czwartek, 31 marca 2016

Ulubieńcy marca, czyli wiosenne top 5

Nie da się ukryć, tegoroczna zima powoli chyli się ku upadkowi, ustępując miejsca wiośnie (zapewne bardzo krótkiej, ku mojemu niezadowoleniu, bo bardzo tę porę roku lubię). Przyszedł więc idealny moment, by podzielić się z Wami ulubionymi kosmetykami z tego właśnie przełomowego okresu. Co mi się spodobało? Co zasłużyło na miano dobrego kosmetyku? Zapraszam serdecznie do czytania!
Zacznę może od kosmetyków pielęgnacyjnych. Zawsze zimą, moja skóra wygląda hmm... gorzej (jeśli ktoś jeszcze nie wie - cierpię na łagodną postać łuszczycy). Latem zazwyczaj żadnych zmian nie mam, ale w chłodniejsze miesiące nie jest niestety tak różowo. Tu plamka na kostce, tam na łydce, dwie tyci kropeczki na łokciu, i tak dalej... Wtedy w ruch idą maści i płyny od lekarza, oraz specjalistyczne balsamy oraz środki do mycia. Tym razem towarzyszył mi Pharmaceris E Emoliacti, czyli Emolientowy Żel do Mycia Ciała. I co mogę na jego temat powiedzieć? Ślicznie pachniał, dobrze oczyszczał, nie wzmagał świądu i naprawdę nawilżał ciało. Do tego całkiem nieźle się pienił, zważywszy na to, że to środek apteczny. Zdecydowanie polecam atopikom, chorym na łuszczycę i inne podobne schorzenia.
Bardzo ciekawym produktem, okazał się również Krem Witalizujący pod Oczy Norel Dr Wilsz, Pearls and Gold. Używam go już ponad dwa miesiące i naprawdę jestem zadowolona z efektów, jakie zapewnia. Muszę obiektywnie przyznać, że moja okolica oczu wygląda zdecydowanie lepiej i absolutnie nie żałuję, że się na niego zdecydowałam. To świetna kuracja odmładzająca! Nie chcę teraz zdradzać zbyt wiele, bo następna recenzja, będzie dotyczyć właśnie jego, więc już w tym momencie serdecznie na nią zapraszam! :) Ostatnim produktem (ale już chyba bardzo luźno powiązanym z kategorią pielęgnacyjną) jest Żel Antybakteryjny do Rąk Bath&Body Works, o zapachu Aqua Blossom. Nie wiem jak u Was, ale w moich okolicach grypa panuje na potęgę, a ja robiłam wszystko, by nie złapać żadnego wirusa (i chyba nawet mi się to udało, choć nie chcę zapeszać). Do tej pory nieszczególnie lubiłam używać tego typu produktów, jednak w tym przypadku całkowicie "kupił mnie" przepiękny zapach oraz to, że żel nie wysusza dłoni. Jak tylko uda mi się dostać do Warszawy - kupię sobie jeszcze ;)
W kategorii kosmetyków kolorowych, na uwagę tego miesiąca zasługują dwa produkty. Pierwszy z nich to Maskara L'oreal Volume Million Lashes Feline. Jeśli chodzi o tusze, jestem bardzo wymagająca. Ma wydłużać, rozdzielać, pogrubiać, nie osypywać się, nie rozmazywać, po prostu - makijaż ma wyglądać nieskazitelnie i dobrze przez cały dzień (a maskara często stanowi jego podstawę). Feline właśnie to mi zapewnia. To kolejny tusz z tej linii - po So Cuture - który lubię :) Kolejnym produktem jest Pomadka Mac Lipstick w odcieniu Modesty. Ten kolor poleciła mi jedna z Was i przyznam szczerze, że dość ciemne połączenie brązu, różu i fioletu, szalenie przypadło mi do gustu. W dodatku jest ono w moim ulubionym wykończeniu Cremesheen, więc ani nie wysusza (wręcz nawilża!), ani szybko nie znika z ust, dobrze wygląda nawet na lekko suchych wargach, ma piękny zapach i dobrej jakości opakowanie. Czego chcieć więcej... ;) No, może niższej ceny! :D
Znacie może któryś z tych produktów? Też coś lubicie? A może zupełnie odwrotnie? Dajcie znać, jestem ciekawa Waszych opinii!
P.S. Zapraszam Was również na blogowy konkurs - Azjatyckie Rozdanie
P.S.2 Czy może Wam również od kilku dni nie działa tablica na Waszych Funpage'ach na Facebooku? :(

sobota, 26 marca 2016

Wielkanocne Życzenia :)

Zbliżają się Święta Wielkanocne. Z tej okazji, chciałabym życzyć Wam, moim Czytelniczkom i Czytelnikom, wszystkiego co najlepsze. Aby Wielkanoc była piękna, wesoła, ciepła, spędzona w komplecie i rodzinnej atmosferze. A tak bardziej ogólnie: dużo zdrowia, wyjątkowego szczęścia, satysfakcji, wielkiej i gorącej miłości, aby niczego Wam nie brakowało, oraz aby każdy kolejny dzień był lepszy niż poprzedni. Bardzo dziękuję też, że o mnie pamiętacie i tu zaglądacie. Wesołych Świąt i mokrego dyngusa! Mam również nadzieję, że Wielkanocny Króliczek będzie pamiętał o "jajku niespodziance" specjalnie dla Was ;)

środa, 23 marca 2016

Wishlista, czyli o czym marzy Inga ;)

Chyba mamy święto ;) Wydaje mi się, że to pierwsza wishlista od czasów prowadzenia bloga, czyli od 2 lat. Sama nie wiem kiedy to zleciało...  A jeszcze bardziej nie wiem, dlaczego wcześniej nie powstała żadna inna :P Może dlatego, że najlepiej planuje mi się samej, w głowie? A może dlatego, że często robię zakupy spontanicznie? Albo że najczęściej jak już czegoś chcę, to kupuję od razu? :D Jakby nie było - to chyba nie są zbyt dobre nawyki, zwłaszcza dwa ostatnie ;) W każdym razie, jeśli chcecie zobaczyć, o czym myślę, co planuję i jakie kosmetyki chciałabym powitać w swojej kosmetyczce - serdecznie zapraszam! 

Na początek może marzenia długoterminowe, które gnieżdżą się u mnie w głowie już od dawien dawna, i jakoś nie chcą się spełnić. Może po ukazaniu ich światu, pójdzie lepiej :D
1. Mac Mineralize Skinfinish w kolorze Lightscapade - pierwszy raz usłyszałam o nim milion lat świetlnych temu (no dobra, może aż tak dawno nie, ale z 7 już będzie ;)) i wtedy właściwie jedynie zarejestrowałam, że jest supereksta odlot, dobry do jasnych, chłodnych karnacji i te sprawy. Później o nim zapomniałam, a teraz uczucie odżyło i wychodzi na to, że jest to produkt typu "bardzo go chcę", należący do kategorii "muszę go mieć, bo jak nie to zwariuję" (wiecie, jak kocham rozświetlacze?) Mam nadzieję, że olśni mnie jego metaliczny blask, będę piękna (taa, zaiste :D), szczęśliwa, że go kupiłam i te sprawy. Koszt? "Jedyne" 126zł za 10gramów ;) (kupiony)
2. Dior Diorskin Nude Air Powder o najjaśnieszym odcieniu Ivory (to akurat wyjątkowo jedno z nowszych chciejstw) - jakiś czas temu kupiłam sobie rozświetlacz z limitowanej kolekcji w identycznym opakowaniu (tutaj można go sobie pooglądać) i na fali zachwytu tym produktem, zapragnęłam posiadać również puder, wszak mój kochany Provoke pewnie za jakiś czas wyzionie ducha. Ma on zapewnić długotrwały, świeży i promienny wygląd. Mam nadzieję, że mnie również da radę, mimo że wyglądam ostatnio jak obraz nędzy i rozpaczy :D Bez żadnych promocji kosztuje zabójcze 229zł ;) (kupiony w wersji limitowanej)
3. Mac Lipstick Brave - czyli kolejny produkt tej marki. Nie wiem jak to jest, kiedyś Maca moje serce nie pożądało nic a nic! Zmieniło się to trochę po zakupie pomadki w odcieniu Creme Cup. Teraz zapragnęłam kolejnej szminki, tym razem w kolorze Brave, opisywanej jako różowy beż z białą perłą o wykończeniu Satin. Mam nadzieję, że się na niej nie zawiodę, bo np jedna z moich pomadek (Giddy) jakby lekko wysuszała mi usta. Resztę (Creme Cup, Modesty i Syrup) kocham za to bardzo! Tak w ramach ciekawostki krajoznawczej powiem Wam jeszcze, że zawsze kiedy ich używam, mój mąż nabija się, że ich opakowania wyglądają jak tampony :D Brawo Ty! To wszystko za "jedyne"86 złotych ;) Na promocje nie liczę.
4. Dr Irena Eris Provoke Real Matt Lipstick w kolorze 602 Pink Princess - to następny produkt z kategorii "chcę od dawna, tylko zebrać się nie mogę". Na co dzień nieszczególnie używam matowych pomadek, jednak obietnica nawilżenia i odżywienia, skutecznie mnie kusi. To, że na marce jeszcze się nie zawiodłam, również robi swoje ;) Mam więc nadzieję, że chociaż moich ust nie wysuszy (jak wszystkie maty, nawet te najbardziej polecane) i szybko do mnie trafi. Kosztuje 65zł, ale mam nadzieję, że uda mi się ją nabyć o połowę taniej podczas promocji w Rossmannie (ponoć czeka nas to już od 20 kwietnia!). (kupiona)

Teraz pora na odrobinę pielęgnacji, jednak głównie azjatyckiej :) Wiem, że może nie wszystkich to interesuje, nie wszyscy ją lubią, ja jednak bardzo, więc siłą rzeczy musiała się ona tu pojawić ;)
5. Mizon Water Volume EX Cream - jest to kremik dla skóry odwodnionej i wrażliwej, z wyciągiem z róży :) Czuję w kościach, że może to coś niezłego, o mojej ulubionej konsystencji żelu, który szybko się wchłania i (mam nadzieję) dobrze działa :) Z marką Mizon nie miałam jeszcze styczności, ale liczę na to, że się na niej nie zawiodę. Koszt? Za 100ml musimy zapłacić 59zł w Polsce i 44.50 na ebay :) (kupiony)
6. Skin79 Mild Sun Lotion Spf 50+ - czyli filtr do twarzy! Niebawem rozpoczną się ciepłe i słoneczne pory roku, wszak trzeba zacząć się chować przed słońcem. Mój ostatni filtr Vichy zakończył swój żywot, pora więc na coś nowego, i tym razem wymyśliłam, że będzie to coś prosto z Korei Południowej. Padło na Skin79, ponieważ na marce ani razu się nie zawiodłam i ją lubię, co tu dużo kryć ;) Produkt ma nie bielić, wchłaniać się do matu, zobaczymy, co z tego będzie. Cena? 49zł w Polsce, około 36 na ebay ;) (kupiony)
7. Skinfood Water Berry Eye Cream - to krem pod oczy. Rekomendowany jest do cery suchej, zawiera arktyczną malinę, żurawinę i inne cuda, ma redukować zmarszczki, nawilżać i działać antyoksydacyjnie. Lubię markę, lubię ich kremy, nie ukrywam, liczę na coś ekstra. Mam nadzieję, że się nie zawiodę, bo jeśli tak - będę miała nerwy ;) W Polsce krem jest niestety nie do kupienia (nie chciałby ktoś czasem zostać oficjalnym dystrybutorem marki? ;)), na ebay kosztuje około 65 złotych za 30 gramów. (kupiony)
8. Skinfood Facial Water Vita C Mist - czyli mgiełka do twarzy, do kompletu z moim ukochanym kremem - klik. Wiem, że pewnie szału na twarzy nie zrobi, ale jakoś mam na nią ochotę. Idzie lato, forma atomizera prawdopodobnie więc dobrze się sprawdzi, a może akurat spray będzie choć w połowie dobry jak krem? Zawiera ona oczywiście te same składniki, czyli wodę z lodowców Alaski, witaminę C z owoców, zobaczymy... Kosztuje 42zł za 145 mililitrów na ebay, u nas w kraju niestety się jej nie dostanie :( Mam nadzieję, że nie zawiodę się na niej tak samo jak na kremie z tej serii ;) (kupiona)
9. Giorgio Armani Acqua di Gioia - czyli kolejna woda toaletowa. Marzenie to pewnie nieprędko się spełni, wszak na tacy w moim osobistym kącie stoi z dziesięć innych flakonów (nie licząc tych pochowanych, które czekają na lepsze czasy, lub aż zechce przygarnąć je mama bądź babcia). I nie, to nie jest przenośnia.  Kupiłam sobie za to 5ml odlewkę na iperfumy, i się polubiliśmy. Słodycz wymieszana ze świeżością bardzo mi odpowiada, więc cały flakon z pewnością do mnie trafi. Niech tylko mój mąż przestanie dostawać białej gorączki na zdanie: "wiesz, chyba chciałabym nowe perfumy" (choć i tak nie jest taki znowu najgorszy, na 8 rocznicę pierwszej randki i dzień kobiet, które wypadają tego samego dnia, dostałam - niespodziewanie - piękny bukiet bordowych róż i duży flakon Un Jardin Sur Le Nil Hermes'a ;*).
I to aktualnie chyba już wszystko... Chodzi mi może jeszcze po głowie nowy rozświetlacz Catrice High Glow, ale jakoś tak sama nie jestem przekonana czy potrzebuję kolejnego do szczęścia (bo tak ogólnie na pewno go nie potrzebuję, bo mam ich ze dwadzieścia, tylko ciii... ;)). Ta sama historia dotyczy masła The Body Shop o zapachu British Rose - niby bym chciała, ale ilość smarowideł do ciała zalegających w szafkach, i mój antytalent do ich zużywania, skutecznie mnie powstrzymuje. Znacie któryś z tych produktów? Bo ja, żeby poznać wszystkie, chyba będę musiała wziąć kredyt w https://www.podlaskiefinanse.pl/ :D Warto zawracać sobie nimi głowę, czy pożądam bubelka? :D A może Wam też marzy się któraś z tych rzeczy? Podzielcie się swoim zdaniem! :)

P.S. Zapraszam Was też do wzięcia udziału w konkursie, w którym można wygrać azjatyckie (a ściślej mówiąc - koreańskie) kosmetyki - klik!

poniedziałek, 21 marca 2016

Kolejni szczęśliwcy, czyli o wynikach konkursu i garść informacji

Tak, wiem ;) Ostatnio Black Liner kręci się głównie wokół konkursów :D Tak się jednak złożyło, że ostatnimi czasy było ich całkiem sporo (sponsorzy obrodzili, za co bardzo im dziękuję ;)), więc siłą rzeczy wyniki ogłosić trzeba. Wiem też, że recenzji i innych postów pojawia się mniej niż zwykle, jednak jak już Wam mówiłam - nie wynika to z lenistwa, bądź braku weny, tylko z mojej choroby (swoją drogą wczoraj przeczytałam, że szpital Kopernika w Łodzi ma u siebie świńską grypę i jest zamknięty. A ja miałam tam akurat być, tyle że mój pobyt się przesunął :P I całe szczęście :D). Wracając jednak do tematów przyjemniejszych, pora w końcu ogłosić, do kogo uśmiechnęło się szczęście i otrzymuje nagrody z konkursu z okazji 700 obserwatorów! Z chęcią obdarowałabym wszystkie 753 osoby (stan na dziś, godzina 12:30), jednak niestety nie pozwala mi na to mój portfel :P Mam jednak nadzieję, że niebawem wygrać będą mogły kolejne osoby, a ja będę organizować konkurs z okazji 800 czytelników :*
Zestaw numer 1 otrzymuje Kanwuję Czytam Testuję, czyli chyba moja imienniczka, Ewelina :)
Z kolei zestaw numer 2 wygrywa Pa Ti, czyli Patrycja! :)

Zwyciężczyniom serdecznie gratuluję, niebawem napiszę do Was wiadomość, choć oczywiście możecie zrobić to pierwsze, poproszę jedynie o Wasze dane teleadresowe :) (wyniki publikuję szybko, paczuszki już czekają zapakowane, chciałabym zrobić Wam małą przyjemność jeszcze przed Wielkanocą ;)). Pragnęłabym jeszcze poinformować wszystkich, że jeśli chcą zrezygnować z obserwacji Black Liner, to przekreślają sobie szansę na kolejne wygrane! Życzę też miłego dnia i dziękuję za bardzo liczny udział! ;*

Wszystkich chętnych zapraszam jeszcze na konkurs, w którym do wygrania są kosmetyki azjatyckie - link :) 

Myślę, że warto też wspomnieć, że jeśli wierzyć najnowszym plotkom, to już 20 kwietnia czeka nas kolejna promocja -49% w Rossmannie! Planujecie jakieś zakupy? Mnie chodzi po głowie parę rzeczy ;) Chociaż ostatnio też planowałam wielkie zakupy, a skończyłam z jedną szminką :D

czwartek, 17 marca 2016

Lioele Pink Alaska Watery Cream, czyli o kremie nawilżającym rodem z Korei, plus KONKURS dla Was :) (ZAKOŃCZONY)

Pewnie już jakiś czas temu miałyście okazję zauważyć, że na punkcie kosmetyków azjatyckich mam tak zwanego "kota" (wiadomo - jedne są dobre, inne gorsze, ale generalnie bardzo je lubię). W szczególności upodobałam sobie testowanie kremów BB i kremów pielęgnacyjnych do twarzy :D Kiedy więc jakiś czas temu otrzymałam propozycję współpracy ze sklepem internetowym My Asia, oraz możliwość organizacji konkursu dla Was, nie zastanawiałam się zbyt długo ;) Miejsce to znam zarówno z perspektywy zwykłej konsumentki (wszak robię tam zakupy od kilku lat), jak również blogerki, i naprawdę nie mam mu nic do zarzucenia :) Wróćmy jednak do tematu... Do testów wybrałam sobie oczywiście nawilżający krem do twarzy (a jakżeby inaczej ;)). Jak się u mnie sprawdził? I dlaczego namiętnie podkradał go mój mąż? Już Wam mówię!
Krem Lioele Pink Alaska przychodzi do nas zapakowany w elegancki kartonik. Po jego otworzeniu, naszym oczom ukazuje się plastikowy, 50mililitrowy słoiczek, mnie z wyglądu przypominający różową kroplę wody, jednak któraś z Was na facebooku napisała mi, że jest ono niczym mała beza ;) Czym by jednak nie był, i czego nie przypominał - mimo iż wykonany jest z plastiku, nie można odmówić mu dobrej jakości i naprawdę przyjemnego dla oka wyglądu ;) Mnie naprawdę bardzo miło się po ten słoiczek sięgało. Warto również wspomnieć, że do kompletu dołączona była malusieńka łopatka do wydobywania specyfiku z opakowania, w celu zapobiegnięcia dostawania się doń bakterii. Za to wielki plus!
Co zaś znajdziemy w kosmetyku? Nie znam się na składach zbyt szczególnie, jednak producent obiecuje 30% wody z lodowców Alaski (posiada ona zasadowe pH, jest bogata w jony, różne minerały i tlen), ekstrakt z oliwy z oliwek, wodę z gorzkiej pomarańczy i wyciąg z aloesu. Krem ten dedykowany jest skórze suchej i wrażliwej z tendencją do odwodnienia, ale mój mąż - typowy posiadacz skóry tłustej, ciągle mi go podkradał, więc nie sugerowałabym się tym zbyt mocno. W dodatku był z jego działania bardzo zadowolony ;) (z drugiej strony jednak, on omija chyba tylko kremy typowo przeciwzmarszczkowe i silne "sera" ;) Kradziej jeden :P Bywa też, że różnie się te jego "testy" kończą :D)
Jeśli chodzi o zapach kosmetyku - jest on bardzo delikatny, świeży, może lekko kwiatowy i naprawdę przyjemny. Wyczuć go możemy jednak właściwie wyłącznie gdy krem znajduje się w słoiczku, bądź zaraz na początku nakładania go. Konsystencja kosmetyku jest dokładnie taka jak lubię. Właściwie mimo iż Lioele nazwało swój produkt kremem, to ma on z nim niewiele wspólnego. Tak naprawdę mamy tu do czynienia z lekkim, wodnym żelem, który łatwo sie rozprowadza, błyskawicznie wchłania, i to w dodatku niemal do matu, nie pozostawiając po sobie żadnej klejącej warstwy (Właśnie dlatego tak namiętnie zabierał mi go mąż. Kiedy się skończył usłyszałam tylko "i czego ja będę teraz używał?!"). Z tego powodu, krem-żel idealnie nadaje się też rano pod makijaż, choć ja stosowałam go z powodzeniem również wieczorami (tyle, że czasem wraz z serum). Starczył mi na dwa miesiące, mimo iż używałam go dwa razy dziennie, i ciągle "męczył" go mój Rafał ;)
Jak z działaniem owego kremu? Pewnie już się domyślacie, że skoro znalazł się w ulubieńcach miesiąca, musi być dobrze, jednak postaram się opowiedzieć o nim coś więcej. Naprawdę bardzo przypomina mi mojego ulubieńca - Skinfood Facial Water Vita-C, więc jeśli np. nie potraficie, bądź nie chcecie robić zakupów za granicą, to świetny wybór. Cera podczas jego regularnego używania była pięknie nawilżona, jędrna, elastyczna, wygładzona (za sprawą dobrego nawodnienia zmarszczki lekko się spłycają), rozświetlona i niezaczerwieniona (a mam do tego tendencje, zwłaszcza w okolicach oczu i skrzydełek nosa). Krem ten, nie spowodował również żadnej reakcji alergicznej, zapychania ani powstawania pryszczy, zarówno u mnie (skóra normalna, wrażliwa, czasem w kierunku suchej), jak i u mojego męża (cera typowo tłusta - mam nadzieję, że w tych czasach wszyscy wiedzą, że nawet taką trzeba nawilżać ;)).
W ramach podsumowania powiem Wam, że z chęcią bym do tego kosmetyku wróciła i nie wykluczam, że kiedyś to zrobię (jak w końcu zużyję to, co chomikuję po szafkach ;)). Po odstawieniu kremu, twarz jeszcze przez około tydzień wyglądała jak podczas jego użytkowania. Ach, co tu dużo mówić, naprawdę się on u mnie sprawdził :) Jeśli i Wy miałybyście ochotę zobaczyć, jak ten lekki krem nawilżający zadziała u Was, możecie go zakupić tutaj za 85.45zł. To może być dobry wybór na nadchodzącą powoli wiosnę... ;) Po recenzji przejdźmy jednak do tego, co najprzyjemniejsze - KONKURSU!

Nagroda pierwsza
Krem Holika Holika Skin and Good Cera Super Cream Original (link do opisu produktu) (Przepraszam za zamieszanie i zmianę nagrody główniej, ale stało się to z przyczyn niezależnych ode mnie. Wybaczcie ;*)

Nagroda druga
Kredka do oczu Holika Holika Jewel Ligh Waterproof Eyeliner (klik) oraz Cień do Powiek Lioele Color Eyeshadow (klik) - w dodatku sama możesz wybrać, na jaki kolor obu kosmetyków masz ochotę :)

Organizatorem konkursu jestem ja, czyli Inga B., a sponsorem nagród sklep My Asia. Konkurs odbywa się na moim blogu i obowiązują podczas niego następujące zasady:
1. Należy być publicznym obserwatorem bloga (do tego wystarczy konto google, więc jeśli np masz mail na gmailu, wystarczy, że klikniesz w "dołącz się do tej witryny" przy gadżecie "obserwatorzy" i postąpisz według instrukcji ;))
2. Należy odpowiedzieć na jedno z dwóch pytań: Za co lubisz azjatyckie kosmetyki? albo Dlaczego chciałabyś poznać kosmetyki z Azji? (Maksymalnie dwa zdania, bez epopei ;))
Dla chętnych, chcących zwiększyć swoją szansę na wygraną:
3. Polubić funpage Black Liner i/lub My Asia na facebooku (nazwy są podlinkowane)
4. Dodać baner na pasku bocznym swojego bloga lub/i udostępnić informację o konkursie na facebooku
5. Dodać mój blog do Blogrolla (jeśli zdecydujecie się to zrobić, zwróćcie proszę uwagę, czy moje posty się uaktualniają i wszystko wygląda prawidłowo :) przy ostatnim rozdaniu u wielu osób niestety to nie działało, i miałam problem jak takie przypadki potraktować :( )
Będzie mi też miło, jeśli dodacie mnie do obserwowanych w Google+ ;) klik

Baner
Wzór zgłoszenia:
1. Obserwuję jako:
2. Odpowiedź na pytanie nr:
3. Polubiłam/em funpage: (najlepiej wypiszcie które i dodajcie jako kto ;))
4. Baner i/lub Udostępnienie: Tak/Nie (link)
5. Link do blogrolla: Tak/Nie (link)
Mail:

- Konkurs trwa od dziś do 24 kwietnia 2016 roku (do godziny 24:00), chętnych proszę o zgłaszanie się w komentarzach pod tym postem
- Wyniki zostaną ogłoszone maksymalnie w ciągu tygodnia od zakończenia konkursu
- Ogłoszenie wyników zamieszczę na blogu i funpage'u
- Zwycięzcę proszę o wysłanie danych korespondencyjnych w ciągu 3 dni od ogłoszenia wyników za pomocą formularza kontaktowego znajdującego się z prawej strony, lub na adres ewelina@autograf.pl, można też od razu podać swój mail, wtedy ja napiszę, że uśmiechnęło się do Ciebie szczęście :)
- W przypadku gdy nie dostanę danych wysyłkowych w ciągu 3 dni wyłonię kolejnego zwycięzcę
- Nagrody zostaną wysłane przez sklep My Asia na terenie Polski
- W konkursie mogą brać udział osoby pełnoletnie, jeśli masz mniej, niż 18 lat, po prostu zapytaj rodziców :)
- Zastrzegam sobie prawo do ewentualnych zmian w regulaminie
- Osoby, które cofną po zakończeniu rozdania swoje polubienia/obserwacje nie będą brane pod uwagę w jakichkolwiek przyszłych rozdaniach.


Zapraszam do udziału i wszystkim życzę powodzenia! :)


Konkurs nie podlega przepisom Ustawy z dnia 29 lipca 1992 roku o grach i zakładach wzajemnych (Dz. U. z 2004 roku Nr 4, poz. 27 z późn. zm.)

niedziela, 13 marca 2016

"Sekrety Urody Koreanek - Elementarz pielęgnacji", czyli parę słów o wynikach konkursu

Całkiem niedawno, wszak dnia 19 lutego w piątek (piąteczek, piątunio ;)), ogłosiłam konkurs, w którym można było wygrać trzy egzemplarze książki "Sekrety urody Koreanek - Elementarz pielęgnacji" Charlotte Cho, których sponsorem było wydawnictwo Znak (o, tutaj znajduje się link do rozdania i mojej recenzji :)). Z racji tego, że termin nadsyłania zgłoszeń minął, pora ogłosić wyniki! 
Tak więc egzemplarze powyższej książeczki, zdobywają na wyłączność: Szczera Marchewka, Enka oraz esPe :)

Zwyciężczyniom serdecznie gratuluję, wieczorem napiszę do Was wiadomość, choć oczywiście możecie zrobić to pierwsze, poproszę jedynie o Wasze dane teleadresowe :) Pragnęłabym jeszcze poinformować wszystkich, że jeśli chcą zrezygnować z obserwacji Black Liner, to przekreślają sobie szansę na kolejne wygrane, a już w czwartek pojawi się następny (też nieszczególnie wymagający) konkurs specjalnie dla Was (będzie możliwość wygrania azjatyckich kosmetyków)! Życzę też miłego dnia i dziękuję za liczny udział! ;*

środa, 9 marca 2016

L'oreal Brow Artist Plumper w odcieniu Medium/Dark, czyli historia o moim malowaniu brwi

Przyszła w końcu pora na recenzję mojego ostatniego ulubieńca do makijażu brwi, który znalazł się nawet w faworytach roku 2015 (o tutaj znajduje się link do niego, jeśli ktoś jeszcze nie widział - serdecznie zapraszam po raz kolejny! :)). Mowa oczywiście o Brow Artist Plumer marki L'oreal. Historia moich brwi z perspektywy czasu, wydaje mi się dość zabawna. Jeszcze w liceum, nie chciałam ich regulować, "bo bolało", a nie wiem, czy wiecie, ale z natury mam brwi bardzo gęste i krzaczaste, które muszę dość mocno trzymać w ryzach, bo gdyby dać im spokój, wyglądałyby może jedynie odrobinę biedniej niż Fridy Kahlo (tak, też potrafią mi się zrosnąć :P). Potem stwierdziłam, że jednak coś trzeba z nimi zrobić i zaczęłam o nie dbać, jednak czas na malowanie przyszedł dopiero pod koniec studiów licencjackich. Wcześniej uparcie twierdziłam, że jako właścicielka brwi niemal czarnych tego nie potrzebuję ;) Teraz widzę, że jednak warto było zainwestować w kosmetyki do tego przeznaczone, bo ta część twarzy prezentuje się dzięki nim dużo lepiej. Wracając jednak do L'oreal Brow Artist Plumer... Domyślacie się zapewne, że bardzo się polubiliśmy. Ale dlaczego? Już mówię! :)
Zacznę tradycyjnie - od opakowania :) Nie wiem z jakiej okazji występują dwa ich rodzaje - takie jak moje i czarne. Czy to zmiana szaty graficznej, czy inny kanał dystrybucji? Ciekawe... W każdym razie, to które ja posiadam zupełnie mi się nie podoba. Jest srebrno-brązowe, nieszczególnie urodziwe, pół biedy jednak, że przynajmniej napisy się nie wycierają, a ono nie rysuje się jakoś szczególnie. Zawiera 7 mililitrów tuszu do brwi i jest ważne 6 miesięcy od pierwszego otwarcia. Warto też w tym miejscu wspomnieć, że akurat na tyle starcza, wszak mam tusz około pół roku i akurat szykuję się do zakupu nowego egzemplarza :) 
Wewnątrz opakowania znajduje się malusieńka szczoteczka (identyczna jak te tradycyjne spiralki w tuszach do rzęs, ale jest taka tyci, tycinka). Dzięki swojemu rozmiarowi, bardzo łatwo i wygodnie się nią manewruje oraz układa brwi. Nie nabiera zbyt dużo tuszu, nie skleja włosków (ja zawsze obcieram nadmiar produktu o ściankę) i ładnie je rozczesuje. I jeszcze taki mały szczegół - nie pachnie zbyt pięknie, ale zapach nie jest szczególnie mocny.
Na uwagę zasługuje odcień tego kosmetyku. Jest to ładny, chłodny odcień brązu, który dobrze wygląda u wielu typów brunetek i szatynek (bo po jednokrotnym użyciu Brow Artist Plumer swojego egzemplarza zażądała też moja mama, która nigdy nie malowała brwi - pozdrawiam! :)). Powiem szczerze, że obawiałam się, iż ten brązik będzie dla mnie zbyt jasny, bo wcześniej używałam produktów dużo ciemniejszych, szarawych, raczej nieszczególnie wpadających w odcienie brązu, jednak okazało się, że brwi po jego użyciu wyglądają bardzo ładnie, naturalnie (nie świecą się w żaden dziwaczny sposób), są idealnie utrwalone przez cały dzień, wyczesane i prezentują się dużo lepiej niż przed jego użyciem. A gdy potrzebuję mocniejszego efektu do makijażu wieczorowego, świetnie współpracuje z cieniem do brwi marki Sleek, który posiadam :) Pokażę Wam jeszcze, jak się on prezentuje:
Podsumowując - jedyna wada, której jestem się w stanie w tym produkcie doszukać, to niezbyt piękne opakowanie. Pomijając jednak tę kwestię, zawartość jest naprawdę na wysokim poziomie i ja z pewnością kupię kolejny egzemplarz (może nawet dziś ;)). Warto też mieć świadomość, że w drogeriach internetowych produkt ten jest znacznie tańszy (około 18-20zł, z kolei stacjonarnie bodajże 37zł). W razie czego - jest jeszcze dostępna (w dodatku bardzo łatwo, niemal w każdej drogerii, zarówno stacjonarnej, jak i internetowej) wersja dla blondynek oraz transparentna :)
Znacie może Brow Artist Plumer marki L'oreal? Jeśli tak, jakie zrobił na Was wrażenie? A może polecacie coś innego do malowania brwi, jednak pozostającego w konwencji tuszu? Chętnie posłucham, bo tak jak mówiłam, ten się kończy, a może jednak warto zaryzykować kupno czegoś nowego (kosmetyczny ryzykant ze mnie ;))!?

Przypominam również, że jeszcze jedynie do piątku możecie wziąć udział w konkursie, gdzie do wygrania jest książka "Sekrety urody Koreanek" (Link), a do 21 marca, wybrać zestaw w rozdaniu organizowanym z okazji pojawienia się u mnie siedemsetnego obserwatora (Klik). Zapraszam! ;*

sobota, 5 marca 2016

Dr Irena Eris Provoke Long Lashes Mascara, czyli o nowym wydłużającym tuszu do rzęs słów kilka

Wyjazd do Krynicy, nie będę ukrywać, był bardzo udany ;) Mimo średniej pogody (zimno!), było bardzo przyjemnie, zrelaksowałam się, naładowałam akumulatory, objadłam oscypkami (właściwie to żyłam wyłącznie na nich przez te parę dni), trafiłam na przyjemny apartament i napiłam się paskudnej wody z żelazem (anemik pozdrawia! ;)).  Pora jednak wrócić do rzeczywistości i opowiedzieć Wam o nowym tuszu do rzęs Dr Irena Eris Provoke, który dzięki Pani Magdzie miałam okazję przetestować. Trafił on do mnie w idealnym momencie, zaraz po tym, jak lubiana przez wiele z Was mascara Maybelline Lash Sensational okropnie mnie uczuliła (spuchły mi powieki, a oczy zrobiły się strasznie przekrwione). Najpierw obstawiałam krem pod oczy, ale po odstawieniu go, objawy nie znikały. Dopiero gdy pozbyłam się tuszu, wszystko przeszło... Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się coś takiego. Uczulił mnie już błyszczyk, krem do twarzy, ale coś do oczu po raz pierwszy :/ Wracając jednak do tematu... ;) Jak sprawdziła się u mnie nowa maskara wydłużająca Dr Irena Eris Provoke? Zapraszam na recenzję!
Opakowanie tuszu - jak zawsze w przypadku marki Dr Irena Eris Provoke - jest naprawdę piękne, eleganckie i na poziomie. Srebrna, jakby lustrzana maskara, zapakowana jest w kartonik, strzegący tuszu przed wścibskimi palcami wszelakich macantów i macantek (za co ogromny plus). Bardzo podoba mi się też to, że maskara się nie rysuje, a woziłam ją już ze sobą tu i ówdzie :) Nadal wygląda jak nowa! Opakowanie zawiera 10ml produktu (czyli sporo) i całość jest ważna 6 miesięcy od otwarcia, choć u mnie tusze standardowo wytrzymują około 3 miesięcy (wszystkie :P). 
Szczoteczka to malutkie dziwadełko (ostatnio mam do takich szczęście ;)). U nasady jest węższa, a na końcu szersza. Wykonano ją z silikonu, i z wyglądu przypomina mi ona trochę stożek. Mimo wszystko, jest ona wygodna w użyciu, dobrze rozczesuje rzęsy i nie ma problemów z dotarciem do tych najkrótszych włosków. Jeśli chodzi o konsystencję - na początku maskara była strasznie "mokra" i malowało się nią ciężko, trochę sklejała rzęsy, jednak po około tygodniu wszystko się unormowało i konsystencja stała się bardzo przyjemna w użytkowaniu. Kolor tuszu, to ładny odcień czerni. Ciemny, głęboki, i taki jest cały dzień, bez akcji - rano czarno, wieczorem szaro (co już mi się zdarzało i nienawidzę tego jak mało czego :/). Po dwóch miesiącach użytkowania, nie zauważyłam też by tusz osypywał się lub rozmazywał w ciągu dnia, tudzież wyglądał znacząco gorzej z innych powodów. Trzeba tylko pamiętać, by z nim nie przesadzić, gdy zaszalejemy z ilością warstw (tzn nałożymy więcej niż dwie) zacznie sklejać rzęsy. Jeśli jednak zachowamy umiar, będzie wyglądał naprawdę ładnie i elegancko, co możecie zaobserwować poniżej:
Tusz ładnie wydłuża (wszak w końcu jest wydłużający nawet z nazwy), rozdziela, pogrubia i nabłyszcza rzęsy, jednocześnie nie sprawiając ogromnych kłopotów przy zmywaniu (choć ja najpierw myję twarz olejkiem, potem żelem, płynem micelarnym i na końcu używam toniku, na taki zestaw już nie ma mocnych ;)). Może po zdjęciu jakoś szczególnie tego rozdzielenia nie widać, jednak weźcie poprawkę na to, że moje rzęsy są potargane z natury i jak na nie, to naprawdę niezły efekt :) Najsłabiej radzi sobie z podkręceniem (jednak nikt nie obiecuje, że tusz będzie to robił), w każdym razie i tu efekt jest naprawdę zadowalający :) Maskara w cenie regularnej kosztuje 65zł, ale często zdarzają się różnej maści promocje, podczas których możemy dostać go nawet 50% taniej. Aktualnie udało mi się znaleźć ofertę (ważną do wyczerpania zapasów), gdzie do zakupów dostaniemy cień Provoke w gratisie: klik. W ramach podsumowania mojego wywodu: Dr Irena Eris Provoke Long Lashes Mascara to tusz, do którego z chęcią wrócę, bo bardzo przyjemnie mi się go używało. Jak już wiele razy mówiłam, nie lubię wydawać dużych kwot na maskary bo bardzo krótko u mnie wytrzymują, ale w promocji? Jak najbardziej się skuszę! Znacie ten tusz? A może polecicie mi coś innego, dobrego, ale w przystępnej cenie? Dajcie znać! :)

Zapraszam też do udziału w dwóch konkursach! (klik i klik)