, ale może wiosną Dior zaskoczy nas czymś równie pięknym i równie dobrym :) Z kolei na twarzy najczęściej (bo w sumie chyba non stop od wakacji) lądował Skin79 Super+ Triple Functions Orange. Kupiłam go ze względu na wysoki filtr i świadomość, że moja twarz, po złapaniu odrobiny opalenizny jest cieplejsza (bo nie ciemniejsza przecież :P taka magia). Orange według mnie nie ma zaś tonu typowo ciepłego, a neutralny, dobrze wyglądający u większości bladolicych Polek. Krem BB ma dość duże krycie, daje satynowo - matowy efekt, jest bardzo trwały a cera po jego użyciu wygląda pięknie, zdrowo i promiennie. Mimo tego, że lato dawno się skończyło, a moja cera wróciła do swojego trupio-zimnego odcienia, to i tak bardzo chętnie go używam, chyba ze względu na jego duże zdolności adaptacyjne. To moje drugie opakowanie tego kremu BB i znając życie - pewnie nie ostatnie (używam go zamiennie z Hot Pink i to moje dwa niezbędniki w kwestii makijażu twarzy).
W 2016 roku znalazłam też bardzo dobry szampon oczyszczający. Jest to Pharmaceris H Purin Oily, czyli Specjalistyczny Szampon Przeciwłupieżowy do Skóry Łojotokowej. Produkt, ten, przeznaczony jest do skóry z łupieżem tłustym, ŁZS, łuszczycą lub uporczywym świądem (bądź ze wszystkim razem, u mnie np. występują dwa ostatnie). Używam tego kosmetyku wchodząc pod prysznic, czyli nakładam go na początku, a zmywam przed wyjściem, więc przebywa on sobie na mojej głowie dobre kilka minut. I co zaobserwowałam? Zmniejszenie świądu niemal do zera (a bywało tak, że nie mogłam zasnąć, bo swędziła mnie głowa), wygładzenie zmian łuszczycowych i zmniejszenie zaczerwienienia. Z czystym sumieniem mogę również stwierdzić, że naprawdę znacząco ograniczył on przetłuszczanie się mojej czupryny, nie robiąc z niej siana. Włosy są gładkie, lśniące, puszyste, a skóra głowy uspokojona. Kosmetyk ten gości u mnie już od roku i z pewnością będzie gościł dalej, ponieważ zaobserwowałam, że chyba najlepsze efekty na mojej skórze daje naprzemienne stosowanie go z szamponami łagodnymi (teraz akurat to Emotopic w piance ;)). No i mąż nie może bez niego żyć :P Drugim cudem od spraw beznadziejnych marki Pharmaceris, okazał się Preparat 3w1 Intensywnie Natłuszczający do Ciała Emotopic. Co mnie w nim zaczarowało? Bardzo pomógł mi on w pozbyciu się ognisk łuszczycy i innych przesuszeń. Tak jak zwykle w sytuacji kryzysowej, poszłam oczywiście do dermatologa, dostałam płyn do smarowania plamek, smarowałam się nim ponad tydzień i efektów nie było... Totalnie bez zmian, no może łuski było ciut mniej, a plamy stały się bardziej bordowe :( W akcie desperacji wyciągnęłam jednak z szafki ten niepozorny słoiczek i zaczęłam smarowanie - na plamki łuszczycowe - najpierw płyn, potem Pharmaceris, a na same przesuszenia - sam preparat 3w1. Dzięki niemu, zniknęły wszystkie szorstkie niczym  tarka miejsca i plamy łuszczycowe, na które nie pomagał sam lek. Moje zdziwienie naprawdę okazało się niemałe, a Emotopic trafił na stałe do mojej kosmetyczki :) Polecam go wypróbować wszystkim zmagającym się z podobnymi dolegliwościami i nie tylko, mężowi np. uratował też nos podczas kataru ;) Ostatni produkt, to może nie kosmetyk kryzysowy, ale chyba każdej kobiecie niezbędny. Garnier Płyn Micelarny 3w1 gości u mnie już dobrych kilka lat. Lubię go za to, że jest skuteczny (zmywa nawet moją szpachlę :P), łagodny i niedrogi (nie to co Bioderma...). Nie klei się, nie szczypie w oczy, właściwie dla mnie to prawdziwy ideał. Nie wiem ile opakowań już zużyłam, ale naprawdę od bardzo dawna gości on u mnie właściwie non stop, od czasu do czasu zamiennie z Biodermą Sensibio ;)
Ostatnim już produktem, jakiego niestety w tym momencie nie posiadam (stąd zdjęcie "z innej bajki"), ale który bardzo zasłużył żeby się tu znaleźć, jest Norel Face Rejuve Żurawinowe Serum Napinające. Cera po jego użyciu bardzo szybko wyglądała lepiej, przez co uważam je za idealny kosmetyk dla niecierpliwych ;) A tak poza tym? Polubiłam w tym kosmetyku właściwie wszystko - konsystencję, zapach, tempo wchłaniania i działanie... Skóra bardzo szybko była rozjaśniona, ujędrniona i pięknie nawilżona. Z pewnością kiedyś kupię kolejne opakowanie, mimo tego, że schodzi z niego trochę sreberko ;) Poza tym drobnym defektem - reszta jest boska! Zainteresowanych odsyłam jeszcze do pełnej recenzji, tam znajdziecie na jego temat dużo więcej :)
I tym razem to już wszystko! Znacie któregoś z moich ulubieńców? Też dobrze się u Was sprawdził? A może wręcz odwrotnie? Dajcie znać! Bez skrępowania możecie zostawić też linki do swoich ulubieńców roku! :) (przez wyjazd mogłam coś przegapić ;) a chętnie zajrzę :))

P.S. Polecam raz jeszcze zajrzeć do ulubieńców sprzed roku, oni nadal są bardzo aktualni! klik i klik

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Spóźnione grudniowe nowości, czyli mały powrót do 2016 roku

W grudniu nowości jak na ten miesiąc chyba nie było jakoś szaleńczo dużo ;) A zapowiadało się :P Święta, prezenty, moje urodziny, wyprzedaże, mało osób by nie uległo :D Ale z racji tego, że moja szafa wymagała aktualizacji systemu (przytyłam wreszcie 6kg, dobiłam do wymarzonych 50ciu ;)), brak mi było kreacji na Sylwestra, a ostatnie szpilki odmówiły posłuszeństwa, większość funduszy "poszło w ciuchy" :D Nie byłabym jednak sobą, gdyby grudzień nie obfitował choćby w maleńki akcent kosmetyczny, który Wam dziś pokażę (na zdjęcia nie załapały się tylko odżywki i farba do włosów L'oreal Casting Creme Gloss w kolorze ciemny brąz, o której było tu już wiele razy, wszak na stałe jej używam). Zapraszam do oglądania! (i czytania też :P)
W grudniu skusiłam się między innymi na mój ulubiony Płyn Micelarny 3w1 Garnier Skóra Wrażliwa. Był to duopak, ale jedna z butelek poszła już w ruch, więc nie załapała się na sesję. To ostatnio chyba mój ulubiony micel - poza Biodermą Sensibio. Zaletą tego jest jednak podobne, niedrażniące działanie, skuteczność i przyzwoita cena ;) Drugim zakupem uzupełniającym produkty pierwszej potrzeby, był ulubiony aktualnie antyperspirant Vichy Traitement Anti - Transpirant 48h. Za co go lubię? Za skuteczność, za to, że nie brudzi mojej właściwie wyłącznie czarnej garderoby, oraz nie powoduje swędzenia. I dopóki nie zacznie, chyba nie będę szukać niczego nowego :P W grudniu trafiło do mnie też ponoć świetne serum Klairs Freshly Juiced Vitamin Drop Serum. Naczytałam się o nim sporo dobrego - i cóż... Uległam. Mam nadzieję, że i u mnie będzie działać tak cudownie, bo jak nie, to będę zła :D Z racji wyprzedaży, pojawiły się u mnie również trzy żele pod prysznic The Body Shop (z czego jeden będzie prezentem). Sobie zostawiłam wersję Vineyard Peach, pachnącą jak bardzo dojrzałe brzoskwinie, oraz Pinita Colada, która z kolei bardzo realistycznie pachnie pinacoladą, kokos i ananas wewnątrz gwarantowane ;)
Z racji tego, że skończyła się w grudniu moja baza pod cienie, postanowiłam wrócić do starej, dobrze mi znanej (to moje czwarte opakowanie) Hean Stay On Eyeshadow Base. Lubię ją, bo jest tania, skuteczna i łatwa w obsłudze, na moich bezproblemowych powiekach niczego więcej do szczęścia nie potrzeba ;) Robiąc zakupy przez internet, uzupełniłam też zapas Seche Vite, wszak nadal zamiennie z hybrydą robię tradycyjny manicure, a to chyba jednak mój ulubiony top, którego nie może nie być u mnie w domu. Mimo kilku wad, kocham go nade wszystko i lepszego do tej pory nie znalazłam ;) Na zdjęciu widać też Kępki Rzęs Ardell Double Up, które miałam testować w okresie karnawałowo - imprezowym (bo z rzęsami na pasku poniosłam sromotną porażkę :P) oraz klej Duo, ale nadal nie mam odwagi :P Z pewnością wcześniej czy później się za nie zbiorę, ale na razie wystarczy chyba, jak po samym tuszu kobiety pytają, czy moje rzęsy są sztuczne :D (efekty kuracji odżywką). Ostatnim produktem ze zdjęcia jest świetny cień bazowy Delia Eyeshadow nr 3. To moje drugie lub trzecie opakowanie tego produktu, i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że świetnie nadaje się do stosowania w towarzystwie kreski. Bardzo dobrze utrwala ją i ujednolica powiekę, więc towarzyszy mi on i w makijażu na co dzień i od święta ;)
Na gwiazdkę dostałam od mamy (wcześniej oczywiście powiedziałam o obiekcie swych zainteresowań, nie ma tak dobrze :P) korektor Mac Pro Longwear Concealer w odcieniu NW15. Używam go sobie od 25 grudnia i muszę powiedzieć, że chyba bardzo się polubimy. Szersza recenzja z pewnością się pojawi, ale na razie to na pewno jeden z najlepiej spisujących się u mnie korektorów, jakie znam. Dalej widać już chyba jedynie pomadkowy szał ciał... Nie wiem co się stało, ale w roku 2016 chyba straciłam kontrolę nad ilością szminek, w dodatku przekonałam się do ostrych, neonowych kolorów (może nie na co dzień, ale na imprezach i wakacjach już nie mam żadnych oporów jeśli chodzi o fuksje, fiolety, czerwienie i burgundy). Tak więc ostatnio trafiły do mnie Hean Mattense Lipstick w odcieniu 401 Viva Violet, będąca niczym innym niż chłodnym, krzykliwym fioletem oraz Clarins Rose Eclat w już mniej rzucającym się w oczy odcieniu, nr 2 Sweet Rose (do której dostałam bardzo zachęcający gratis w postaci Daily Energizer Lovely Lip Balm, będącym balsamem do ust, który nadaje im blask i delikatny kolor). A kolejnym prezentem gwiazdkowym - tym razem Mikołajem był mąż - okazała się pomadka Mac Lipstick w odcieniu "Dahhlinggg!" pochodząca ze świątecznej edycji limitowanej Mariah Carey. Nie będę ukrywać, całość jest po prostu boska :D Wewnątrz iskrzącego opakowania znajduje się autograf piosenkarki, a na chłodnawym, brzoskwiniowym sztyfcie z kolei wytłoczono motyla. Zarówno opakowanie jak i śliczny, nudziakowy kolor robią wrażenie :)
Z kolei od naszej Dobrej Blogowej Wróżki Interendo, dostałam piękny prezent urodzinowy (nie bój się, w Twoje urodziny naślę na Ciebie moją wróżkę :P). Znalazłam w nim emulsję i krem True Relief Etude House, Mydełko Foamers Oliwa GromWell, piankę do mycia twarzy The Skin Pure Lime Cleansing Foam (po ostatniej przeprawie z Yum Yum Cleanser mam nadzieję na miłą odmianę :D), krem do rąk It's Skin z edycji limitowanej z potworami z Ulicy Sezamkowej (na tubce widać Oscara od piosenki "Kocham Śmieci" :D) o zapachu mięty oraz maseczkę w płachcie Moistfull Collagen Etude House z Dumbo (uwielbiam Dumbo! :D). Jeśli chodzi o część pielęgnacyjną, z racji dużej ilości pootwieranych produktów, nie używałam jeszcze niczego, ale wszystko bardzo mi się spodobało i niecierpliwie czekam na ich kolej :D
Duża część kosmetyków z tego zdjęcia z kolei od razu poszła w ruch! :D Lakieru Opi Nail Laquer w kolorze Let's Be Friends! używałam obsesyjnie od Świąt Bożego Narodzenia praktycznie do teraz. Dopiero ostatnio pomalowałam paznokcie czymś innym - tak bardzo przypadł mi do gustu ten rozbielony róż :D Od czasu do czasu, jako ozdobnik na palcu serdecznym lądował z kolei Opi Charmmy&Sugar. Do nich dołączone były jeszcze słodkie separatory do pedicure z mordką Hello Kitty, jednak nie miałam jeszcze okazji ich używać ;) Ale całość aż kipi słodyczą :D Kolejnym akcentem z Hello Kitty jest limitowana szczotka Tanglee Teezer Compact w moich trzech ulubionych kolorach. Czarnym, białym i czerwonym, w dodatku ma ona jeszcze czerwone ząbki (niestety niewidoczne na zdjęciu). Całość jest cudna, w dodatku uwielbiam te szczotki, więc z pewnością znajdzie u mnie miejsce na półce ;* Patrycja ma też chyba bardzo dobrą pamięć ;) Jakiś czas temu wpadła mi w oko u niej na blogu pomadka DHC Lip Balm z księżniczkami Disney'a, a ona obdarowała mnie jedną z nich <3 Trafił w moje łapki egzemplarz z Królewną Śnieżką (choć bliżej mi do Morticii Addams :P), czyli przejrzysty, delikatny róż, świetnie podkreślający naturalny koloryt warg. Kolejny akcent kolorowy z paczki, to miniatury Make Up For Ever: czarna kredka do oczu i pomadka Ever Artist Rouge Mat w pięknym, dość ciemnym, chłodnym odcieniu czerwieni. Nie będę ukrywać, pomogła mi ona zrobić wrażenie na męskiej części Sylwestrowej imprezy (miałam nawet okazję nawiązać dwa romanse, musiałam tłumaczyć, że mąż siedzi tam przy stole, haha :D Naprawdę nie rozumiem, dlaczego mężczyźni tak szaleją na punkcie czerwonych szminek ;)). A co do samej pomadki - nie rozmazuje się, jest bardzo trwała i nie wysusza ust. Geniusz :D O pielęgnację ust z kolei będę mogła zadbać przy pomocy Macaron Lip Balm It's Skin o zapachu ananasa, również z edycji limitowanej, tym razem z Wielkim Ptakiem z Ulicy Sezamkowej :) Ostatnim już produktem w paczce okazał się Gimmie Brow Benefit. Uwielbiam produkty do brwi, więc również z chęcią go przetestuję. Nie będę ukrywać, Patrycja sprawiła mi ogromną radochę, zwłaszcza że paczka była totalną niespodzianką. Kiedy ją rozpakowywałam dosłownie opadła mi szczęka, a do dziś całość bardzo mnie cieszy ;) Kochana, dziękuję po raz dziesiąty! :*
I to już wszystko, co trafiło do mnie w grudniu. Wpadło Wam coś w oko? Miałyście okazję wypróbować któryś z tych kosmetyków? A może macie na któryś ochotę? Dajcie znać! Chętnie też pooglądam Wasze grudniowe nowości, więc bez skrępowania zostawiajcie linki :) (bo mogły mi umknąć przez Święta i wyjazd na ferie ;))

środa, 11 stycznia 2017

Dr Irena Eris Clinic Way, czyli o moich pierwszych wrażeniach związanych z linią apteczną marki

Witam Was serdecznie po tej dłuższej przerwie! :) Miałam wrócić z Zakopanego wcześniej, jednak bardzo spontanicznie wylądowaliśmy z mężem w Krakowie (w jednym i drugim miejscu chyba nie mogliśmy trafić na większy mróz, choć całe szczęście hotele stanęły na wysokości zadania i było w nich cieplutko ;)). Psychicznie odpoczęłam bardzo, fizycznie za grosz, jednak wyjazd ten będę bardzo miło wspominać. Spontaniczność to chyba jednak dobra rzecz :D (I mówi to osoba, która musi wiedzieć wszystko o wszystkim i mieć poukładaną każdą dziedzinę życia od A do Z. Kiedy się nie da - następuje nieszczęście :P). Wracając jednak do tematu dzisiejszego posta - jakoś przed Sylwestrem napisała do mnie Pani Magda, reprezentująca markę Dr Irena Eris, czy nie zdecydowałabym się opisać swoich pierwszych wrażeń związanych z linią Clinic Way. Nie powiem - w pierwszej chwili miałam wątpliwości, bo prawie zawsze piszę recenzję, kiedy pudełko po kosmetyku jest puste, bądź niemalże puste. Jednak pomyślałam, że w końcu to tylko pierwsze wrażenie, no i przecież kiedy zużyję całość, recenzję mogę edytować... Tak więc zdecydowałam się na pożądane przeze mnie już chyba któryś rok Dermokapsułki Rewitalizujące, oraz Przeciwzmarszczkowy Trzyfazowy Oczyszczający Oleożel do Demakijażu i Mycia Twarzy (z racji tego, że ostatnie paskudztwo do demakijażu ostro dało mi popalić, pożądałam czegoś ekstra). Paczkę z tym oto duetem, dostałam w poniedziałek, 9 stycznia, więc będą to naprawdę pierwsze wrażenia. I o ile żel do demakijażu można ocenić całkiem szybko i bardzo sprawnie, o tyle kapsułki z pewnością dostaną jeszcze swoje drugie pięć minut (niech żyje rzetelność! ;)).
Przeciwzmarszczkowy Trzyfazowy Oczyszczający Oleożel do Demakijażu i Mycia Twarzy, znajduje się w sporej, bo zawierającej 175ml tubie, którą się odkręca (wolałabym coś zamykanego na klik, bo jest wygodniej, ale na dobrą sprawę, ta też jest okej). Ma on za zadanie oczyszczenie naszej twarzy z makijażu lub tylko z zanieczyszczeń (więc można używać go też np. rano). Kosmetyk ma bardzo ciekawą, trójfazową konsystencję. Po wyciśnięciu go z tuby, otrzymujemy przezroczysty żel. Kiedy z kolei nałożymy go na suchą twarz, i zaczniemy masować, zamienia się ona w przyjemny, jedwabisty olejek, którego używanie naprawdę sprawia przyjemność. Usuwanie makijażu naprawdę jest bardzo komfortowe, palce suną po twarzy bez żadnych oporów i wszystko odbywa się wyjątkowo delikatnie (czyli unikamy wszelkiego naciągania skóry powodującego zmarszczki ;)). Trzeci etap, to z kolei spłukiwanie. Wtedy olejek staje się białą emulsją... Więc mamy tu trójfazowe czary mary, hokus - pokus, w sam raz dla gadżeciar ;)
Zapach kosmetyku jest bardzo delikatny, nieszkodliwy, wyczuwalny chyba jedynie w opakowaniu. Jeśli chodzi o ilość żelu, niezbędną nam do demakijażu - wydaje mi się, że potrzeba go do wykonania masażu naprawdę niewiele. Z kolei jakie efekty zastałam po wszystkim? Olejek bardzo ładnie usunął makijaż i zanieczyszczenia (musiałam domyć płynem micelarnym jedynie odrobinę eyelinera albo tuszu, znajdującego się między rzęsami, a w moim przypadku to bardzo dobry wynik - i tak, poszłam na całość oraz zmyłam olejkiem również makijaż oczu - nic nie szczypie ;)). Zdziwiło mnie to, że skóra po jego użyciu była naprawdę gładka, delikatna, jedwabista i wyjątkowo czysta, a jednocześnie nieściągnięta. W przypadku skóry suchej (a zimą taką posiadam, zwłaszcza po łażeniu na mrozie) jest to wyjątkowo ważne. Jestem ciekawa, jak sprawdzi się przy stałym użytkowaniu, ale coś czuję, że chyba szykuje nam się dłuższy romans ;) (producent obiecuje nawet lekkie wygładzenie zmarszczek! Ciekawe, jak z tym będzie ;)). Koszt tego cuda? 59zł, ale w wielu miejscach, między innymi w sklepie internetowym marki trwa promocja.
Drugim kosmetykiem, który wybrałam sobie do testów, były Dermokapsułki Rewitalizujące. Zawierają one koncentrat witaminowo - rewitalizujący, który polecany jest w każdym wieku, w celu regeneracji skóry zmęczonej, odwodnionej, przesuszonej, bądź jako profilaktyka przeciw procesom starzenia (coś w sam raz dla mnie, jakby na to nie patrzeć). Całość zamknięta jest w jednorazowych kapsułkach (nie jeść, nie połykać!), a już jedna wystarcza by posmarować całą twarz i szyję koktajlem z witamin A, C oraz E i biomimetycznym koncentratem lipidowym (tu poczytacie o szczegółach). Pożądałam ich sobie po cichutku od kilku lat, jednak ciągle nie udawało mi się ich kupić. Cały czas coś mi w tym przeszkadzało. Jednak w końcu są, mam. Mały, zgrabny, srebrno - plastikowy słoiczek, zawierający czerwoniutkie, jakby trochę plastikowe kapsułki. Całe trzydzieści sztuk, starczające na miesiąc kuracji... I co dalej? (bo to, że kuracji nie zjemy, już wiadomo! :P)
Po otwarciu opakowania i rozbrojeniu blokady (mnie pomógł mąż :D), wita nas delikatny, świeży, może lekko kwiatowy aromat, który utrzymuje się podczas nakładania koncentratu na twarz i chyba jeszcze chwilę później. Kiedy już wydobędziemy zawartość kapsułki na zewnątrz, okazuje się, że ma ona konsystencję delikatnego, bardzo szybko wchłaniającego się olejku. Praktycznie zaraz po nałożeniu go na twarz, nasza skóra staje się bardzo gładka, wręcz jedwabista w dotyku. Kiedy jednak już pocieszyłam się tym efektem, zgodnie z zaleceniami producenta, nałożyłam jeszcze krem (Mizon All in One Snail Repair). Co więc zastałam rano?
Rano - nie da się ukryć - skóra była gładka, jakby lekko rozpromieniona i wyjątkowo dobrze nawilżona. Nawet przy śniadaniu mama zapytała mnie, czego używałam, że tak podejrzanie dobrze wyglądam :D Podarowałam jej jedną kapsułkę, i teraz ona myśli o zakupie swojego opakowania :P Mam nadzieję, że efekt wygładzenia, nawilżenia i rozświetlenia się u mnie utrzyma, oraz że dojdzie do niego jeszcze obiecywane przez producenta odżywienie, ujędrnienie, regeneracja i wzrost elastyczności skóry. Powiem Wam szczerze (bo przecież chyba głównie o to nam chodzi), że gdy dostałam paczkę, pomyślałam że w ich przypadku chyba nie dam rady zaobserwować żadnego efektu w dwa dni. Stało się inaczej i jestem z tego powodu pod dużym wrażeniem. To chyba idealny kosmetyk dla niecierpliwych :D Standardowo kosztuje on 119zł, jednak aktualnie cała linia objęta jest rabatem (mnie teraz chodzi po głowie krem na dzień nr2 :P).
Miałyście może styczność z linią Clinic Way marki Dr Irena Eris? Jakie towarzyszyły Wam wrażenia? Czy zauważyłyście jakiekolwiek efekty "od ręki"? A może niezbyt? Dajcie znać, jestem bardzo ciekawa! :)

P.S. Z okazji świąt i ferii mam na blogu tycie "tyły" :P Następnym razem pojawią się grudniowe nowości, o które pytałyście :) Zdjęcia już czekają, muszę jedynie dopisać tekst ;)

środa, 4 stycznia 2017

Naturalnie Piękna: Edycja 4, czyli o najnowszej odsłonie boxa Inspired By

Jak tam Wasz Sylwester? Ja nie będę ukrywać, że bawiłam się naprawdę świetnie, cała niemalże dziesięciogodzinna impreza zleciała mi błyskawicznie ;) Wracając jednak na ziemię (choć może nie do końca, bo do soboty jedziemy z mężem w góry ;)), chciałabym napisać kilka słów o najnowszej, czwartej już edycji Inspired By Naturalnie Piękna. Całość może być ciut stronnicza, bo to chyba moje ulubione boxy wypuszczane przez ekipę Shinybox, ale mimo wszystko postaram się pozostać obiektywna :) Co ciekawego tym razem do mnie dotarło? Zapraszamy z Myszą Gertrudą (u mnie w domu każda maskotka ma imię, takie małe zboczenie :P) do czytania ;)
Pudełeczko jak zwykle jest świetne. Twarde, sztywne, z szarego papieru, trochę w stylu eko. Powiem szczerze, że zatrzymałam sobie wszystkie, które do mnie dotarły i teraz trzymam w nich swoje bibeloty ;) Całość nie niszczy się nawet po miesiącach użytkowania, nie rozwala w transporcie i co najważniejsze - zawartość jest w nim naprawdę bezpieczna ;) A pudełka zazwyczaj wypakowane są do granic możliwości :D
Pierwszym z kosmetyków, który rzucił mi się w oczy, to Krem do Twarzy Bleuet Naturel w wersji łagodzącej do skóry atopowej. Szczerze powiem, że idealnie trafiono mi z rodzajem ;) Trochę szkoda, że krem jest opisywany jako bezzapachowy (bo lubię ładne aromaty i kojące nerwy zapachy), ale rozumiem, że substancje zapachowe potrafią uczulać więc nie jest to dla nich najlepsze miejsce (wszak cery atopowe są bardzo wrażliwe i reaktywne). Mam nadzieję, że producent nie przesadził z deklaracją szybkiego wchłaniania, bo dla mnie to wyjątkowo ważne w kremie do twarzy. Jak tylko zużyję aktualnie stosowane przeze mnie kremy (mam otwarte chyba 3) to z pewnością do niego zajrzę! Cena? około 70zł. Profesjonalne Serum Przeciwzmarszczkowe do Twarzy Ava (można było trafić w boxie na jeden z czterech kosmetyków marki), wewnątrz wygląda jak ampułki z Biostyminą albo zastrzyki. Kojarzą mi się one średnio, no i w dodatku trochę boję się rozłamywać te szklane fiolki :P Co jednak zawierają? Kolagen, elastynę, czerwone winogrona i wyciąg z alg. Czy działają? Mam wrażenie, że wygładzają skórę i wygląda ona po prostu lepiej, ładniej oraz jaśniej, głównie przez zniwelowanie moich zaczerwienień. A jaki jest ich koszt? około 26zł za 5 sztuk.
Do pudełeczka trafił również Cień Mineralny marki Neauty Minerals. Do tej pory nie miałam z nią styczności, jednak przepiękny, lekko migoczący beż zdecydowanie zachęca do używania. Z pewnością będzie szalenie wydajny, stosowany na bazę u mnie jest naprawdę trwały (ale generalnie ze względu na suchą skórę, wszystkie cienie trzymają się od nałożenia do zmycia) i pięknie wygląda w towarzystwie kreski (zboczenie takie, nie ma eyelinera - nie ma makijażu :P) Koszt cienia to 14.90 za 1g. Kolejnym kosmetykiem ze zdjęcia, jest Serum Hialuronowe Regenerujące e-Fiore. Bardzo lubię kosmetyki z kwasem hialuronowym, zwłaszcza mające rzadką i lekką konsystencję serum, więc bardzo się cieszę z jego obecności w pudełeczku. Trzeba jedynie pamiętać, by tego typu kosmetyki nakładać na wilgotną skórę - wtedy mniej się kleją i szybciej wchłaniają :) Dużą zaletą wydaje mi się w jego przypadku jedynie 5 pozycji w składzie. Za 10ml zapłacimy 32zł. Marka Your Natural Side umieściła w boxie Naturalny Olej z Arniki. Z tego, co kojarzę, ma ona pozytywne działanie na naczynia krwionośne, co w moim przypadku jest bardzo potrzebne, jednak oleje zdecydowanie nie są moją miłością... Może zużyjemy go z mamą do maseczek ;) Koszt? 26zł za 50ml, w pudełeczku była mini fiolka zawierająca 10ml. Kolejnym kosmetykiem, który znalazłam w boxie, jest Serum Ochronne do Ust w sztyfcie, zawierające olej tamanu. Moja skóra bardzo go lubi (stosowałam kiedyś ten produkt w akcie desperacji na plamy łuszczycowe). Pachniał koszmarnie, ale był skuteczny. W pomadce zapach jest zamaskowany przez jakieś owocki, i nie będę ukrywać - pierwsze wrażenia związane z jego działaniem należą raczej do tych dobrych ;) Cena? 8.40 za 4.7g.
Kolejnym kosmetykiem, który znalazłam w pudełeczku, okazała się Glinka Czerwona Climb2Change. Ma ona za zadanie regulację wydzielania sebum, wzmocnienie naczyń, oczyszczenie i odtłuszczenie cery. Myślę, że stworzę z niej jakąś maseczkę w połączeniu z olejami, które ostatnio do mnie trafiły. Może będzie skuteczna w mojej nierównej walce z zaczerwienieniami ;) Przyda się też z pewnością mojemu mężowi, który posiada cerę typowo tłustą. Cena? 19zł za 100g. Kolejną rzeczą, niestety w moim przypadku średnio trafioną (nad czym bardzo ubolewam), są Kryształki do Kąpieli Źródło Młodości Kneipp. Lubię tę markę i z chęcią bym z niej skorzystała, jednak ostatnio mam dostęp jedynie do prysznica. Szkoda... Pewnie powędrują do którejś z koleżanek ;) Koszt to 4.99 za 60g. Ostatnim kosmetykiem z tego zdjęcia jest Kremowe Masło do Ciała Vis Plantis Elpha Pharm w wersji Żurawina i Malina Moroszka. Daje ono lekko opalizujący efekt na skórze, przez co dobrze nadaje się na trwający aktualnie sezon karnawałowy. Ogólnie rzecz biorąc cieszę się z jego obecności w pudełku, jednak wyczytałam, że nie jest ono do końca naturalne, choćby przez obecność silikonów. Ja jednak nie jestem w tej kwestii marudna, więc z chęcią je zużyję. Kosztuje 16.50 za 250ml.
W pudełeczku znalazłam (poza olejem) jeszcze kilka innych miniatur. Są to między innymi dwa kosmetyki marki Weleda. Miałam okazję widywać ją w sklepach, jednak bezpośrednio stykam się z nią pierwszy raz. Lotion do Ciała z Migdałem oraz Krem do Rąk z Granatem zabieram ze sobą na 5-dniowy wyjazd. Mam nadzieję, że dadzą sobie radę w niesprzyjających warunkach atmosferycznych. Poza tym, że firma podobno sama hoduje rośliny służące do produkcji kosmetyków, na plus działa też piękny zapach obu produktów. Za oba zapłacimy coś koło 49zł. Kolejną miniaturą, która znalazła się w boxie, jest Wegański Balsam do Ciała Hempz. Zawiera on olej z konopi, ponoć dobry dla skóry ze skłonnością do zmian łuszczycowych. Ciekawa jestem jak poradzi sobie z moją kapryśną momentami "powłoką zewnętrzną" ;) Przy okazji kolejnego wyjazdu - z pewnością pójdzie w ruch. Cena tej miniatury, to aż 32zł. Ostatnim produktem, już niekosmetycznym, był Naturalny Baton Świąteczny Krótki Skład. Zawierał on migdały, śliwkę, żurawinę i cynamon. A z racji tego, że znajdowało się w nim to ostatnie, ugryzłam go, przełknęłam kęs i zostawiłam. Bardzo było czuć w nim cynamon, więc z racji tego, że mi nie smakował - zjadł go mąż :P Jego cena to 6zł za 50g.
I tym razem to już wszystko, co znalazło się w czwartej edycji Inspired By Naturalnie Piękna. Czy pudełko przypadło mi do gustu? Szczerze powiem, że tak. Kompilacja odrobiny kolorówki i zróżnicowanej pielęgnacji dopasowanej jakoś wyjątkowo dobrze do moich potrzeb bardzo mi się spodobała. Najsłabszym ogniwem pudełka w moim przypadku okazał się chyba tylko paskudny baton i kryształki do kąpieli (ale gdybym miała wannę, bardzo bym się z nich ucieszyła). Średnio podoba mi się też obecność olejku, ale być może przyda mi się do tworzenia maseczek. Reszta - jest według mnie naprawdę przyjemna ;) A Wy co myślicie o tym pudełeczku? Podoba Wam się? Jeśli tak, możecie zamówić tą lub kolejną edycję na stronie Inspired By. Całość kosztuje 119zł, a nowa edycja wychodzi co 2 miesiące :)
P.S. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu! Jadę zobaczyć, co słychać w górach ;)