wtorek, 29 grudnia 2015

Ulubieńcy grudnia i listopada

Święta, święta i po świętach - tak zwykła mawiać moja babcia. I fakt, ma rację... Masa zakupów, przygotowań, sprzątania, pichcenia, potem dwa i pół dnia i już ;) Zostają tylko wspomnienia, kilka prezentów i masa czekania na kolejne Boże Narodzenie :D W każdym razie pora wracać powoli do rzeczywistości (choć po drodze jeszcze impreza sylwestrowa ;)) i w związku z tym, chciałabym napisać o moich ostatnich ulubieńcach. Są to produkty, których szczególnie chętnie używałam w ciągu ostatnich dwóch miesięcy i wyjątkowo mnie urzekły. Generalnie dla każdego znajdzie się coś dobrego, są perfumy, coś z pielęgnacji i coś z kolorówki. Zapraszam do oglądania!
Absolutnym ulubieńcem w kwestii perfum w ostatnich miesiącach został zapach Chloe Roses de Chloe. Jak już mówiłam, nosiłam się z zamiarem jego zakupu strasznie długo (jak nie ja :P) ale kiedy go już kupiłam, po prostu przepadłam i totalnie zwariowałam na jego punkcie. Perfumy mają elegancki flakon i piękne, "różowe" wnętrze. Mój nos czuje w nich wyjątkowo mocno różę, a w dalszej kolejności owoce. Ubrania potrafią pachnieć tym aromatem dobre kilka dni od założenia (Co powiem szczerze, bardzo mnie zdziwiło. Założyłam na kilka godzin koszulę, po kilku dniach wyciągnęłam ją z szafy, a nadal czuć było na niej Chloe).
Kolejną, najnowszą "miłością" jest pomadka Mac Lipstick w kolorze Creme Cup (moja pochodzi z edycji limitowanej). Nie będę pisać na jej temat zbyt wiele drugi raz, bo pełna recenzja szminki znalazła się już na blogu (link), ale jeszcze raz chciałabym zaznaczyć, że jest świetna - trwała, nie wysusza ust, ma śliczny kolor. Chcę więc więcej pomadek Mac :D (ostatnio chyba nawet z Giddy, za którą niezbyt przepadałam trochę bardziej się polubiłyśmy).
Następnym odkryciem - ku mojemu zdziwieniu - okazał się produkt do brwi L'oreal Brow Artist Plumer w odcieniu Medium/Dark. Myślałam, że żel będzie dla mnie za jasny, ale brwi wyglądają dzięki niemu na ładnie i naturalnie podkreślone oraz są zdyscyplinowane przez cały dzień. W dodatku produkt jest łatwy w użyciu i nie rozmazuje się nawet po kilkunastu godzinach noszenia. Chyba długo się nie rozstaniemy, choć nadal lubię użyć czasem cieni ;) O jego poziomie świadczy również fakt, że moja mama, która niczym nie chciała swoich brwi malować, po jednokrotnym użyciu, zażądała swojego egzemplarza ;)
Kolejnym ulubieńcem ostatnich miesięcy został puder Dr Irena Eris Provoke ShyShine Nude Powder (również można już znaleźć na blogu jego pełną recenzję - o tutaj), I powtórzę to co już pisałam: bardzo podoba mi się jego wygląd, ma stosunkowo uniwersalny kolor, pięknie wygląda na twarzy i świetnie utrwala makijaż, dosłownie na cały dzień. To edycja limitowana, więc jeśli macie na niego ochotę - warto się pospieszyć ;)
Ostatnim już ulubionym produktem (tym razem pielęgnacyjnym) jest Multilipidowy Krem Odżywczy do Twarzy Lipo-Sensilium marki Pharmaceris. Moja skóra ostatnimi czasy dała mi nieźle popalić. Łuszczyła się, była czerwona i szczypała. Ten krem poradził sobie z problemem właściwie po jednym zastosowaniu, a po trzech dniach nieprzyjemne obawy zniknęły całkowicie (Wyciągnęłam go z szafki dosłownie w akcie desperacji. Na szczęście jednak stanął na wysokości zadania ;)). Krem uleczył też łuszczący się po chorobie nos mojego męża. Co dziwne - jest on bardzo odżywczy i nawilżający, ale nie tłusty. Pozostawia oczywiście po sobie delikatny film, jednak w żaden sposób nie jest to dokuczliwe - a ja jestem już naprawdę wrażliwa na tym punkcie ;) Warto sobie go kupić, jeśli miewacie podobne kłopoty :)
Miałyście może okazję stosować któreś z tych produktów? Też Wam się spodobały? Dajcie też znać, jak minęły Święta i czy Mikołaj okazał się w tym roku łaskawy ;) A może same bawicie się w niego na wyprzedażach? ;)

czwartek, 24 grudnia 2015

Życzenia Świąteczne

O tym, że nie potrafię składać życzeń, mówiłam już pewnie nie raz. Mimo wszystko jednak, pragnęłabym, abyście wiedziały (lub wiedzieli, choć to pewnie w mniejszości), że z okazji Świąt Bożego Narodzenia chciałabym życzyć wszystkiego najlepszego. Tak jak w tamtym roku: dużo zdrowia (najwięcej chyba, mnie akurat bardzo by się przydało), wielkiej miłości, szczęścia, powodzenia, aby każde następne Święta były lepsze niż poprzednie, i aby nikogo z Wami nie zabrakło. Warto jeszcze wspomnieć o spokoju, przyjaznej atmosferze, pysznym jedzeniu, pięknych prezentach, i innych drobnostkach, które te dni umilają. Pamiętajmy też o tych, których z nami nie ma, zabierzmy ze sobą uśmiech, dobry humor i zasiądźmy przy stole, aby cieszyć się chwilą. Wszak następna taka dopiero za rok! Dziękuję, że ze mną jesteście. Wesołych Świąt, udanej zabawy sylwestrowej i szczęśliwego 2016 roku! ;*

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Mac Lipstick Creme Cup, czyli o "kremowej filiżance" poprawiającej humor

Ostatnia przerwa na blogu była wyjątkowo długa... Wynikała ona z przedświątecznej bieganiny (a w tym roku u mnie jest kolacja wigilijna), planów sylwestrowych (szykuje się fajna impreza ;)), problemów rodzinnych (mam "przekochanych" teściów, wykazujących wzmożoną aktywność w okolicach grudnia) oraz totalnej niemocy twórczej. Stwierdziłam w końcu, że lepiej rzadziej a lepiej, niż często i do kitu, więc poczekam, aż przyjdzie odpowiedni moment, a ja będę pisać dla przyjemności a nie z przymusu. No i jest, przyszedł ;) Dziś zatem będzie o mojej drugiej szmince marki Mac. Jest to kolor dość popularny, o nazwie Creme Cup i wykończeniu Cremesheen. Kupiłam tą pomadkę w innej niż klasyczna szacie graficznej, pochodzącej z edycji limitowanej, ale jestem taką "Mac'ową" ignorantką, że nie znam jej nazwy (internet twierdzi jednak, że wysoce prawdopodobnym jest, iż to Mac Enchanted Eve: Nude Lip Bag). Brawo ja! Zapraszam Was jednak na jej recenzję ;)
Opakowania z tej edycji limitowanej są absolutnie bajeczne, i to właśnie one skłoniły mnie do zakupu zestawu, w skład którego wchodziła kosmetyczka, błyszczyk, pomadka i konturówka. Dziś jednak skupię się jedynie na szmince. Jej opakowanie podoba mi się dużo bardziej niż to klasyczne i znacznie umila mi ono stosowanie tej pomadki ;) Ma klasyczny, Mac'owy kształt (moim zdaniem niczym tampon :P), ale jest z błyszczącego, gładkiego plastiku z turkusowymi i fioletowymi paskami. Na mnie robi ono wrażenie i niesamowicie je lubię. Sztyft zamyka się "na klik", co uniemożliwia samoistne otwarcie, nie rysuje się, i raczej nie niszczy, a często noszę go w torebce. Pomadka łatwo się też wykręca i bezproblemowo chowa. I co najważniejsze - szminka się nie "gibie". I chwała jej za to, bo nienawidzę tego strasznie ;) Wewnątrz opakowania czeka na nas do wykorzystania 3 gramy produktu. 
Pomadka ma bardzo ciekawy kolor. Jest to dość jasny odcień, który nie wygląda właściwie ani na róż, ani na nude. Powiem szczerze, że patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, musiałam mieć spore zaćmienie i "dzień ryzykanta". Kupiłam ją bez oglądania jakichkolwiek zdjęć, czytania recenzji. czegokolwiek. Maznęłam nią po ręce i pomyślałam: "biorę". Potem jadąc z moim łupem do domu, miałam pietra, że szminka będzie dla mnie za jasna, za brązowa, albo co tam jeszcze i będę w niej wyglądać jak truposz/zombie/śmierć i tym podobne, ale na szczęście nie! Odcień okazał się bardzo delikatny, w neutralnej tonacji, będący nudziakiem, ale jednak z nutą różu. Coś wspaniałego i idealnego na dzień, kiedy nie mamy ochoty na eksperymenty bądź wyraziste usta. Kolor ten sprawdzi się też świetnie przy intensywnym, smolistym oku, bądź wybujałej kresce. Ja noszę go bardzo chętnie, bardzo często i właściwie ostatnio stał się moim absolutnym ulubieńcem. Wyjątkowo łatwo jest się nim umalować, czemu towarzyszy zapach waniliowego budyniu ;) Smakuje lekko słodko, ale do najprzyjemniejszych w moim odczuciu ten aromat nie należy ;)
Szminka ta, jest moją drugą marki Mac. Wcześniejsza miała wykończenie Lustre, ale jej nie obdarzyłam uczuciem (jednak nie o tym dzisiaj). Ta z kolei opisana jest jako Cremesheen i tym razem jak najbardziej zaiskrzyło. Jej konsystencja jest treściwa, gęsta, kremowa, jednocześnie jednak lekka, i w moim odczuciu bardzo przyjemna. Pomadkę łatwo nakłada się na usta, ale jeśli są nierówne, potrafi to podkreślić (warto więc zadbać o brak suchych skórek i zrobić peeling jeśli mamy do tego skłonność).  Mam to szczęście, że Creme Cup nie wysusza moich warg, wręcz mam wrażenie, że lekko je pielęgnuje (dokładnie odwrotnie niż Giddy o wykończeniu Lustre...). Byłam też zaskoczona trwałością pomadki. Bez jedzenia i picia potrafi wytrzymać nawet 3-4 godziny (o ile jej nie zjem ;)) i w dodatku znika z ust równomiernie.
Nie będę ukrywać, trochę "boli" mnie cena tych pomadek, wszak 86zł za sztukę to jednak sporo (zestaw ze zdjęcia kosztował akurat 150zł). Ale zbliżają się Święta, Gwiazdka, są różne okazje, czasem można chyba zrobić sobie taką przyjemność ;) Ja absolutnie nie żałuję, bo obdarzyłam ją niemałym uczuciem ;) Na sam koniec jeszcze wrzucę zdjęcie pokazywanego już makijażu, w którym Mac Creme Cup została użyta. Tutaj z kolei bardzo wybijają się jej różowe tony ;)
Macie jakieś pomadki tej marki? Jakie jest Wasze ulubione wykończenie? Które kolory polecacie? Dajcie znać, bo jestem bardzo ciekawa :)
P.S. Ilu obserwatorów Wam "sprzątnęło" Google? :D

wtorek, 15 grudnia 2015

Skin79 Vip Gold BB Hologram Pearl Pact, czyli na temat pudrów słów kilka

Powiem Wam, tak całkiem szczerze, że zagorzałą fanką pudrów nigdy nie byłam. W czasach gdy jeszcze makijaż był dla mnie dziedziną trochę obcą, właściwie zupełnie go nie używałam, bo zazwyczaj trafiałam na te matujące, które na mojej suchej twarzy wyglądały zawsze tak samo - źle! Podkreślały odstające skórki, sprawiały, że wyglądałam jak chora, bo mimo użycia podkładu byłam szara, matowa - zupełnie zero zdrowego blasku. A ja tylko słuchałam komplemetów typu: "o jaka ty jesteś blada!" lub "dobrze się czujesz? coś źle wyglądasz." (szczerość nade wszystko, a jakże ;)) Pudrów zatem używać przestałam, i dopiero po jakimś czasie stwierdziłam, że coś o innym wykończeniu mogłoby się u mnie spisać, poprawić wygląd i utrwalić podkład (ma u mnie tendencje do ścierania się w okolicy nosa). Jak pomyślałam - tak zrobiłam. Wypróbowałam puder Guerlain Meteorites (co wtedy było dla mnie bardzo dużym wydatkiem, z resztą nadal byłby niemałym) i to okazało się strzałem w dziesiątkę. Potem już, wyposażona chociaż w wiedzę czego powinnam w pudrach szukać, zaczęłam celować lepiej. Tak trafił do mnie koreański Skin79 Vip Gold BB Hologram Pearl Pact. Miałam przeczucie, że może to być coś ciekawego i w stu procentach dla mnie, wszak Azjatki uwielbiają glow i satynowe wykończenia. Czy polubiłam się z pudrem? Pewnie domyślacie się, że skoro wylądował swojego czasu w ulubieńcach (klik) okazał się produktem dobrym, ale i tym razem zapraszam do czytania. Zdradzę dlaczego!
Marka Skin79 bardzo dba o szatę graficzną i jakość swoich opakowań. Puder jak zwykle nie odstaje od całości nic a nic, opakowanie (pierwotnie umieszczone też w kartoniku) jest naprawdę piękne. Połączenie matowego złota z błyszczącym, holograficzny napis, wysokiej jakości plastik, zamykanie na guziczek, lusterko, świetny puszek (idealny do "wciskania" produktu w skórę) - ja jestem kupiona. Każdy puder powinien tak wyglądać ;) W dodatku aplikator od pudru odgradza plastikowa osłonka - oczywiście dla zachowania większej higieny. Pod tym względem naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Produktu chyba jest też dość sporo, bo aż 16g, ważnych przez rok od otwarcia. Producent deklaruje w nim obecność złota, kawioru, koenzymu Q10 oraz skwalanu. Tego nie sprawdzę, trzeba uwierzyć na słowo, jakby na to nie patrzeć ;) W dodatku skład był chyba po koreańsku (nie jestem pewna, bo kartonik już wyrzuciłam), a na znaczkach i tak się nie znam ;)
Puder ten występuje w całym jednym odcieniu. Według mnie ma neutralny, choć może lekko żółty ton i raczej skłaniałabym się ku temu, że będzie pasował każdemu. Nałożony w rozsądnej ilości nie bieli, nie nadaje zupełnie żadnego koloru i nie ciemnieje w ciągu dnia. Ciekawe jest również wykończenie, jakie kosmetyk nam zapewnia. Pięknie wygładza skórę, nadaje jej rozświetlenie i rozjaśnia, dzięki czemu wygląda ona zdrowo i promiennie. Warto też wspomnieć, że znajdują się w nim drobinki. Ale nie jest to brzydki brokat, o nie! Są to malusieńkie, srebrnozłote iskierki, które pięknie lśnią w mocnym słońcu lub silnym sztucznym świetle. Normalnie niezbyt rzucają się w oczy. Puder ma bardzo delikatny, świeży zapach, jednak tak naprawdę czuć go dopiero, gdy przystawimy do niego nos, więc nie ma się czego obawiać. Kolejnym, dużym dla mnie plusem jest to, że nakładany pędzlem Zoeva 106 nie pyli (a co za tym idzie nie marnuje się i nie muszę go na okrągło czyścić - zboczenie takie, kosmetyki mają być CZYSTE :P)
Jak już wspomniałam przy okazji koloru - po nałożeniu na twarz, produkt zapewnia nam piękny woal, który rozświetla i wygładza naszą cerę. Nie wchodzi on również w zmarszczki i nie podkreśla suchych skórek, co dla mnie ważne jest szczególnie zimą. Producent zapewnia, że puder reguluje wydzielanie sebum i utrzymuje świeżość przez cały dzień, jednak ja nie miałam okazji tego sprawdzić, moja skóra wydziela tyle sebum co nic. Za to co do świeżości - puder trzyma się u mnie od nałożenia, aż do zmycia i świetnie utrwala wszelkie podkłady oraz kremy BB. Na mojej suchej skórze, produkt ten naprawdę zdał egzamin. W Polsce kosztuje od 55 do 75zł (w zależności od sklepu). Z mojej perspektywy, przy suchej i wrażliwej cerze jak najbardziej warto się w niego zaopatrzyć. Jedynym minusem (ale takim na siłę) może być to, że zawiera drobinki, a jednak nie wszyscy je lubią. Wspomnę również, że Skin79 Vip Gold BB Hologram Pearl Pact może być ciekawym zamiennikiem dla kultowych meteorytów. Wykończenie jest w sumie podobne, jak nie identyczne, a koszt o około 75% niższy ;) 
Powyżej zamieszczam jeszcze zdjęcie obrazujące jak puder wygląda na ręce, nałożony w dużej ilości. Zaznaczę jednak, że bardzo trudno uchwycić ten efekt na zdjęciu ;) Miałyście okazję używać pudru Skin79? Jeśli tak, jak się sprawdził? Znacie kosmetyki tej marki? Ja bardzo lubię jeszcze ich kremy BB, miałam już niejeden ;) A może zdradzicie, jaki jest wasz aktualny ulubieniec kategorii pudrów?
P.S. Zdjęcia są średnie bo u mnie ciągle jest ciemno :( (co swoją drogą zaraz psychicznie mnie wykończy...) A lampy pierścieniowej jeszcze nie mam ;) 

piątek, 11 grudnia 2015

Mineral Foundation Lily Lolo w odcieniu Porcelain, czyli o mojej przygodzie z minerałami raz jeszcze

Nie będę kłamać, podkład mineralny marki Lily Lolo, to mój pierwszy kosmetyk tego typu. Długo, długo zwlekałam z recenzją, chcąc go poznać, zobaczyć co moja skóra na to, wyrobić sobie zdanie, określić swoje wrażenia. Jak można się domyśleć, specjalistką w temacie nie jestem, starałam się jednak posiąść tyle wiedzy, ile trzeba, aby nie okazało się, że robię coś totalnie źle ;) Powiem Wam też szczerze, że to mój pierwszy podkład mineralny z jednego powodu - bałam się ich ze względu na suchą, skłonną do łuszczenia i innych wybryków skórę, która zacnie szaleje, szczególnie w okresie grzewczym. Chciałabym jednak w końcu opowiedzieć o swoich wrażeniach z perspektywy posiadaczki takiej oto (paskudnie kapryśnej) cery. Jak było, czy się polubiliśmy, i te sprawy... Wspomnę jeszcze narzędziu do nakładania tego kosmetyku, czyli o Super Kabuki Lily Lolo. Zapraszam więc serdecznie do czytania :)
Podkład mineralny Lily Lolo otrzymujemy oczywiście w kartoniku. Wewnątrz niego, kryje się elegancki słoiczek, z dołem z matowionego plastiku, i czarną, matową nakrętką. Idealnie wpisuje się on w moją estetykę, więc narzekać nie będę, chyba nie dało się lepiej zapakować tych 10 gramów proszku ;) Po odkręceniu słoiczka, naszym oczom ukazuje się sitko ułatwiające dozowanie produktu i jego aplikację. Podkład marki jest w 100% naturalny, mogą go zatem używać nawet weganie. Zawiera on też filtr SPF 15.
Przejdę może do zawartości słoiczka - jest ona drobno zmielona, nie pyli specjalnie mocno, nawet jeśli nakłada je niewprawiona ręka. Co mnie w nim zdziwiło? Stopień krycia! Już dwie cieniutkie warstwy zakryły właściwie wszystko, co chciałam. Powiem może jeszcze jak aplikowałam produkt. Najpierw wysypałam go na wieczko, strzepnęłam nadmiar i ruchem "stemplującym" nakładałam na twarz. Próbowałam również ruchów kolistych, ale zdarzało się, że taki sposób nakładania podkreślał suche skórki, co w przypadku pierwszego sposobu nie miało miejsca. Bardzo ważny okazał się też dobry krem nakładany "pod spód" i odpowiedni poziom nawilżenia (tutaj najlepiej zdał egzamin Multilipidowy Krem Odżywczy Pharmaceris). Tym sposobem uniknęłam podkreślania niedoskonałości: porów, zmarszczek i suchych skórek. Przy podkładzie mineralnym, naprawdę ważne jest, by sucha cera była w dobrej kondycji. Po dojściu do pewnej wprawy, nawet aplikacja rano nie trwała szczególnie długo, a podkład trzymał się naprawdę cały dzień. Warto wspomnieć również o wykończeniu jakie za jego pomocą otrzymujemy. Jest to mat, ale bardzo ładny i naturalny.
Na sam koniec zostawiłam chyba największą dla mnie zaletę. Bardzo duża gama kolorystyczna! Odcień, który ja posiadam, czyli Porcelain jest najjaśniejszy z całej gamy i jest on naprawdę bardzo, bardzo jasny. Pasuje do mojej szyi zimą, po lecie pełnym "unikania słońca" i nie odcina się od skóry nic a nic. Rzadko która marka dba tak o bladziochy ;) To samo zaobserwowałam w drugą stronę, kolorów jest naprawdę wiele, i chyba każda z nas znajdzie coś dla siebie (szkoda tylko, że trzeba celować na podstawie zdjęć w internecie, ale obsługa jest naprawdę kompetentna i potrafi świetnie doradzić w kwestiach związanych z produktami, które sprzedaje. To też wielki plus!). Mojej suchej i wrażliwej skóry podkład nie ściąga, nie podrażnia, oraz zadziwiająco dobrze się z nią stapia. Nie spodziewałam się, że to napiszę, ale podkład mineralny Lily Lolo zdał u mnie egzamin bez dwóch zdań ;) Jego koszt to 81.90, jednak teraz na stronie internetowej trwa promocja i można go nabyć za 69.62zł.
Razem z Podkładem Mineralnym otrzymałam narzędzie do jego nakładania, czyli Super Kabuki marki Lily Lolo. Jest on wykonany ze sztucznego włosia, które jest naprawdę bardzo miękkie i delikatne dla skóry. Walory estetyczne produktu również są bardzo wysokie, moje oko cieszy bez dwóch zdań ;) Wspomnę może jeszcze o wymiarach pędzelka: cały ma 7 centymetrów, z czego 4 to samo włosie. Jest ładnie przycięty, nie gubi włosków i naprawdę dobrze prezentuje się pod względem jakości. Ze względu na rodzaj włosia, bardzo łatwo się go myje. A jak z najważniejszym, czyli aplikowaniem podkładu? Nakłada go cieniutką warstwę, która wygląda bardzo naturalnie. Jeśli na tym Wam zależy - to idealny wybór, jeśli wolicie większe krycie, wybierzcie Flat Top. Super Kabuki Lily Lolo okazał się u mnie idealnym narzędziem zwłaszcza do nakładania pudrów wszelkiej maści. Wyglądają dzięki niemu wyjątkowo naturalnie. Trochę odstraszać może cena, ale wiadomo, narzędzie dobrej jakości musi kosztować swoje. W cenie regularnej to 91.90, w aktualnej promocji: 78.12zł. Jeśli więc planujecie zakupy, to dobry moment ;) Wszystkie produkty marki Lily Lolo, kupicie w sklepie dystrybutora: klik
Miałyście może okazję używać podkładów mineralnych? Jaki macie do nich stosunek? Ciekawa też jestem metody, jaką stosujecie i jakie jest wasze ulubione narzędzie do tego celu. Dajcie znać!
P.S. Jak tam Wasze przygotowania do Świąt? Macie już prezenty? U mnie zapowiada się weekend pod znakiem porządków i pieczenia pierników ;)

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Kolorowe Boxowe Mikołajki z Hello Kitty, czyli o moim prezencie od Interendo

Dziś będzie trochę luźniejszy post. Nie recenzja, nie zakupy, nie ulubieńcy, tylko "taki o", o blogowych Mikołajkach, które zorganizowała dla nas Patrycja z bloga Interendo, znana jako naczelna Hello Kitty naszej blogosfery ;) Swoją drogą, wpis ten miał się pojawić wczoraj, ale również wczoraj wyjeżdżał na około półtora tygodnia mój ślubny, któremu zawsze w takich chwilach uaktywnia się niezdrowa zazdrość o aktywność blogową :P Cóż. Tak więc pomagałam się pakować, robić zakupy, i tak dalej, i tak dalej, a wieczorem nastrajałam się świątecznie z podgniłymi zombie z serialu The Walking Dead, który namiętnie mój mąż ogląda. Ach, wracając do Mikołajek... Od "Małża" dostałam bombkę - króliczka i zestaw prezentowy Travalo, zawierający dwa atomizery (srebrny i różowy) oraz różowiaste etui na nie. No i fajnie :) Bohaterem wpisu będzie dziś jednak mikołajkowy box od naszej Interendo, a serio będzie co oglądać, wszak to szalona dziewoja jest! <3 ;* (u niej można zobaczyć pudełeczko przygotowane przeze mnie ;) również zapraszam, link jest wyżej :)) Przepraszam też za ewentualny chaos w wypowiedzi, to z radości. A że grzeczna w tym roku raczej nie byłam, to jest ona jeszcze większa :P
Ci, który śledzą mnie na facebooku, mogli już to pudełeczko zobaczyć :) Generalnie cały box od Interendo okazał się nie tylko mikołajkowy, ale także urodzinowy (tak, moja gówniana data urodzin to 25 grudnia, i co niektórzy rąbią mnie od dziecka na prezentach :D Na szczęście nie wszyscy <3 i nie to, żebym była interesowna, haha) i "lojalnościowy"? Nie wiem czy to dobre słowo, ale chodzi o to, że co miesiąc ktoś z odwiedzających bloga Patrycji dostaje mały upominek, i tym razem padło na mą skromną osobę :) Całość miała formę kalendarza adwentowego (i było tyyyyleee rzeczy, że nie zmieściły się do tego pudła!), ale ja i moja niecierpliwa natura nie pozwoliły mi odpakowywać wszystkiego jak Bóg przykazał, i już tydzień po otrzymaniu paczki wszystko było na wierzchu. Brawo ja! Teraz jeszcze zoom na najlepszy element pudełka hand made: Kicia Etude House o wdzięcznym imieniu Etti (tak zdążyłam wyśledzić w internetach ;))
Przejdźmy zatem do zawartości... Zaczęło się od słodkości. Nie wiem czy to ja jestem jakaś dziwna, czy coś, ale za słodyczami nie przepadam, a już tym bardziej takimi z czekolady (moimi ulubionymi słodyczami od jakichś 20 lat są cukierki Nimm2, te pomarańczowe najlepiej, i cukierki Skittles, gumą Maoam albo Mambą też nie pogardzę :D). Dostałam jednak milion pięćset sto dziewięćset bombonier, które okazały się tak zaje*iste, że chętnie je jadłam a teraz rozpaczam, że moje ukochane "Wisełki" przeszły do grona wspomnień :( Żadne inne nie były już takie pyszne, choć też były niczego sobie (zaznaczam, że ja nie lubię czekolady i to mega sukces i duże osiągnięcie :D).
A że box mikołajkowy u blogerki kosmetycznej bez kosmetyków to nie box (jeżu, masło maślane), były i kosmetyki, w dodatku masa! Patrzcie ile dobroci nasza kochana Interendo wrzuciła do mojego pudełeczka:
Po tym zdjęciu poglądowym postaram się może o prezentację poszczególnych produktów, co wcale nie jest zadaniem łatwym, wszak wiele z nich ma napisy po koreańsku, bądź japońsku. Ja ich kosmetyki lubię, ale władam "jedynie" angielskim, więc jakby nie jest za różowo :P Niemiecki też trochę znam, ale wypadałoby go odświeżyć, żeby go dobrze rozumieć, bo wiedza nieużywana zanika jednak, jakby na to nie patrzeć :/ Odpakowując to pudełko i rwąc kolorowy papier w towarzystwie ogromnego podekscytowania, zastanawiałam się skąd Patrycja tyle się o mnie dowiedziała. A może zgadła? Ma szpiegów, lub kamery u mnie w domu? Albo ja jestem jak taka otwarta karta i można sobie ze mnie wyczytać wszystko co się chce? Sama już nie wiem... :) Ale po odpakowaniu tego wszystkiego towarzyszyły mi myśli typu "Skąd ona wiedziała, że mam niebieską łazienkę?" albo "Gdzie pisałam, że lubię peonie?!" (żel Sephory jest o zapachu peonii właśnie), lub "Mówiłam, że lubię Vichy?", "Skąd Patrycja ma informację, że potrzebuję dodatkowego organizera, bo w starym skończyło się miejsce?!" i tak dalej. Magia, serio :D Taka bożonarodzeniowa <3
Zacznę od kosmetyków dostępnych bez "kombinacji alpejskich" na naszym rodzimym, polskim rynku. Dostałam od Patrycji krem do twarzy Vichy Idealia, rozświetlaczoróż I<3Makeup Blushing Hearts w odcieniu Iced Hearts, żel pod prysznic Sephora Peony, mydełko Sephora o zapachu Monoi, kolejne mydełko ze Starej Mydlarni w kształcie Herubinka, które zapachniło całą paczkę, musujące kostki do kąpieli z Sephory o aromacie "Lagoon" (morskie klimaty też bardzo lubię, skąd wiesz, mów!? :D) oraz niebieską siatkową myjkę (tylko takich używam, też pisałam? O matko :D) oraz perfumy Avon Hello Kitty i ołóweczek z Hello Kitty. Teraz powiedzcie mi, gdzie ja mam temperówkę... :P Generalnie już samo to jest super ekstra, a jest jeszcze część druga! O taka:
Kosmetyki azjatyckie to dopiero szał :D Ostatnio przeżywam niemałą fascynację tematem, więc ta część boxa bardzo mi się spodobała (Kurczę, a która nie! Co ja piszę :P). Najbardziej jednak wpadł mi w oko zestaw Missha Signature Make-Up Collection (poznać go można po czerwonych opakowaniach, był w nim też ten krem BB w czarnej tubie). I znowu nie wiem, skąd Pat wiedziała, że nawet kombinowałam co z Misshy kupić, żeby go dostać, ale nie udało mi się wygenerować żadnej potrzeby (był kiedyś dodawany do zakupów jako gratis). Teraz najlepsze: mój mąż po zobaczeniu go stwierdził "wreszcie ktoś Ci przysłał szminkę w ładnym kolorze". No tak, zarówno szminka, jak i błyszczyk są czerwone (mają różne odcienie, nie dublują się zatem), a on niesamowicie mnie w takich barwach lubi. Nie mam do nich awersji, maluję usta na czerwono, ale dość rzadko, w tym momencie nawet nie miałam takiej pomadki, więc trafiłaś świetnie :) No i mój Rafał ma radochę ;) Do tego były jeszcze cienie w neutralnych kolorach, bardzo "moich" ;) Poza tym mamy tu jeszcze travel set Shiseido Aqua Label, olej do mycia twarzy Fancl, i zestaw Etude House w skład którego wchodzi taka śmieszna szczoteczka z wymienną główką i baza Beauty Shot Face Blur
Chciałabym teraz powiedzieć coś mądrego, ale chyba mi się nie uda. Mogę jedynie podziękować, powiedzieć, że jestem szalenie szczęśliwa, i że Mikołaj chyba naprawdę bardzo mnie lubi. Pozostaje mi również mieć nadzieję, że mój Mikołajkowy Black&White Box spodobał Ci się mimo tego, że był dużo skromniejszy. Zapewniam Cię jednak, że i ja o Twoich urodzinach nie zapomnę ;* Dziękuję raz jeszcze! Pamiętajmy, dobro wraca a karma istnieje ;) 
P.S. Gwiazdeczki DIY zawisną na mojej choince :) Już niedługo!

czwartek, 3 grudnia 2015

Przesyłki, zakupy i współprace, czyli o tym, co nowego w listopadzie

Chwilę temu zaczął się grudzień. Jest to więc dobra pora na przedstawienie wszystkich nowości, które wpadały w moje rączki od początku listopada, aż do jego ostatniego dnia. Nie będę ukrywać, iż bardzo się cieszę, że w końcu ten ciemny i ponury miesiąc dokonał żywota. Bywały takie dni, że już od rana musiałam palić światło. Nie przeszkadza mi deszcz, śnieg, zimno, najbardziej nie lubię właśnie takiej długiej ciemności. Moja aktywność zmalała chyba niemal do zera, co i tutaj dało się zaobserwować ;) Na szczęście grudzień, nawet jeśli będzie taki ponury, oświetlą choinkowe lampki, ociepli atmosfera i przyjemne oczekiwanie (tak, ja z tych lubiących święta ;)). Podsumujmy więc listopad pod względem nowości, i już go zostawmy, nie będę go dobrze wspominać :D
Chyba pierwszym moim listopadowym nabytkiem był taki oto limitowany zestaw Mac, chyba o nazwie MAC Enchanted Eve: Nude Lip Bag (ale jeśli tak nie jest, to nie linczujcie, ja jestem Macową ignorantką :D). W jego skład wchodziła najbardziej pożądana przeze mnie szminka Creme Cup o wykończeniu Cremesheen, błyszczyk Cherry Blossom, konturówka Boldly Bare oraz kosmetyczka. Cały niesamowicie mi się podoba, ale jego gwiazdą została pomadka. Nie wysusza, długo się trzyma, po prostu ją pokochałam. Do tego ma idealny odcień, możecie już zobaczyć ją w makijażu w poprzednim wpisie :)
W końcu kupiłam też bazę pod cienie Art Deco Eyeshadow Base. Moja poprzednia - Hean - w końcu dokonała swojego żywota i nadszedł czas na wypróbowanie czegoś nowego. A że kultowej Art Deco nie miałam, to postanowiłam w końcu ją nabyć :) Po prawej widać też jeden jedyny zakup z promocji Rossmanna: szminka L'oreal Rouge Caresse nr 04, Rose Mademoiselle. W tym roku coś nie miałam szczęścia do zakupów i większość kosmetyków była macana lub wykupiona. W końcu odpuściłam i to, co chciałam zamówiłam przez internet...
Nareszcie skusiłam się też na tusz do brwi Brow Artist Plumer w odcieniu Medium/Dark (i o dziwo mi pasuje, w dodatku jest bardzo dobry, nawet moja mama kupiła sobie swój egzemplarz) oraz dwie pomadki Bourjois. Moje usta są ostatnio w wyjątkowo dobrej kondycji, więc w końcu zamówiłam pomadkę Rouge Edition Velvet w kolorze 07 Nude-ist, ale jednak nie jest to zbyt dobry zakup. Jednak o tym nie dziś... Do tego postawiłam jeszcze na Rouge Edition Aqua Laque w odcieniu 01 Appechissant. Bałam się, że będzie on nietrafiony (w sensie zbyt ciepły, wtedy zgarnęłaby go mama, ona ma taką karnację), ale okazało się, że bardzo mi w nim ładnie (ach, ta wrodzona skromność, jak już wspominałam - po tatusiu <3). Do zakupu skłoniła mnie pozytywna recenzja tych pomadek u Mint Elegance :)
W listopadzie udało mi się w końcu upolować też mój najnowszy obiekt pożądania - paletę Zoeva En Taupe. Niesamowicie podoba mi się jej kolorystyka, mam nadzieję, że będzie nam ze sobą tak samo dobrze, jak ze Smokey ;) Do koszyka wpadły mi też gumki Invisibobble. Kupiłam paczkę granatowych, ale tak pozamieniałam się z mamą, że zostałam z jedną niebieską, jedną koralową i jedną czarną ;) Obie absolutnie te sprężynki uwielbiamy, ja powyrzucałam już wszystkie inne gumki i nie planuję powrotu ;)
Na tym zdjęciu widać efekt mojej współpracy z Dr Ireną Eris. W listopadzie dostałam pudełeczko z najnowszą edycją limitowaną marki, Nude Glam Look, która okazała się świetna, i co tu dużo gadać, lubimy się ;) Więcej można przeczytać o niej tutaj (i widać tam też wspomnianą na górze pomadkę Mac).
O moją kapryśną skórę tej zimy postanowiło zatroszczyć się także Evree. Dostałam od marki prześliczne metalowe pudełeczko stylizowane na apteczkę, a w jego wnętrzu krył się krem ratunek dla rąk, oraz balsam ratunek dla ciała Instant Help. Oba kosmetyki pięknie pachną przecudnie (chyba mango), i jakoś niebezpiecznie mocno zaprzyjaźnił się z nimi mój mąż :P
I to już wszystko, co trafiło do mnie w tym miesiącu. Znacie któryś z tym produktów? Lubicie je? A może trafiłam na jakiegoś bubla? :D Dajcie znać! Jeśli pisałyście post o nowościach lub gwiazdkowych podarkach, nie będę miała nic przeciwko, jeśli zostawicie do niego link, szukam inspiracji na świąteczny prezent ;)