poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Sierpniowe nowości. Dużo sierpniowych nowości...

Sierpień w moim przypadku szczególnie sprzyjał zakupom. Odkryłam dobrodziejstwa ebay'a, byłam w węgierskim Rossmannie i DM, w dodatku w sklepach pojawiała się promocja za promocją. No cóż, taki typ, silna wola jest u mnie bardzo słaba, zakrzyknę więc w ślad za pewną reklamą "brawo ja!" i zaproszę Was do oglądania co też nowego przyniósł mi ostatni wakacyjny miesiąc ;) (chciałabym jeszcze powiedzieć coś na temat zdjęć... Na komputerze wyglądają one raczej słabo, z kolei na telefonie i tablecie zadowalająco. Z racji rozbieżności wersji, zostają zatem takie, jakie są i mam nadzieję, że na Waszym sprzęcie również będą się prezentować tak jak u mnie na urządzeniach mobilnych :P)
Zacznę może od zakupów z samego początku sierpnia, czyli z mojego wyjazdu do Bułgarii. Z racji tego, że z odpoczynkiem nie miało to nic wspólnego, a mnie wprost proporcjonalnie do jego długości psuł się humor, mój mąż podczas postoju w pewnym węgierskim miasteczku o trudnej do wymówienia i napisania nazwie, urządził nam spacer do DM. Obok DM znajdował się Rossmann. I powiem szczerze, że nawet bym tam nie weszła, gdyby nie to, że niemal siłą wciągnął mnie tam mój Luby (po gumy do żucia czy coś w ten deseń). Sklep miał trochę inne zaopatrzenie, więc i stamtąd wyszłam z pełną torbą. Efekty owego spaceru, można zobaczyć na zdjęciu powyżej :D W Rossmannie skusiłam się na Lotion i Żel pod prysznic Wellness&Beauty o zapachu trawy cytrynowej i werbeny (ponoć to edycja limitowana), oraz Rozświetlające Perełki z limitki Kawiar Gauche dla Catrice. Z tego ostatniego ucieszyłam się wyjątkowo, gdyż bardzo chciałam je kupić, a wiedziałam, że raczej nie uda mi się ich upolować. A tam na Węgrzech czekał na mnie cały, pełny stand tej edycji limitowanej! <3 Z DM wyniosłam masło Alverde Korperbutter Vinitage Rose oraz Korperbutter Set (zestaw mini masełek do ciała wyprodukowanych na 25 rocznicę marki lub DM, słabo znam niemiecki więc nie wiem :P) Do tego jeszcze żel do golenia Balea Rasiergel Pink Grapefruit oraz krem do rąk Balea Handcreme Papaya&Buttermilch. Reszta rozdana lub zużyta ;) Na zdjęciu zaplątała się jeszcze paletka cieni do powiek Catrice w kolorze Yellow Submagreen jakiejś gazety (chyba InStyle, ale nie jestem pewna ;)).
Tutaj na zdjęciu moje zamówienie z apteki internetowej, czyli głównie kosmetyki przeze mnie znane i lubiane. Nowością jest jedynie antyperspirant Vichy Anti-Perspirant Treatment 48h. Zdecydowałam się na jego zakup, ponieważ wycofano moją ulubioną kulkę Rexony i zostałam na lodzie :( Potrzebowałam czegoś, co mnie nie podrażni oraz będzie skutecznie chroniło, i chyba trafiłam na nowego ulubieńca ;) Z racji tego, że jest sierpień, a ja latem zawsze mam problem z ustami, kupiłam jeszcze dwa sprawdzone kosmetyki do ich pielęgnacji. Nuxe Reve de Miel Lip Balm oraz Caudalie Lip Conditioner (recenzje reszty kosmetyków ze zdjęcia od dawna są na blogu ;)). Z kolei moja skóra głowy utrzymuje się w niemal idealnym stanie, więc z szamponów leczniczych przeszłam na stary, dobry Dermedic Emolient Linum Szampon do Włosów chroniący skórę. To chyba już jakaś dziesiąta z kolei butelka ;)
W tym miesiącu, pod wpływem impulsu, zdecydowałam się na zakup w Rossmannie toniku Lirene Wybielanie (ach, ta cena na do widzenia!). Do oczyszczania twarzy z BB kupiłam olejek Supreme Cleansing Oil Sephory, ale nie podoba mi się to, że zawiera parafinę, na co w perfumerii nie zwróciłam uwagi :/ Zakup poczyniłam w ramach promocji 3za2, resztę dostał mąż ;) Do tego jeszcze odżywka Nivea Volume Sensation (właściwie używam tylko odżywek tej firmy, a na tym kończy się moja pielęgnacja włosów :P) Na zdjęciu widać jeszcze nieszczęsny antyperspirant Garnier Mineral Invisi Clair, który kupiłam przed wyjazdem, na szybko, w Biedronce po drugiej stronie ulicy. I żałuję jak nie wiem co :/ Niby chroni, ale po jego użyciu myślałam, że się zadrapię... Panu więc podziękowałam. Jak przyjdzie Wam do głowy go kupić, to wiecie, ja ostrzegałam :P
I na koniec moje łowy z Ebay ;) Z racji tego, że mimo tych 26 lat, nadal drzemie we mnie wewnętrzne dziecko, kupiłam Puder Tonymoly Cats Wink Clear Pact. Jak widać cudo ma puderniczkę w kształcie kociej mordki, więc ja, kocia fanka pełną gębą musiałam go mieć. Musiałam i już! :D Z kosmetyków kolorowych trafił do mnie jeszcze sprawdzony i absolutnie ukochany krem BB Skinfood Red Bean, a na fali pozytywnych doznań związanych z marką, kupiłam jeszcze korektor pod oczy Salmon Darkcircle Concealer Cream, oraz różany balsam do ust Rose Essence Lip Balm.
I kolejne zdjęcie kosmetyków z prosto z Korei przed Państwem ;) Tym razem w pierwszym rzędzie widnieje na nim Royal Honey Gift Set Skinfood (razy dwa, to miniaturki na wypróbowanie), koci krem do rąk The Face Shop Mini Pet Floral (maleńki, ale jakże wydajny!), krem do twarzy Facial Water Vita-C oraz HoneyPot Lip Balm Skinfood (wersja Berry). Drugi rząd zasilają ciekawe specyfiki do pielęgnacji twarzy marki Skinfood. Jak już raz pisałam, Azjatki wykonują cały pielęgnacyjny rytuał na dobranoc. Zaczynają od oczyszczania olejkiem, potem pianką, nakładają toner, potem esencję, emulsję, serum, ampułki, krem oraz często jeszcze sleeping packi. Zapragnęłam więc spróbować choć raz i kupiłam Premium Lettuce&Cucumber Watery Essence oraz Premium Lettuce&Cucumber Watery Emulsion. Zobaczymy, co mi z tego wyniknie ;) Co by nie było, z pewnością dam Wam znać, jak moja skóra zareagowała na taki rodzaj pielęgnacji. W trzecim, ostatnim już rzędzie mamy Aloe Shooting Gel Holika Holika. Długo żyłam sobie w przeświadczeniu, że mam alergię na aloes, jednak po użyciu kilku kosmetyków z tym składnikiem i braku reakcji, stwierdziłam, że musiało mnie uczulić coś innego i zdecydowałam się na zakup tego cuda. I bardzo, ale to bardzo ten kosmetyk polubiłam. Jest uniwersalny, przyjemny w użyciu, niebawem będzie recenzja! ;) Do tego jeszcze, jak to przy zamówieniach z Azji, trafiło do mnie trochę próbek i maseczek, ale stwierdziłam, że już nie będę ich pokazywać ;)
W sierpniu dotarła do mnie jeszcze świetna paczka z Evree, będąca kontynuacją współpracy. Powiem szczerze, że ze wszystkich dotychczasowych, zrobiła na mnie największe wrażenie ;) Piękne pudło zawiera cztery kremy, będące nowościami marki. Ja testuję już wersję Magic Rose, dwa dolne zgarnęła moja mama, z pewnością pojawi się coś jeszcze na ich temat. Tak między nami, to im dłużej używam kosmetyków firmy Evree, tym bardziej je lubię ;)) (to już chyba moja czwarta paczuszka od nich :)).
U Mongi na blogu Kosmetyczne Raczkowanie wygrałam jeszcze nagrodę pocieszenia, w skład której wchodził Chłodzący Żel po Opalaniu BingoSpa, żel pod prysznic Isana z edycji limitowanej, oraz maseczki i próbki :) dziękuję jeszcze raz!
W tym miejscu kończą się sierpniowe nowości. Znacie może coś z nich? Któryś kosmetyk lubicie? A może zaliczyłam jakąś wpadkę w postaci bubla? Dajcie znać ;) A mój wyjazd do Ustki był szalenie udany, żałuję jedynie, że taki krótki :) Trafiliśmy na świetny pensjonat, przemiłą właścicielkę i ładną pogodę. Nie potrzeba mi nic więcej :) Będę się starać, aby odpowiedzieć na Wasze komentarze i zajrzeć do Was, bo podczas mojej nieobecności, chyba nawarstwiło mi się trochę zaległości :D

środa, 26 sierpnia 2015

Skinfood Green Tea Bubble Cleansing Foam, czyli o piance do mycia twarzy prosto z Korei

Marka Skinfood, która powstała w Korei (tej Południowej ma się rozumieć), od dawna powoduje u mnie szybsze bicie serca (według producenta czerpią głównie z produktów jadalnych). Jakoś tak po prostu i po ludzku czuję do niej miętę, nawet jeśli jest to nie do końca słuszne. Któregoś razu, podczas zakupów skusiłam się na piankę Skinfood Green Tea Bubble. I tu muszę powiedzieć o swoim małym błędzie. Jest ona przeznaczona do skóry wrażliwej, ale też głównie mieszanej i tłustej. Mimo wszystko, niewiele się przejmując małą wpadką, postanowiłam spróbować. "W najgorszym wypadku oddam mężowi" (wszak ma cerę dokładnie taką, a żele już dawno przestały być fajne, więc kradnie moje pianki. Nie wiem jak Wasi mężowie, ale mój bardzo lubi wynalazki wszelkiej maści ;)). 
Piankę otrzymujemy w plastikowym, ale  bardzo porządnym, białozielonym opakowaniu z papierową etykietą. Mimo tego, że naklejka jest z takiego materiału, i stoi pod prysznicem, nie rozpuszcza się i nie rozlatuje. Nawet jeśli dotkniemy butelki mokrymi dłońmi, nie grozi jej odpadnięcie od powierzchni opakowania (i bardzo dobrze, nienawidzę tego). Pompka działa prawidłowo, i w sprawny sposób dozuje nam odpowiednią ilość pianki. Butelka się nie niszczy, ani nie pęka nawet w transporcie (przetestowane podczas tygodniowej podróży po Europie. Można nią też umyć ręce). Część napisów jest po angielsku (sposób użycia, filozofia marki "Food Therapy" i te sprawy) a część, łącznie ze składem to język koreański (czyli w Polsce raczej powszechnie niezrozumiały). Ach, zapomniałabym. W butelce znajduje się całe 160 mililitrów kosmetyku do naszej dyspozycji.
Pianka marki Skinfood jest odrobinę inna niż wcześniej używana przeze mnie ta marki Bioderma. Tamta była zupełnie jak bita śmietana, ta z kolei to po prostu zwykła piana (taka jak w wannie po nalaniu płynu do kąpieli :D) którą tworzy dozownik podczas wyciskania produktu. Nie opada ona jednak zbyt szybko i jest przyjemna w użyciu :) Zapach również bardzo mi się podoba, jest delikatny i niemęczący. Określiłabym go jako zieloną herbatę, minimalnie podszytą cytrusami.
Jeśli chodzi o działanie owej pianki, jestem usatysfakcjonowana, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że jest ona stworzona jako bodajże drugi etap oczyszczania (według Azjatek, najpierw należy umyć twarz olejem, a następnie pianką. Potem jeszcze tylko toner, esencja, emulsja, serum, ampułka, krem, sleeping pack i można iść spać ;) Będę próbować!). Używałam zatem pianki zarówno  solo, jak również po oleju. I w obu tych kombinacjach spisywała się całkiem przyzwoicie. Dobrze zmywała makijaż i oleje (no może nie zawsze radziła sobie z tuszem, ale nie znam jeszcze nic, co moją naoczną tapetę zmyłoby ot, tak. Tusze i eyelinery mam często nie do ruszenia, więc potrzeba cięższej artylerii do ich zmycia. Za to BB i resztę usuwa dokładnie). Twarz po użyciu Green Tea Bubble jest naprawdę świetnie umyta. Muszę jednak wspomnieć o tym, że bodajże raz, kiedy przypadkiem wprowadziłam ją do worka spojówkowego, zapiekła jak szalona. A co z tym, że nie jest dla mojej cery? Ano w sumie nic. Mojej wrażliwej skóry nie ściąga, nie wysusza, oczy nie pieką po jej użyciu. Nie powoduje żadnych strat, krótko mówiąc (a i mąż z tłustą cerą zadowolony, wszak jak można się było domyślać, jak tylko wraca do domu, uprawia złodziejstwo na potęgę). Foreo Luna również dobrze z nią współpracuje. Cena może nie jest zbyt zachęcająca, bo na ebay i allegro musimy za nią zapłacić 50zł, ale ja jestem z niej zadowolona. Jest wydajna (we dwie osoby, z czego jedna okazjonalnie, w ciągu około półtora miesiąca zużyliśmy 1/3 butelki), dobrze oczyszcza, ładnie zmywa makijaż. Ja jestem zadowolona z zakupu i przyjemnie mi się jej używa, ale nie wiem, czy będę chciała jeszcze raz ją kupić ;) Może spróbuję wersji dla innej cery...? ;) Na przykład z brązowym cukrem? :D
Miałyście może styczność z koreańską pielęgnacją? Albo znacie ich kremy BB? Dajcie znać, co Wam się podobało, a co nie, jakie marki lubicie, a jakich nie ;) Ja lecę szukać nam noclegu nad morzem :D Może uda mi się znalźć coś fajnego i pojedziemy jutro rano :P edit. Środa, 22:40; Udało się, jedziemy o 5:00 rano! :D

Tradycyjnie zapraszam również tutaj: KONKURS

sobota, 22 sierpnia 2015

Norel Face Rejuve, czyli o Żurawinowym Kremie Rewitalizującym słów kilka

Dawno, dawno temu (czyli w czerwcu chyba, a wydaje się to straszliwie zamierzchła przeszłość, przynajmniej mnie), za górami, za lasami (czyli na facebooku https://www.facebook.com/NorelKosmetyki), wzięłam udział w bardzo fajnej akcji firmy Norel o nazwie "Podziel się postem" (jest organizowana cyklicznie, więc próbujcie, warto!). Trochę dopisało mi szczęście, bo firma mnie zauważyła i postanowiła dać mi do wypróbowania kilka produktów. Między innymi, dostałam do przetestowania na mojej humorzastej, łuszczycowej skórze dermokosmetyk o nazwie Norel Dr Wilsz Face Rejuve, czyli po naszemu, Żurawinowy Krem Rewitalizujący. Jak się on u mnie spisał? Czy jestem zadowolona? Już mówię! :)
Krem jest specyfikiem anti-age (przeciwstarzeniowym) o półtłustej konsystencji. Jest przeznaczony dla skóry dojrzałej i młodej z przedwczesnymi oznakami starzenia. Dobry również dla cer wrażliwych i naczynkowych (czyli takich jak moja). Ma działać przeciwzmarszczkowo, stymulująco na syntezę kolagenu, spowalniać procesy starzenia, łagodzić podrażnienia i wzmacniać naskórek. Skóra z kolei ma po jego używaniu zyskać jędrność, elastyczność, właściwe napięcie i koloryt. W recepturze kremu, możemy znaleźć między innymi ekstrakt z żurawiny, olej z jej pestek, ekstrakt z algi i pullulan (cokolwiek to jest ;)), oraz antyutleniacze. Cery dojrzałe, mogą stosować go na dzień i na noc, te młode z kolei, jedynie wieczorem :) Po obietnicach producenta, przejdźmy zatem do tego, co ode mnie...
Krem Żurawinowy zamknięty jest w plastikowym, ale bardzo eleganckim słoiczku (któremu koty niestraszne!), zawierającym 50ml kremu. Całość opakowana jest też w kartonik, wewnątrz którego ukryto jeszcze próbkę. Nakrętka ma kolor srebrny, zawartość zabezpieczono dodatkową "pokryweczką", więc nawet podczas transportu krem jest zabezpieczony przed wylewaniem. Co ważne - słoiczek po dwóch miesiącach wygląda świetnie, nic się nie wyciera, sreberko i napisy tkwią cały czas na swoim miejscu. Lubię to! :) Po odkręceniu, wita nas piękny, lekko słodkawy zapach żurawiny. Towarzyszy nam on jednak niemalże tylko podczas nakładania kremu na twarz, potem w niewyjaśnionych okolicznościach znika, aby nie męczyć nas swoją obecnością :) Kolor również jest naprawdę przyjemny, jak nieszczególnie zwracam na takie rzeczy uwagę, to ten morelowo-różowy odcień skutecznie ją przykuł ;)
Skupmy się może przez chwilę na konsystencji... Jest opisywana jako półtłusta, ale według mnie z tym określeniem, nie ma ona za wiele wspólnego. Powiedziałabym, że jest taka tłusto - żelowa (z naciskiem na "żelowa"), dość gęsta, naprawdę przyjemna nawet dla osoby, która niemal wszystkiego co tłuste nienawidzi straszliwie (czyli mnie :P). Krem rozsmarowuje się na skórze bardzo dobrze, czy to zaraz po toniku, czy po serum. Wchłania się w ciągu mniej więcej dziesięciu minut, zostawiając po sobie niemalże niewyczuwalny film (ja jestem strasznie wyczulona na wszelkie warstewki, ale ta nie jest dla mnie problemem). Nie lepi się, nie klei do poduszki, chwała mu za to!
Działanie również jest bardzo obiecujące. To, co napisał o nim producent, sprawdziło się w stu procentach. Skóra jest jędrna, elastyczna, lekko napięta i ma świeży, ładny koloryt (a u mnie zwłaszcza to ostatnie jest ogromnym wyczynem). Pamiętam, że pierwszego dnia, kiedy wstałam po użyciu go na noc, spojrzałam w lustro w łazience i pomyślałam "o wow, jak ja dobrze wyglądam!" (warto wspomnieć, że zazwyczaj po wstaniu jestem szara, zapuchnięta i niezbyt reprezentacyjna, jakby to tak elegancko ująć...) Tutaj naprawdę widzę zmianę w porównaniu do wcześniejszego kremu, którego używałam. Poza tym, co producent obiecał wystąpiło jeszcze coś: skóra jest wygładzona i nawilżona (ale to ostatnie może być też zasługą jednocześnie stosowanego na dzień serum żelowego Hyaluron 3% klik). Jestem z tego duetu bardzo zadowolona, bo po prostu wyglądam w trakcie jego stosowania dużo lepiej. Warto też wspomnieć, że to już drugi kosmetyk Norel, do którego niesamowitą miłością pała moja mama. Po kilkukrotnym przetestowaniu go, chyba będzie kupowała swój egzemplarz (za parę dni kończy 50 lat, ale ma cerę, którą łatwo zapchać, a ten kosmetyk tego na szczęście nie funduje). Krem kupimy tutaj: http://sklep.norel.pl/index.php?pg=productdetail&c=8044&p=100855 za dość wysoką kwotę 96zł. I przy cenie na moment się zatrzymam. Stosowałam go codziennie na noc, czasem podkradała mi go mama i muszę powiedzieć, że jest on naprawdę wydajny (z resztą jak wszystkie te kosmetyki). Według mnie warto wydać raz, a dobrze i mieć dobry krem na dłuższy czas ;)
Podsumowując: moja skóra kosmetyki tej marki polubiła i świetnie się z nimi dogaduje, mimo że generalnie mam z nią sporo problemów. Z mojej perspektywy - warto wydać na nie trochę więcej niż na drogeryjny produkt ;) A Wy miałyście może okazję używać specyfików tej marki? Jak wrażenia? :) Po recenzjach widzę, że chyba również są pozytywne. Ja mam jeszcze dla Was recenzję kremu pod oczy z tej serii i również jest obiecujący ;)

Zapraszam też do udziału w Konkursie!

środa, 19 sierpnia 2015

(Zakończony) Konkurs z okazji 100 tysięcy wyświetleń i 600 obserwatorów :)

Kilka dni temu, mój blog osiągnął pułap 100.000 wyświetleń. Przy okazji, całkiem niedawno, pojawił się u mnie 600 obserwator :) Bardzo mi z tego powodu miło, więc przygotowałam dla Was konkurs z dwoma nagrodami (główną i pocieszenia), które mam nadzieję, przypadną Wam do gustu :) Sama miałam okazję większość tych kosmetyków stosować, bardzo je lubię, więc trzymam kciuki, by ucieszyły również osobę, która je otrzyma :)
W skład nagrody głównej wchodzą:
1. Skin79 Beblesh Balm Vip Gold (40g, ważny do 03.08.2017)
2. The Body Shop Smokey Poppy (zestaw składający się z myjki, masełka 50ml i żelu 50ml. Daty ważności są wewnątrz, a nie chcę otwierać pudełka)
3. Roberto Cavalli Nero Assoluto (miniaturka, 5ml)
Nagroda pocieszenia to:
1. Stenders Almond Oil (30ml ważny do 06.02.2016)
2. Alverde Lippenbalsam Calendula (ważny do 02.2016)
3. AA Hydro Algi Błękitne Krem Matujący (ważny do 03.2018)
4. Essence Fun Fair Shimmer Pearls (ważne 12mies od otwarcia)

Organizatorem i sponsorem konkursu jestem ja, czyli Inga B. Konkurs odbywa się na moim blogu i obowiązują podczas niego następujące zasady:
1. Należy być publicznym obserwatorem bloga
2. Odpowiedzieć na pytanie: Jaki jest Twój kosmetyczny hit? (Maksymalnie jedno zdanie, bez epopei ;))
Dla chętnych, chcących zwiększyć swoją szansę na wygraną:
3. Polubić funpage Black Liner na facebooku  https://www.facebook.com/iwearblackliner
4. Dodać baner na pasku bocznym swojego bloga
5. Dodać mój blog do Blogrolla (jeśli zdecydujecie się to zrobić, zwróććie proszę uwagę, czy moje posty się uaktualniają i wszystko wygląda prawidłowo :) przy ostatnim rozdaniu u wielu osób niestety to nie działało, i miałam problem jak takie przypadki potraktować :( )
6. Udostępnić informację o konkursie na facebooku


Wzór zgłoszenia:
1. Obserwuję jako:
2. Mój kosmetyczny hit, to:
3. Lubię Black Liner na fb jako: Tak/Nie
4. Banner: Tak/Nie (link)
5. Link do blogrolla: Tak/Nie (link)
6. Udostępnienie na fb: Tak/Nie (link)
Mail:

Baner:


- Konkurs trwa od dziś do 30 września 2015 roku (do godziny 24:00), chętnych proszę o zgłaszanie się w komentarzach pod tym postem
- Wyniki zostaną ogłoszone maksymalnie w ciągu tygodnia od zakończenia konkursu
- Ogłoszenie wyników zamieszczę na blogu i funpage'u
- Zwycięzcę proszę o wysłanie danych korespondencyjnych w ciągu 3 dni od ogłoszenia wyników za pomocą formularza kontaktowego znajdującego się z prawej strony, lub na adres ewelina@autograf.pl, można też od razu podać swój mail, wtedy ja napiszę, że uśmiechnęło się do Ciebie szczęście :)
- W przypadku gdy nie dostanę danych wysyłkowych w ciągu 3 dni wyłonię kolejnego zwycięzcę
- Nagrody zostaną wysłane Pocztą Polską na terenie Polski
- W konkursie mogą brać udział osoby pełnoletnie, jeśli masz mniej, niż 18 lat, po prostu zapytaj rodziców :)
- Zastrzegam sobie prawo do ewentualnych zmian w regulaminie
- Osoby, które cofną po zakończeniu rozdania swoje polubienia/obserwacje nie będą brane pod uwagę w jakichkolwiek przyszłych rozdaniach.


Zapraszam do udziału i wszystkim życzę powodzenia! :)


Konkurs nie podlega przepisom Ustawy z dnia 29 lipca 1992 roku o grach i zakładach wzajemnych (Dz. U. z 2004 roku Nr 4, poz. 27 z późn. zm.)


niedziela, 16 sierpnia 2015

Marc Jacobs Genius Gel w odcieniu nr 10 Ivory Light. Czy faktycznie jest genialny? ;)

Witam Was w ten piękny, chłodniejszy dzień! U mnie od wczoraj przeszły cztery burze i w końcu jest czym oddychać ;) Temperatura w domu również obniżyła się o półtora stopnia, więc chyba wszystko zmierza do letniej normalności :D Dziś zatem pora na recenzję podkładu Marca Jacobsa, który kupiłam w kwietniu. Napaliłam się na niego, jak "dzik na szyszkę" (by mój brat :P). Bo żelowy, bo jaśniutki (a ja z córek młynarza), bo niby super (gdzieś się tak naczytałam, mniejsza o to ;)). Zaraz po premierze poleciałam więc do Sephory i wyszłam z niej ze swoim prywatnym egzemplarzem. Czy produkt faktycznie okazał się "genialny"? Już mówię ;)
Opakowanie zawierające 30ml produktu jest stosunkowo proste, klasyczne, a jedyną atrakcją są tu chyba obłe kształty, które jednak powodują, że uwaga: wiecznie przewraca je mój kot. Na szczęście tylko przewraca, a nie zrzuca... (Nie jestem w stanie oduczyć go tych ciągot do eksploracji dosłownie każdego miejsca w domu. Wszędzie wejdzie, nic nie rządzi. Jednak szkód przy tym nie powoduje ;)) Buteleczka otwiera się stosunkowo łatwo, dużą zaletą jest w jej przypadku też to, że nie drapie się, nie ścierają się z niej napisy, ani sreberko. Nie lubię za to tego, że po każdym użyciu muszę je czyścić. Po jednokrotnym dotknięciu nakrętki (w celu zakrycia buteleczki), paskudnie odbijają się na niej palce. Grrr... Pompka jest stosunkowo dobra i na szczęście nie strzela.
Dużą zaletą w przypadku Genius Gel są odcienie. Myślę, że z 10 dostępnych, każdy znajdzie coś dla siebie. Ten najjaśniejszy - nr10, którego jestem posiadaczką, ma naprawdę blady, neutralny odcień, który nie ciemnieje w ciągu dnia. Był dla mnie dobry po zimie, dopasowuje się latem (unikam opalania, stosuję filtry, opalić się nie opaliłam, a nowe piegi mam i tak :/).  Krycie za to jest dość delikatne, jednak warstwy bez problemu można stopniować tam, gdzie tego potrzebujemy (np. ja w okolicy nosa). Jakie ma wykończenie? Półmatowe. Bardzo takie lubię, ale fanki całkowitego matu nie będą chyba zbyt zadowolone... Ach, no i według mnie podkład ten pachnie plakatówką :P Filtra również nie posiada. Co z konsystencją? Wszak skoro ma w nazwie "gel" chyba oczekiwałybyśmy od niego, by był żelowy. Mnie się on z żelem nie kojarzy... Jeśli już, to chyba z bardzo rzadkim żelem ;), Nie spływa jednak z twarzy ani palców podczas nakładania.
Wadą tego podkładu jest dla mnie jego nakładanie. Trzeba poświęcić sporo czasu, aby wyglądał u mnie dobrze. W dodatku na niektórych kremach potrafił się zwałkować ;) Często ratowałam się w jego przypadku bazą Etude House, która poprawiała sytuację, jednak palcami i tak dość ciężko było mi równo go równo rozprowadzić (najlepiej radziło sobie jajo ;)). Generalnie trzeba mieć do niego dobrą bazę lub krem i nieskazitelną cerę, wszak podkreśla mocno suche skórki, których ja okresowo mam sporo (katar :/). Gdy nie poświęci mu się wystarczająco uwagi podczas nakładania, potrafi również podkreślić zmarszczki. Trzyma się za to cały dzień (wyłączając mój nos, ale co utrzyma się przy wycieraniu go co chwilę? Chyba nic :P), i jak od razu wygląda dobrze, to efekt cały dzień jest taki sam. Kiedy kosmetyk już zaschnie, nie odbija się na ubraniach, ani na telefonie. Generalnie dobrze go utrwalić jakimś pudrem wykończeniowym, jednak jeśli tego nie zrobimy, nic strasznego się nie stanie.
Cena? 189zł, ale jak wiadomo, w Sephorze można polować na dni Vip, lub inne zniżki, więc da się go kupić nawet 20% taniej. Za to, co dostałam w zamian, wydaje mi się to sporo. Ja na dłuższą metę go nie polubiłam, i więcej do niego nie wrócę. Chyba pora z podkulonym ogonem wrócić do azjatyckich BB (co powoli robię ;)). Starałam się jednak obiektywnie pokazać jego zalety i wady, bo bardzo złym podkładem on nie jest, jednak z moją wrażliwą i często suchą skórą nie do końca tworzy zgrany duet. Może na innej spisałby się lepiej? Kto wie ;) Miałyście okazję go używać? A może macie go w planach? Dajcie znać! (zamieszczam przy okazji link do starszego posta o innych jasnych podkładach: post)

czwartek, 13 sierpnia 2015

Lioele Under The Eye Light Concealer, oraz gdzie byłam i dlaczego tak długo

Tydzień temu w poniedziałek wyjechałam z mężem na krótką wycieczkę. Właściwie nie był to żaden odpoczynek, doczepiłam się jedynie do jego podróży do bułgarskiej Sofii. Wrażenia? Bezcenne, niemal jak podróż w czasie. Na poprawę humoru i zatarcie nie do końca dobrych wrażeń mąż urządził mi na Węgrzech wycieczkę do DM i Rossmanna (zakupy pokazywałam już na fb) :) Chyba najbardziej było mi żal porozjeżdżanych lub wiecznie głodnych zwierząt, które wałęsały się niemal wszędzie po Rumunii i Bułgarii (dwa zjadły za mnie całego łososia, cóż miękkie serce :P). Wróciłam w poniedziałek, we wtorek urządziłam pranie i rozpakowywanie bagaży, w środę miałam napisać tę recenzję, jednak wycieczka do Wydziału Komunikacji, spotkanie z najlepszą kumpelą oraz wieczorna migrena pokrzyżowały mi plany ;) No cóż, bywa :D Kończąc jednak tę prywatę... Szał na azjatyckie kosmetyki (a właściwie odrodzone uczucie) trwa u mnie już jakiś trzeci miesiąc, i co za tym idzie, pora na recenzję kolejnego z nich. Zapraszam więc do czytania o korektorze rozświetlającym Lioele Under The Eye Light Concealer.
Zacznijmy może tradycyjnie, od opakowania. Jest ono różowe, ładne (może ciut kiczowate, ale Azjaci chyba to lubią, ja czasem też :P), napisy ani sreberko z odkręcanej skuwki nie ścierają się z biegiem czasu. Tubka zawiera 8.5g kosmetyku i ma jedną wadę. Jaką? Korektor niby ma pędzelek, jednak trzeba go wycisnąć ze środka. Ja zdecydowanie wolę te wykręcane, jednak mam świadomość, że zawierają one przez to dużo mniej produktu (z tego, co pamiętam, zazwyczaj około 2ml). Więc opakowanie niby jest fajne, ale nie do końca, bo przez to na początku ciężko wyczuć czy wyciskamy z niego odpowiednią ilość kosmetyku. Kwestia higieny pędzelka również bywa sporna, jednak jak wiadomo - można go po prostu od czasu do czasu wyprać ;)
Korektor dostępny jest w całym jednym, różowo-beżowym odcieniu. Podejrzewam, że szczególnie zadowolone mogą być z takiego koloru osoby bladolice, jednak ton cery (ciepły, zimny) nie powinien odgrywać tu znaczącej roli. Warto też wspomnieć, że specyfik bardzo dobrze wtapia się w koloryt skóry (używałam go kilka razy bez BB/podkładu i nie było widać dosłownie żadnych granic). Według producenta, ma on za zadanie maskować cienie pod oczami i delikatnie rozświetlać. Zawiera formułę rozjaśniającą Phyto White, wit. E ma chronić przed powstawaniem zmarszczek oraz nawilżać (to ostatnie można sobie włożyć między bajki, ale z pewnością nie wysusza i muszę dodać, że ostatnio moja okolica oczu wygląda naprawdę dobrze).
Co zatem z najważniejszym, czyli z działaniem? Po nałożeniu korektora w normalnej ilości na pewno nie wchodzi w zmarszczki. Zdarzyło mi się jednak przesadzić, i nałożyć go zbyt dużo, wtedy siłą rzeczy pojawiły się pod nimi dwie kreseczki ;) Czy maskuje cienie? Moje tak, ale same przy okazji innej recenzji specyfiku do ich ukrywania stwierdziłyście, że są raczej z tych niewielkich. Czy rozświetla? Tak, i to bardzo ładnie (nie zawiera drobinek!). Biorąc pod uwagę jego średnie krycie, w połączeniu z rozświetleniem okolic oka, otrzymujemy bardzo ładny efekt, który ja polubiłam. W dodatku jest on widoczny niemal przez cały dzień. Nie ma też potrzeby obawiania się, że bez jego przypudrowania rozmaże się na nim tusz do rzęs. Sprawdzone w upały ;) Specyfik ma również rozjaśniać okolice oka, co pewnie przy cieniach jest właściwością stosunkowo pożądaną, jednak ja przy użytkowaniu korektora przez dwa miesiące nie sądzę aby to on miał takie działanie ;) Raczej posądzałabym o to krem pod oczy ;) Zdarzało mi się też używać korektora na zaczerwienienia i naczynka na twarzy, z tym również całkiem nieźle sobie poradził (choć jak wiadomo, nie jest on przeznaczony stricte do tego celu).
Powyżej zamieszczam jedyne przyzwoite zdjęcie, które udało mi się mu zrobić :P Ile kosztuje korektor Lioele? Zależy gdzie go kupimy. W Polskich sklepach internetowych jest to wydatek około 60zł, na ebay około 10zł mniej (biorę tu pod uwagę wszystkie koszty, łącznie z przesyłką. Mnie udało się go kupić za 40zł na Ekobieca, przyszedł jednak z naklejką MyAsia). Warto jednak wspomnieć, że jest wydajny i na pewno starczy nam na dłuższy czas.
Miałyście może okazję używać tego korektora? A może polecacie inne azjatyckie cudeńka, które się u Was sprawdziły? :)
P.S. Jak znosicie tę pogodę? Ja raczej bardzo średnio... Chyba najbardziej dokucza mi wieczny ból głowy :/ Umilam sobie jednak czas kredkami i kolorowanką dla dorosłych, niesamowicie wciąga!