niedziela, 31 lipca 2016

O pomarańczowo-różowych ulubieńcach lipca słów parę

Czas naprawdę pędzi jak oszalały, a wyjątkowo zdaję sobie z tego sprawę właśnie gdy piszę tego typu podsumowania. W dodatku mam wrażenie, że ja zatrzymałam się w okolicach maja, kiedy to rezerwowaliśmy sobie miejsce i termin na wakacje, dogadywaliśmy się ze znajomymi, a od dziś, zostało równo trzy tygodnie do wyjazdu... Już nie mogę się doczekać :D Ale tymczasem chciałabym napisać Wam kilka słów na temat lipcowych ulubieńców, którzy całkiem przypadkowo, okazali się całkowicie pomarańczowo-różowi :D Jakież to modne połączenie w tym sezonie... (kupiłam sobie nawet takie bikini, ja czarna mara :P)
Jako pierwszy w tym miesiącu, na uwagę zasługuje Różany Tonik do Twarzy Evree. Przyznaję się bez bicia - nie lubię tego typu produktów i często pomijam je w mojej pielęgnacji. Tym razem, zachęcona niezłym składem (czyli wodą różaną i kwasem hialuronowym), postanowiłam spróbować. I co się okazało? Że naprawdę bardzo ten kosmetyk polubiłam! Ma przepiękny aromat róży damasceńskiej, świetnie tonizuje i odświeża skórę, oraz bardzo dobrze wspomaga wchłanianie się kremów. Często zdarzało mi się, że ten sam produkt, który solo niemiłosiernie się kleił, po użyciu tego toniku, nagle przestawał. Na uwagę zasługuje też fakt, że w moim przypadku kosmetyk ten, jest niemiłosiernie wydajny... Jedynym jego minusem jest to, że jeśli dostanie się do worka spojówkowego - lekko szczypie ;)
Drugim produktem, który podbił moje serducho, okazał się zapach - woda toaletowa Hermes Eau Des Merveilles (zauważyłam, że generalnie lubię się z perfumami tej marki). Jej nuty głowy zawierają pomarańczę, cytrynę i żywicę elemi, z kolei nuty serca wybrzmiewają ambrą, pieprzem, fiołkiem i różowym pieprzem, a gdy już dotrwamy do nut bazy, możemy zapoznać się z aromatem jodły, mchu dębowego, cedru i madagaskarskiej wetywerii. Zapach ten jest dla mojej osoby absolutnym zaskoczeniem, nigdy nie pomyślałabym, że dosłownie pokocham coś tak dla mnie nietypowego. Dlaczego? Gdyż aromat jest jak na mnie dość ciężki, morsko-leśno-drzewny o mocnej, cytrusowej nucie, w dodatku bardzo męski (pewnego dnia w tamtym tygodniu wypryskałam się nim całkiem szczodrze. Od męża usłyszałam "pachniesz tym Hermesem jak facet", od jego kolegi "czym Ty tak bosko pachniesz? Sam bym takie chciał!") i niesamowicie uzależniający. Do tego tak trwały, że wita mnie codziennie gdy otwieram szafę, co dodatkowo skłania mnie do użycia akurat jego. I do tego ten cudowny flakon. Miłość, nowa miłość... Po prostu, choć nie dla każdego.
Kolejnym ulubieńcem okazał się Eyeliner Sailor Moon Miracle Romance. Kiedy dostałam go od Interendo, spojrzałam na niego i pomyślałam: "fajny gadżecik, ciekawe czy będzie się do czegoś nadawał" (wyglądał on dokładnie tak, czyli po nałożeniu takiej specjalnej nakładki otrzymujemy coś w rodzaju "różdżki Czarodziejki z Księżyca" ale końcówkę tę chyba porwał dla okupu mój kot... A ja nie zapłaciłam), jednakże absolutnie nie spodziewałam się tego, co otrzymałam... Ten kosmetyk wytrzymuje dosłownie wszystko! Całonocną imprezę, dżemkę, upał, łzawienie oczu, tarcie, pot, jest naprawdę niezniszczalny. W dodatku ma piękny, czarny kolor i wystarczy jedno pociągnięcie dla uzyskania głębokiego odcienia. Żal mi tylko, że jest tak słabo dostępny, bo chyba trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby go dostać. Ale warto... To najlepszy eyeliner jaki miałam w życiu, a posiadłam już naprawdę niejeden. Należy tylko wiedzieć, że aby namalować nim ładną kreskę potrzeba wprawnej ręki i sporych umiejętności, gdyż jest to produkt, który nie toleruje żadnej poprawki i nawet najmniejszego drgnięcia dłoni. Ale za to potem: raz, dwa, trzy, wieczną kreskę nosisz Ty :D
Ostatnim z ulubieńców zostały - zgodnie z zapowiedziami - pomadki Holika Holika Heartful Dodo Cat Gel Tint Bar. Nie będę pisać o nich zbyt wiele, bo jak widać, otrzymały calusieńki, oddzielny post, ale serdecznie zachęcam do przeczytania go, i rozważenia, czy aby nie chciałybyście owej pomadki wypróbować ;) Mają one śliczne, przejrzyste odcienie, piękne, cukierkowe opakowania i całkiem fajne, choć lekko sztuczne zapachy. Do tego lekko nawilżają nasze usta. Jak najbardziej warto się w nie wyposażyć, choć polecam zakup na ebay, w Polsce została na nie narzucona wielka marża ;)
I to już wszystko na dziś. Nie jest tego może zbyt wiele, ale absolutnie każdy z tych produktów - w moim odczuciu - jest wart zakupu. Znacie któryś z nich? Też jesteście jego fankami? A może dla Was to bubelki? Dajcie znać! Chętnie poznam też Waszych ulubieńców lipca, więc umieszczajcie w komentarzach linki do takich postów bez skrępowania! :)

poniedziałek, 25 lipca 2016

Skinfood Watery Berry Eye Cream, czyli o moim ukochanym kremie pod oczy ciąg dalszy

Powiem szczerze, że ostatnio naprawdę cierpię na niedoczas. Mój mąż ma trochę urlopu, jest cały czas w domu, i właściwie złożyło się tak, że od zeszłej środy cały czas mamy gości, tylko jedną noc spędziliśmy sami w domu :P A że przy znajomych nie wyskoczę na godzinkę do pokoju napisać posta, znowu trafił się mały zastój... Ale cóż, wakacje mają swoje prawa :) Za jakiś czas zacznie się jesień, więc trzeba korzystać, puki można. Więc korzystamy :D Jednak z okazji tego, że udało mi się znaleźć wolny wieczór, postanowiłam napisać recenzję kremu pod oczy, który już raz pojawił się na blogu w czerwcowych hitach i wtedy wzbudził niemałe zainteresowanie :) A że produkt zdecydowanie zasługuje na swoje prywatne, oddzielne pięć minut, oto nadszedł ten moment. Zapraszam do czytania!
Krem pod oczy Skinfood Watery Berry znajduje się w ślicznym, dość sporym jak na krem pod oczy (bo 30 gramowym) słoiczku, wykonanego z tworzywa, w którym zatopiono miliony maluteńkich drobinek, wyglądających zupełnie jak brokat. Zarówno czerwono-srebrna grafika z przodu, nakrętka jak i całe opakowanie, są naprawdę dobrej jakości, które nie niszczy się mimo codziennego użytkowania. Słoiczek wypełniony jest białym kremem po same brzegi i mimo dość dziwnego kształtu, na razie całkiem wygodnie wydobywa się z niego kosmetyk. Ma on za zadanie rozświetlić okolice oka, nawilżyć, oraz wygładzić nasze zmarszczki dzięki wyciągowi z jagód, oraz sporej zawartości kwasu hialuronowego.
Muszę wspomnieć o tym, że bardzo lubię konsystencję tego kremu. Kojarzy mi się ona z leciutką śmietanką, którą idealnie nakłada się na okolice oczu, i roztacza wokół siebie subtelny aromat słodkich owoców (malin? jagód?). Ogromną zaletą dla mojej niecierpliwej natury jest również to, że nie muszę wiekami czekać na wchłonięcie się tego kosmetyku. Po rozsmarowaniu nie znika on do matu, ale pozostawia po sobie delikatny, nielepiący film (ale absolutnie nieprzeszkadzający nawet mnie, nienawidzącej takich rzeczy), dający odczucie ukojenia, wygładzenia i lekkiego, przyjemnego odświeżenia. 
Warto również nadmienić, że bardzo wysoka jest wydajność tego kosmetyku. Oczywiście, otrzymujemy tutaj podwójną ilość produktu (bo w europejskich kremach pod oczy jest zazwyczaj 15g), jednak ja stosuję go od początku maja, i zużyłam go dokładnie tyle ile widać na powyższym zdjęciu (robionym wczoraj rano). Jak często go używam? Codziennie wieczorem, ale czasami zdarza się, że sięgnę po niego również rano. Jak za cenę 50zł w promocji i około 60zł w cenie regularnej, w moim odczuciu jest naprawdę dobrze :)
I teraz najważniejsze... Jak krem pod oczy Skinfood Watery Berry na mnie działa? Powiem krótko: rewelacyjnie! Jak już pisałam przy okazji czerwcowych hitów, skóra jest pięknie nawilżona, napięta, cienie rozświetlone i delikatnie zredukowane a zmarszczki wygładzone. W dodatku na pierwsze efekty naprawdę nie musiałam długo czekać! W tym momencie naprawdę muszę dobrze się przyjrzeć, by wypatrzeć te niekochane przeze mnie zmarszczki, znajdujące się na samym szczycie kości policzkowych i dookoła oczu. 
Podsumowując mój wywód: Gdy w kwietniu kupowałam ten kosmetyk, nie spodziewałam się fajerwerków, a całkowicie przypadkowo, trafiłam na kolejnego kremowego ulubieńca tej marki (recenzja pierwszego). Skinfood Watery Berry z pewnością zagości u mnie jeszcze nie raz, a i Wam polecam go wypróbować :)
P.S. W recenzji zamieściłam Wam link do aukcji na Ebay, na której ów krem kupiłam, jednak w żaden sposób nie jestem związana ze sprzedawcą, i w razie czego nie biorę też odpowiedzialności za ewentualne problemy ;) Sama często u niego kupuję, i nigdy nic się nie działo, ale wiadomo - przypadki chodzą po ludziach :)

wtorek, 19 lipca 2016

Holika Holika Heartful Dodo Cat Gel Tint Bar, czyli o kocich pomadkach słów parę

Jeśli zaglądacie do mnie regularnie, z pewnością wiecie, że jestem też regularną kociarą ;) Wszystko, co posiada na sobie kota, co jest w kształcie kota, ma namalowanego/naklejonego/przyczepionego kota, ma szansę stać się tym najukochańszym, najulubieńszym i tak dalej (nie wiem czy wiecie, ale na przykład każda moja piżama ma na sobie co najmniej jednego kiciusia), więc jak tylko zobaczyłam pomadki z limitowanej edycji Holiha Holika Dodo Cat, wiedziałam że muszę mieć je wszystkie... Co z tego wyszło? Czy są takie dobre, jak słodkie i śliczne? Już Wam mówię! ;)
Opakowaniem zewnętrznym szmineczek, są dobrej jakości kartoniki. Samo etui szminki jest z kolei metalowe, ale nie zauważyłam, by było z tego powodu nietrwałe. Po miesięcznym noszeniu różowej sztuki w torebce, napisy nadal są na swoim miejscu, całość nie jest powgniatana ani porysowana (noszenie w kosmetyczce, w torebce, to mój najlepszy test na trwałość opakowania ;)). Minusy jakie zaobserwowałam są takie, że niestety we wnętrzu pomadki znajduje się naklejka (dobrej jakości, ale nadal naklejka), a spodziewałam się nadruku, no i sztyft (o wadze 3.6g) jednak minimalnie gibie się na boki, więc nie można go wykręcać zbyt mocno, bo może to grozić złamaniem pomadki.
Oczywiście z racji dużego natężenia kota na centymetr kwadratowy owej szminki (która jeszcze aby było bardziej słodko ma sztyft w kształcie serduszka), nie wytrzymałam i nabyłam obie dostępne sztuki, czyli różową 01 Pink oraz brzoskwiniową 02 Coral. 
Jedyneczka pachnie niczym pełna sztuczności, przesłodzona truskawka, a z kolei numer dwa plastikową, ulepkową brzoskwinią, co nie zmienia faktu, że mimo swej nienaturalności, ich aromaty są nawet przyjemne ;) (kojarzą mi się one z moimi pierwszymi błyszczykami z czasów końca podstawówki ;)) Smak z kolei jest wyjątkowo delikatny i lekko słodki, ale trzeba się dobrze skupić, aby cokolwiek wyczuć ;)
Pomadka ma formę żelowego tintu. Sztyft jest mięciutki, dobrze sunie po ustach a efekt jaki chcemy uzyskać, bardzo łatwo stopniować. Jedna warstwa da nam wygląd lekko przygryzionych ust, a kilka - intensywniejszy, choć nadal przejrzysty kolor bez drobinek, który o dziwo utrzymuje się około 3 godzin. Potem szminka równomiernie znika :) Zaletą jest również to, że szminka nie rozlewa się na ustach i nie zbiera w załamaniach. Poniżej widać zdjęcie obydwu odcieni razem (choć chyba jest delikatnie rozmazane, co zauważyłam dopiero innym komputerze i nie miałam już możliwości powtórzenia zdjęć, więc wybaczcie ;)):
Moją sympatię pomadki uzyskały jednak nie tylko ze względu na opakowanie i szatę graficzną :) Bardzo ważnym aspektem jest dla mnie to, czy szminka wysusza usta. Ta absolutnie tego nie robi, śmiałabym nawet zaryzykować twierdzenie, że moje kapryśne wargi delikatnie nawilża. Właśnie z tego prozaicznego powodu, ostatnio te przejrzyste pomadki stały się moimi codziennymi ulubieńcami i absolutnie nie żałuję ich zakupu, mimo, że oba odcienie są do siebie bardzo podobne (kolor 01 jest trochę chłodniejszy i bardziej różowy, od wpadającego w czerwień odcienia numer 02):
Uważam, że na pomadki Holika Holika Dodo Cat jak najbardziej warto się skusić, zwłaszcza na ebay, gdzie za jedną sztukę zapłaciłam około 25zł (teraz są w cenie 33zł). W Polsce sprzedawcy życzą sobie za jedną niemalże 54zł, więc tak naprawdę sprawiłam sobie w dwie sztuki w cenie jednej. W ramach podsumowania powiem Wam: Nie żałuję, polecam, a pomadki trafią z pewnością do ulubieńców lipca ;) 
Znacie markę Holika Holika? Kuszą Was takie dziecinne, słodkie opakowania? Miałybyście ochotę na taką kocią pomadkę? Dajcie znać! ;)

piątek, 15 lipca 2016

Norel ProFiller, czyli o wypełnianiu zmarszczek słów kilka

Długo nie dbałam o profilaktykę przeciwzmarszczkową. Z perspektywy czasu uważam, że powinnam zająć się tym tematem wcześniej, bo z moją suchą wtedy skórą, dorobiłam się trzech widocznych linii na czole, które mnie irytują (ale to chyba z czasem przechodzi, widzę po mojej mamie ;)), oraz bruzd nosowo-wargowych, które jakby na to nie patrzeć, też z łaski swojej mogłyby być mniej widoczne. Kiedy się obudziłam, zapobieganie już nie wchodziło w grę, a "leczenie" owego defektu jest zaiste problemowe. Tym razem, w tym celu skorzystałam z serum Norel ProFiller. Jak się ono spisało? Czy moje zmarszczki stały się płytsze, a cera nawilżona? Zapraszam na recenzję!
Serum Norel znajduje się oczywiście w kartoniku. Produkt zamknięty jest w trzydziestomililitrowej buteleczce z matowego szkła, której nie mam naprawdę nic do zarzucenia. Nie niszczy się, nie drapie, nie sprawia problemów. No może dla urozmaicenia życia pompka kosmetyku strzeli sobie od czasu do czasu, ale przeważnie działa jak należy ;)
Generalnie serum polecane jest dla cery dojrzałej, suchej, odwodnionej i wrażliwej, głównie po 35 roku życia, ale już nie raz pisałam, że ja osobiście niezbyt sugeruję się oznaczeniami wiekowymi na opakowaniu :) Zadaniem produktu jest bezinwazyjne "wypełnienie" zmarszczek, które ma być połączone z uczuciem liftingu, a jednocześnie z głębokim nawilżeniem a także nadaniem skórze gładkości i elastyczności. W dodatku pierwsze efekty możemy zaobserwować już po 10 dniach. Tyle od producenta, jednak jak jest w praktyce? ;)
Serum bardzo pozytywnie zaskoczy wszystkich tych, którzy nie lubią w kosmetykach zapachów. Mimo stosowania go przez dłuższy czas, nie zdołałam wyczuć w nim jakiegokolwiek aromatu ;) Z kolei jeśli chodzi o konsystencję, jest ona dokładnie taka, jak Serum Hyaluron 3%, czyli dość rzadka, lekko żelowa, i przy kontakcie ze skórą zamienia się w wodę. Warto jednak pamiętać, by nakładać to serum na tonik, bądź skórę zwilżoną czymkolwiek innym (np. mgiełką, wodą termalną), bo jeśli o tym zapomnimy - kosmetyk potrafi się lekko spienić. Do posmarowania całej twarzy starcza mi około 3 pompek preparatu. Myślę, że warto też wspomnieć iż to serum idealnie spisuje się w moim przypadku pod makijaż i bardzo szybko się wchłania :)
Jak w takim razie z działaniem tego kosmetyku? Pewnie po tym, jak niektóre z Was zobaczyły go w ulubieńcach miesiąca już wiedzą, że produkt dobrze się spisał ;) Przede wszystkim, chwała mu za to, że spełnił obietnice producenta, co w sumie chyba niezbyt często się zdarza. Już po około dwóch tygodniach, zaczęłam obserwować na swojej twarzy pozytywne zmiany. Poziom nawilżenia stał się znacznie większy (a już samo to jest w stanie spowodować lekkie wygładzenie zmarszczek), dodatkowo cera stała się bardziej elastyczna, gładka, jędrna i jakby delikatnie rozświetlona. Z czasem faktycznie zmarszczki stały się płytsze, jednak nie zniknęły całkowicie, to nie lifting ;) Ogólnie rzecz biorąc, jestem z tego produktu naprawdę zadowolona i nie wykluczam, że w przyszłości do niego wrócę :) Mimo tych 118zł, które kosztuje tutaj, lub w Douglas'ie ;)
Znacie kosmetyki Norel? Miałyście okazję ich używać? Może podzielicie się ze mną swoimi ulubieńcami, albo planami zakupowymi? Chętnie je poznam, więc dajcie znać! :)

niedziela, 10 lipca 2016

Pielęgnacja ciała z Lirene, czyli o produktach marki słów parę

Ostatnio pewnie mieliście okazję zaobserwować na blogu spory zastój. Wynika to z intensywnego nadrabiania zaległości towarzyskich ;) Z racji tego, że mój mąż pracuje, jak pracuje spotykamy się ze znajomymi i rodziną "hurtowo", więc przez ostatni tydzień widziałam już chyba wszystkich, których znam, a nawet jeszcze więcej ;) W każdym razie - żeby imprezować trzeba mieć niezłe zdrowie, w dodatku mój introwertyczny charakter chyba mówi już "dość" :D Wczoraj był pierwszy od półtora tygodnia wieczór, który spędziłam w domu, bez gości :P Wracając jednak do tematu - dziś postanowiłam napisać recenzje kilku produktów marki Lirene, z którymi ostatnimi czasy miałam styczność. Były to Peeling Ujędrniający Mango, Perłowy Mus do Ciała Orientalna Magnolia, oraz Intensywnie Wygładzający Krem - Koncentrat do Stóp Stop Szorstkości. Jak sprawdziły się kosmetyki tej marki w pielęgnacji poniekąd problematycznego ciała? Czy podołały zadaniu? Już Wam mówię!
Peeling Ujędrniający Mango, tak jak wszystkie trzy kosmetyki, znajduje się w miękkiej, estetycznej tubie, z której wcale nietrudno wydobyć zawartość. Może nie jest to szczyt wyrafinowania, jeśli chodzi o opakowanie, ale jest prosto, skromnie, i co ważne - dobrze jakościowo. Zamknięcie na klik się nie łamie, nadruk nie ściera, myślę, że więcej nie trzeba :) Jeśli chodzi o wnętrze - kosmetyk ma konsystencję średniogęstego żelu z małymi drobinkami o przecudownym i niechemicznym aromacie mango (ale niestety nie zostaje on na skórze). Warto też pochwalić producenta za to, że w kosmetyku tym nie ma parafiny, a jest to naprawdę bardzo powszechne w drogeryjnych produktach tego typu (choć muszę powiedzieć, że dla mnie to bardziej żel peelingujący niż stricte peeling).  Drobinek ścierających w moim odczuciu jest w sam raz, więc kosmetyk robi swoje :) Delikatnie wygładza, odświeża, myje i pozostawia skórę miękką w dotyku, bez żadnego filmu. Myślę, że jeszcze do niego wrócę, mimo iż nie jest zbyt wydajny (chyba, że ktoś mi go podbiera :D). Za 13.99 jak najbardziej warto go wypróbować ;)
Drugim kosmetykiem marki Lirene, który miałam ostatnio okazję testować, jest Perłowy Mus do Ciała Orientalna Magnolia. Nie będę ukrywać, pokładałam w nim naprawdę spore nadzieje ;) Opakowanie jest dokładnie takie samo, jak w przypadku peelingu (czyli 200 mililitrowa tuba), przejdę więc od razu do opisu zawartości. Zapach balsamu jest bardzo ładny, kwiatowy i stosunkowo delikatny (dla mnie nie okazał się w żaden sposób męczący, gdyż po chwili po prostu przestawałam go czuć ;)) Absolutnie nie musicie obawiać się deklarowanych nut "orientalnych". Choć to może po prostu magnolia ma być orientalna? :D  Jeśli chodzi o konsystencję, mus, o którym mówi producent, do według mnie lekko napowietrzony, gęsty krem, naprawdę przyjemny w stosowaniu. Łatwo się go rozsmarowuje, a całość stosunkowo szybko się wchłania, nie pozostawiając po sobie uczucia lepkości. Co ciekawe - kosmetyk zawiera w sobie srebrzyste drobinki, które pięknie lśnią w słońcu i z pewnością będą świetnie wyglądały latem, zwłaszcza na osobach o chłodnej karnacji (swoją drogą nareszcie ktoś o nas pomyślał, nie wiem jak Wy, ale ja zazwyczaj trafiam w balsamach na złociste iskierki ;)). Skóra już po pierwszym użyciu jest gładka, nawilżona, miękka i przy codziennym stosowaniu - nawet moja wysuszona zazwyczaj na wiór, wydaje się być zadowolona. Nie jest to zdecydowanie produkt, który nadaje się do dogłębnej regeneracji, ale do codziennego stosowania będzie idealny ;) Szkoda tylko, że zawiera parafinę :( Jego cena, to 19,90 - oczywiście w promocji kupicie go znacznie taniej ;)
Ostatnim, stosowanym przeze mnie kosmetykiem, jest Intensywnie Wygładzający Krem - Koncentrat do Stóp Stop Szorstkości. Tak samo jak poprzednie dwa kosmetyki - znajduje się on w estetycznej tubie, tyle, że ciut mniejszej (bo zawierającej 75ml). Produkt w moim odczuciu nie pachnie, więc nic nie umili nam aplikacji ;) Sama konsystencja jest gęsta i naprawdę treściwa, jednocześnie jednak szybko się wchłania i nie pozostawia po sobie tłustego filmu. Zanim przejdę do działania, muszę wspomnieć, że nie mam problematycznych stóp, a specjalistycznych kremów do tej części ciała używam rzadko, gdyż zazwyczaj zastępuje mi je po prostu balsam. Zauważyłam jednak, że kosmetyk ten faktycznie pięknie wygładza i nawilża stopy, a skóra ładnie wygląda oraz jest miękka w dotyku :) Cieszę się więc, że krem trafił do mnie akurat przed latem ;) Jego koszt to 12.99 (jeśli jednak wydaje Wam się to sporo, to muszę wspomnieć, że jest on dość wydajny i zawsze można polować na promocje ;)).
W ramach podsumowania powiem Wam, że kosmetyki Lirene naprawdę całkiem pozytywnie mnie zaskoczyły :) Nie miałam wygórowanych wymagań, ale to trio okazało się przyzwoitymi kosmetykami, za niewielką cenę (generalnie doszłyśmy do takiego wniosku z moją mamą, która pomagała testować mi mus do ciała i krem do stóp ;)). W dodatku wszystkie są bardzo łatwo dostępne między innymi w drogeriach Rossmann, SuperPharm, Hebe i innych, a jeśli nie możecie znaleźć tam produktu który chcecie (często oferta niestety jest niekompletna), zawsze można zamówić przez internet, gdzie też czekają na Was promocje i gratisy ;)
Co myślicie o kosmetykach Lirene? Lubicie je? Stosujecie? A może macie jakiegoś ulubieńca z ich oferty, którym chciałybyście się podzielić? Dajcie znać! :)

poniedziałek, 4 lipca 2016

Czerwcowe nowości, czyli zakupów i współprac ciąg dalszy ;)

Tak jak już wspominałam podczas ogłoszenia wyników konkursu organizowanego wraz z Norel - tego posta tworzę w bardzo niesprzyjających warunkach :D Mój mąż skręcił w pracy nogę, a chyba wszystkie kobiety wiedzą, jak ciężka jest egzystencja z chorym mężczyzną pod jednym dachem ;) W międzyczasie organizowałam też jego imprezę urodzinową (która ze względu na niedyspozycję jednak nie została odłożona). Generalnie tak to już u mnie w rodzinie jest - wszystko na raz :P Zapraszam w takim razie do oglądania i czytania o tym, co ciekawego pojawiło się u mnie w ostatnim miesiącu. Rozpocznę oczywiście tradycyjnie - od swoich zakupów :)
Na tym zdjęciu widać kosmetyki, które trafiły do mnie podczas wyjazdu z moim mężem i jego kolegą (Ksawery, pozdrawiam! :D) do Warszawy. Panowie dzielnie znieśli moje włóczenie się po Galerii Mokotów, a gdy wchodziłam do sklepu, grzecznie siedzieli na ławkach pod sklepem :P Zaowocowało to między innymi zakupem rozświetlacza Mac Mineralize Skinfinish Lightscapade oraz dwóch żeli antybakteryjnych Bath&Body Works o zapachu Mango&Dragon Fruit (boski!) i Pure Paradise. Później skierowałam się jeszcze do The Body Shop, skąd wyniosłam pełnowymiarowe masło do ciała Virgin Mojito (Nie wiem jak to się stało, ale ten zapach wcześniej zupełnie mi się nie podobał. Jesienią mój Rafał namówił mnie na miniaturę, zużyłam ją i co? Pokochałam :D Kobieta to jednak bardzo zmienne ustrojstwo ;)) i trzy mini masełka o zapachach Moringa, Pinita Colada oraz British Rose. Poniosło mnie :D Ciut ciuta...
Na tym zdjęciu z kolei widać moje szaleństwa na Ebay'u (przyleciało to, co zakupiłam po imieninowym przypływie gotówki ;)). Skusiłam się między innymi na mgiełkę do twarzy - "królika", czyli TonyMoly Pocket Bunny Moist Mist (która jest chyba taka średnia...), balsam do ust o zapachu brzoskwini, również TonyMoly (dla fanek tego owocu to absolutnie obowiązkowa pozycja! ;)), oraz trzy kosmetyki marki Mizon: kremy do twarzy Nonstop Waterful Aqua i Multifunction Formula All In One Snail Repair Cream i krem pod oczy Multifunction Formula Snail Repair Eye Cream :)
W czerwcu skusiłam się też na krem Skin79 BB Triple Function Orange, którego bardzo lubię używać latem, ze względu na wysoki filtr jaki zawiera :) Kolorystycznie nie jest on dla mnie ideałem, ale mimo to całkiem nieźle dopasowuje się do mojej cery. Tak, to już moje drugie (w ciągu 6 lat) opakowanie :) Ze względu na sporą promocję i ogromną sympatię do tego produktu (recenzja), kupiłam też puder Dr Irena Eris Provoke ShyShine Nude Powder. Cień leżący obok, czyli Only One Eyeshadow w odcieniu Passion Plum, dostałam w Superpharm całkiem gratis :D Do tego trafił do mnie już chyba stały bywalec w moich zakupach, czyli lakier Golden Rose Rich Color o numerze 120 - będący boskim połączeniem szarości z fioletem. Nie wiem, która to już buteleczka będąca w moim posiadaniu ;)
Na tym zdjęciu z kolei, widać następny stały element mojej kosmetyczki, czyli Holika Holika Aloe 99% Soothing Gel (zapraszam na recenzję!). Jest świetny chyba na wszystko, kosztuje niezbyt wiele,  dobrze działa i pięknie pachnie. Absolutnie warto się skusić :) Na wyprzedaży w Stenders kupiłam mydełko glicerynowe (w nazwie zapachu było coś z laguną, na opakowaniu nie ma naklejki :/), w Organique odebrałam za uzbierane punkty piankę do mycia Mango Creamy Whip, a w Rossmannie nabyłam myjkę do pędzli. Kosztuje chyba 12zł, a naprawdę znacząco ułatwia życie :) Bardzo polecam! ;) I to już na szczęście koniec zakupów. Ale, ale! Nie koniec nowości ;) Możecie oglądać dalej :D
Na samym początku czerwca, dostałam od Dr.G Polska krem Sensitive+ Daily Safe BB (zdradzę Wam, że już bardzo się lubimy, w dodatku kosmetyk ten jest aktualnie w promocji ;)). Do tego otrzymałam jeszcze miniaturki innych dostępnych w sklepie kremów BB, maseczkę w płachcie i masę próbek. Po ich przetestowaniu powiem Wam, że Red Blemish Soothing Ampoule (czyli ta zielona saszetka na zdjęciu ;)) na pewno wcześniej, czy później do mnie trafi. Pierwsze wrażenia z nią związane są bardzo dobre! :) Jeśli macie ochotę, możecie też zerknąć na starą recenzję bebika tej marki (również bardzo dobrego, trafił nawet do ulubieńców roku!), którą pisałam, zanim jeszcze pojawiła się ona w Polsce (klik).
Zaraz po paczce od Dr.G przyleciała do mnie przesyłka od Juui.pl :) Znalazłam w niej między innymi krem do twarzy Mizon Vita Lemon Calming Cream. Wrażenia związane z jego stosowaniem na razie należą do tych zdecydowanie pozytywnych: kosmetyk ma piękny zapach - przypomina mi mohito ;)) - a i pierwsze spostrzeżenia dotyczące jego działania są na razie obiecujące. Mógłby tylko mniej się kleić ;) Drugim produktem, który dostałam, jest Mizon Great Pure Balsam do Demakijażu, który z miejsca pokochałam. Niby lubiłam demakijaż olejami, ale denerwowało mnie to, że pompki strzelały, kosmetyki ciekły po rękach, lały się po twarzy. Tutaj tylko nabieramy produkt na szpatułkę, masujemy twarz, i makijaż błyskawicznie znika. Na razie to po prostu ideał...
Jako następna przyszła do mnie paczka od Dr Ireny Eris. Była to niespodzianka, która bardzo skutecznie poprawiła mi humor (wszak wręcz pożądałam tej edycji limitowanej Provoke :D) w pewien wyjątkowo deszczowy dzień ;) W pudełku znalazłam całą kolekcję Sun Illusion Collection, czyli Puder Sypki Illuminating Loose Powder, Rozświetlacz Sun Shimmer (będzie idealny dla osób, dla których Star Shimmer jest zbyt chłodny) oraz dwa Cienie do Powiek w Kredce Ereshadow Pencil 1&2. Dwójka to typowy cień, a jedynka (jaśniejsza) dużo lepiej nadaje się do rozświetlania łuku brwiowego. Spragnionych na cito większej ilości zdjęć, zapraszam tutaj :)
Z kolei na samym końcu czerwca, przyleciała do mnie paczka od Evree. Tym razem do przetestowania dostałam Krem Ratunek dla Stóp Instant Help, dwa Toniki do Twarzy - Różany oraz Hamamelisowy (czyli inaczej z oczarem wirginijskim), a także Ekspresowo Nawilżający Spray do Stóp Deo Repair :) Coś ekstra dla osób niechętnie używających kremów do stóp (czyli takich jak ja ;)).
I to już wszystko, co trafiło do mnie w tym miesiącu... Zdecydowanie będzie co testować ;) Znacie któryś z tych kosmetyków? Miałyście okazję go używać? Może jest tu jakaś Wasza perełka, albo udało mi się nabyć bubla? Dajcie znać! :)

piątek, 1 lipca 2016

Wyniki konkursu z Norel :)

Całkiem niedawno zakończył się konkurs, który miałam przyjemność organizować wraz z marką Norel. Domyślam się, że pewnie wiele osób z niecierpliwością czeka na wyniki (przynajmniej ja jestem z tych, co wiecznie im się dłuży i lubię mieć wszystko "na już", dlatego zawsze ogłaszam zwycięzców od razu ;)), także staram się tego nie przedłużać :) Tak więc - kto brał udział, i kto ciekawy: Zapraszam do oglądania!

Tak więc, biorąc pod uwagę wszystkie kryteria konkursowe, dwa dowolnie wybrane przez siebie kosmetyki marki Norel, będzie miała okazję przetestować Interendo! :)

Zwyciężczyni serdecznie gratuluję (gratulujemy nawet razem z Rozetką!), niebawem napiszę do Ciebie wiadomość, choć oczywiście możesz zrobić to pierwsza, poproszę jedynie o Twoje dane teleadresowe i linki do kosmetyków, które wybierasz :). Pragnęłabym jeszcze poinformować wszystkich, że jeśli chcą zrezygnować z obserwacji Black Liner, to przekreślają sobie szansę na kolejne wygrane (a następne konkursy na pewno będą ;))! Życzę też miłego dnia i dziękuję za liczny udział! ;*

P.S. Tworzę dla Was również post o nowościach, ale tak się złożyło, że mam wyjątkowo niesprzyjające ku temu okoliczności :D (mimo to bardzo się staram, napisałam już ponad połowę tego tasiemca :)) Organizuję w sobotę imprezę dla męża z okazji 25 urodzin, a w dodatku mój Luby dzień przed powrotem do domu z pracy skręcił sobie kostkę. A wiadomo - chory facet w domu to zło :D Marudne, chodzące (choć właściwie w tym przypadku niechodzące) zło. Także tyle w skrócie ;) Postaram się, aby haul pojawił się jak najszybciej, ale stety - niestety jest o czym pisać ;)