sobota, 31 maja 2014

Majowe zakupy spod znaku pielęgnacji :)

Zakupy w maju zdominowała pielęgnacja. W dodatku pielęgnacja jednej firmy ;) Tołpę lubię, więc kiedy nadarzyła się okazja dostać coś gratis i jeszcze wykorzystać kupon na 30zł moja srocza natura tego nie wytrzymała. Z resztą nie tylko tego ;) Mniej więcej dwa tygodnie później zachorowałam na kolejną rzecz i przy okazji 30% rabatu zamówiłam. Zaraz potem miałam imieniny i trafił mi się jeszcze zestaw z czarną różą. No cóż, chyba pora wybrać się na odwyk od kupowania kosmetyków i to wszystko zużyć ;) Moje majowe zakupy wyglądają mniej więcej tak:
Część rzeczy już jest w użyciu i wstępnie mogę stwierdzić, że zakupy były udane ;) Na zdjęciu od lewej strony mamy żel pod prysznic z dębem paragwajskim, serum do biustu, krem do rąk, żel pod prysznic, krem rozświetlający i krem pod oczy z amarantusem oraz płyn micelarny z białymi kwiatami oraz balsam do ciała z pokrzywką indyjską. Co mogę powiedzieć o tych kosmetykach? Przede wszystkim nie szkodzą (to akurat mogę sprawdzić szybko, w razie awarii wysypuje mnie po kilku dniach). A nawet wstępnie zaryzykowałabym stwierdzenie, że pomagają ;) Przynajmniej mnie :) Jestem niesamowicie ciekawa co będzie dalej.
Tutaj na zdjęciu dumnie prężą się żel pod prysznic, peeling, balsam do ciała i balsam do ust z wyciągiem z czarnej róży :) (to jeszcze z imienin, ostatnio ich nie sfotografowałam). Z racji tego, że całkiem niedawno w Biedronce pojawiło się trochę kosmetyków to oczywiście nie mogło mnie tam zabraknąć :) Podczas zakupów do mojego koszyka wpadł peeling, serum do rzęs i szczoteczka do twarzy.
I na sam koniec sama jedna, reprezentująca kolorówkę, smętna kredeczka do ust firmy Bourjois w kolorze Peach on the Beach ;) Bardzo letnio i pozytywnie kojarzy mi się sam kolor tej kredki jak i jego nazwa :)
Jak na ten moment więcej grzechów nie pamiętam ;) Mam nadzieję, że w najbliższym czasie uda mi się jeszcze naskrobać post o ulubieńcach maja i z racji tego, że w tym miesiącu pieczołowicie zbierałam puste opakowania (co mojego narzeczonego doprowadzało do szewskiej pasji), to powinien pojawić się jeszcze post na temat denka ;) Oby udało mi się też w końcu przysiąść do mojej ostatniej ostatniej już sesji :) Termin obrony już jest zaplanowany, mam nadzieję, że szybko uda mi się zaliczyć to, co konieczne ;) 

czwartek, 29 maja 2014

Max Factor i jego CC Colour Correcting Cream w kolorze Fair

Powiem szczerze, że krem CC od Max Factor zainteresował mnie właściwie w momencie kiedy wszedł na rynek. Skusiłam się na niego jednak dopiero podczas ostatniej promocji w Rossmannie. Jego cena regularna to prawie 60zł, więc czekałam na jakąś okazję, która pozwoli mi go przetestować bez większych wyrzutów sumienia. Jak się u mnie sprawdził? Już mówię :)
Krem CC (który wcale kremem CC nie jest,według mnie to zwykły podkład) otrzymujemy w czarnej, 30 mililitrowej tubce, która lubi się rysować, brudzić i niszczyć ;) Gdy położymy ją na stoliku i nie zakręcimy, wycieka z niej podkład. Ogólnie rzecz biorąc opakowanie nie jest najszczęśliwsze, mimo że można je rozciąć i zużyć do samego końca ;) Znacznie lepiej sprawdziłoby się chyba szklane opakowanie z pompką. 
Kolor, który posiadam jest całkiem jasny i ładnie wtapia się w moją skórę. Ma sporo różowych tonów i nie zauważyłam, żeby jakoś szczególnie się odznaczał. To duży plus, ponieważ zazwyczaj mam problemy z dobraniem odpowiedniego odcienia. Na zdjęciu można go obejrzeć w porównaniu do podkładu Revlon Colorstay do cery suchej i normalnej w kolorze Ivory. Nie zauważyłam, żeby ciemniał w ciągu dnia, również osadzanie się w zmarszczkach jest mu obce ;) Konsystencja wydaje mi się dość rzadka i lejąca (ale ja zazwyczaj używam gęstych, treściwych podkładów). Na początku nie mogłam odkryć jak go nakładać. Pędzel, palce - smugi, smugi, smugi... Dopiero gdy w ruch poszło różowe jajo z DMu zaczął wyglądać na twarzy ładnie. Krycie jest całkiem zadowalające, podkład całkiem nieźle zakrywa zaczerwienienia wokół nosa i pęknięte naczynko na policzku. Niestety strasznie boi się on kataru i chusteczek higienicznych. Właściwie po pierwszym wytarciu nosa niemalże się ściera. Na innych częściach twarzy trzyma się jednak dzielnie przez cały dzień. Muszę przyznać, że nie pogorszył stanu mojej suchej i wrażliwej cery, nie uczulił, nie zapchał, więc jest dobrze ;) Zawiera spf 10 ale ja i tak kładę pod spód spf50. W cenie, za którą go kupiłam jest jak najbardziej do przyjęcia jednak w cenie regularnej już nie za bardzo ;) Wolałabym dołożyć trochę i kupić sobie np azjatycki krem bb ;)

poniedziałek, 26 maja 2014

Prezenty imieninowe i kredka do ust Beauty UK w kolorze How Nude

Zazwyczaj czytam opinie o kosmetykach, które mam zamiar kupić. Rzadko zdarza się, że coś wpada do mojego koszyka bez wstępnego rekonesansu. Jednak tym razem pomimo najszczerszych chęci nie udało mi się znaleźć nic na temat pomadki w kredce firmy Beauty UK. Mimo to, postanowiłam zaryzykować i wpadła ona do mojego koszyka. Jak na tym wyszłam? Ano bardzo średnio :/
Zdecydowałam się na nią przy okazji zakupów w Mintishop, kosztowała bodajże około 14zł. Z wyglądu kredka do ust jakich wiele, czyli zaostrzony czubek, za pomocą srebrnej nakrętki możemy wykręcić ją bardziej. Opakowanie jest fajne, trwałe, porządne i napisy nadal tkwią w swoim miejscu. Kolor, na który się zdecydowałam nosi nazwę "How Nude!".
Kolor na ręce prezentuje się całkiem ładnie, przypomina jasny, lekko rozbielony róż i nie zawiera żadnych drobinek. Właściwie nie jest on ani całkiem matowy ani błyszczący, określiłabym go jako "półmat". Na usta nakłada się dość łatwo i gładko po nich sunie. Jednak już przy pierwszej aplikacji zauważyłam małe ale, które powtarzało się za każdym razem... Po prostu nie sposób równo nałożyć go na usta. Smuży, pozostawia plamy, w skrócie cuduje jak może, byleby utrudnić nam życie ;) W efekcie otrzymujemy usta ni to w paseczki, ni to w kropeczki w jasnych odcieniach różu ;) Jakby tego było mało, kredka cudownie podkreśla suche skórki i pięknie wchodzi w załamania ust ;) Poniżej demonstracja nieszczęsnego makijażu, którym możemy się cieszyć do 2 godzin, o ile oczywiście nic nie jemy i nie pijemy :) Zapewniam, że na zdjęciu wygląda to dużo lepiej niż na żywo.
Jakby tego było mało, kredka wysusza moje usta i to dość w znacznym stopniu. Chyba niestety się z nią pożegnamy... Zdaję sobie sprawę, że moje usta są trudne "w użytkowaniu" ale to zdecydowanie zbyt wiele dobrego na raz. U mnie kosmetyk ten totalnie się nie sprawdził i nigdy do niego nie wrócę (nie mam nawet ochoty używać tego egzemplarza), ale może ktoś ma inne odczucia na jego temat?

A teraz na poprawę humoru troszeczkę imieninowych dobroci ;) Na pierwszy ogień perfumy, pędące prezentem od rodziców, czyli Kenzo "Flower in the air":
Potem totalna niespodzianka, którą przynieśli mi dwaj moi mężczyźni (czyli brat i narzeczony), którzy pod pretekstem załatwienia innej sprawy przywieźli mi to:
Kule kąpielowe firmy Organique :) Zapachy, które mi wybrali to Guava, Kolonialny, Grecki i Lawendowy. I nie tylko mnie ucieszyła ta niespodzianka ;) Moja Kicia długo nie przestawała wąchać tych kuleczek :D Dostałam jeszcze peeling do ciała i balsam z czarną różą Tołpy ale niestety nieszczęśnicy nie załapali się na zdjęcie ;)

piątek, 23 maja 2014

Preparat podkładowy do paznokci od Inglota, czyli maskujemy nierówną płytkę

Może na początku wspomnę o tym, że dopadł mnie ostatnio kompletny niedoczas. Sesja, zbliżająca się obrona i intensywne, końcowe już przygotowania do ślubu pochłaniają większość mojego dnia. Dlatego dziś postanowiłam napisać o produkcie, który dobrze znam i przetestowałam go już na prawo i lewo. Mowa o preparacie podkładowym wyrównującym płytkę paznokcia firmy Inglot. Natknęłam się na niego, kiedy desperacko szukałam sposobu na zamaskowanie malutkich wgłębień na paznokciach spowodowanych niczym innym jak również łuszczycą. Moja Pani dermatolog stwierdziła, że jesteśmy kobietami i wiadomo, czasem po prostu mamy potrzebę pomalowania pazurków, mimo, że są one dalekie od ideału ;) I powiem szczerze, że jedynym produktem, który sobie radzi z moimi paznokciami jest właśnie to małe cudeńko od Inglota.
I cóż mogę powiedzieć, w najgorszych czasach moje paznokcie wymagały nałożenia dwóch warstw preparatu. Jednak otrzymywany efekt za każdym razem przechodził moje najśmielsze oczekiwania i paznokcie, które bywały obrazem nędzy i rozpaczy potrafiły wyglądać idealnie. W dodatku Ridge Filler od Inglota znacząco nie przedłuża naszego manicure bo schnie na prawdę błyskawicznie. Po pomalowaniu nim paznokci nie musimy obawiać się, że nasza płytka zżółknie od ciemnego lakieru. Wydaje mi się, że dzięki niemu kolor trzyma się na paznokciach dłużej. Bardzo łatwo się nim maluje, właściwie można robić to niemalże po omacku, zdarzało mi się nakładać go nawet w samochodzie (oczywiście jadąc jako pasażer) i również nie sprawiło mi to większych kłopotów. Paznokcie nim pomalowane uzyskują kolor delikatnego beżu a pod światło można dostrzec, że zawiera on malutkie, błękitne drobinki. Całkiem nieźle sprawdza się też jako samodzielny lakier, jednak wtedy musimy wykonywać manicure ciut częściej niż gdy nałożymy go pod tylko spód. Warto też wspomnieć, że preparat nawet w najmniejszym stopniu nie pogorszył stanu moich paznokci.
Osobiście go uwielbiam :) Uratował moją samoocenę, która skutecznie obniżała się podczas kolejnych rzutów paskudnego choróbska. Dzięki niemu mogłam pokazać się ludziom i powiem szczerze, że jest to chyba mój ulubiony produkt firmy Inglot, nawet cienie zostają w tyle ;) Całe szczęście, że paznokcie wyglądają dziś o niebo lepiej ;)

wtorek, 20 maja 2014

Zmywamy namalowane czyli L'oreal łagodny płyn do demakijażu oczu i ust

Do demakijażu twarzy używam płynów micelarnych jednak mój ulubiony makijaż oczu nie zawsze daje się nimi usunąć. Kiedy moja poprzednia dwufaza skończyła swój dość długi żywot, będąc w Superpharm wrzuciłam do koszyka płyn L'oreala. Jak się sprawdził w powierzonej mu roli? 
Ano mimo tego, że zakup został poczyniony całkowicie w ciemno, dwufaza stanęła na wysokości zadania :) Płyn zamknięty jest w estetycznym, prostokątnym opakowaniu. I niby ono ładne, niby dobrze się je zamyka i otwiera ale ja niestety nie potrafię tak wylać go na wacik, żeby nie było go wszędzie dookoła. Nie dalej jak wczoraj wylał mi się na podłogę ;) Nie wiem czy to moja wrodzona "umiejętność" czy wszyscy mają ten sam problem ale mnie ta kwestia powoli zaczyna irytować :P Jednak jeśli chodzi o wady tego płynu dwufazowego to tutaj moje marudzenie ma swój kres.
Zalet mamy zdecydowanie więcej. Najważniejsze jest chyba to, że nie podrażnia. Noszę szkła kontaktowe i jest to dla mnie bardzo istotne. Co więcej, nie musimy obawiać się, że po jego użyciu będziemy widzieć jak podczas ciężkiej mgły późną jesienią. Produkt ma ładny zapach i obie fazy łączą się ze sobą na wystarczająco długi czas aby (z większymi lub mniejszymi problemami) wylać go na wacik. Tłusta warstwa, którą pozostawiają chyba wszystkie dwufazy znika dość szybko. A jak radzi sobie z najważniejszym, czyli ze zmywaniem makijażu? W moim przypadku bardzo dobrze! Wystarczy na chwilę przyłożyć wacik do oka (nawet bez tarcia) aby wodoodporna kreska i tusz do rzęs zniknęły, nie zamieniając nas przy okazji w czarnookiego misia pandę ;) Kwestią neutralną jest cena. Wygrzebałam gdzieś informację, że w cenie regularnej kosztuje około 18zł, czyli całkiem sporo. Ja kupiłam go w promocji za mniej więcej 12zł. Podsumowując cały mój wywód: ze swojej strony go polecam, to jeden z lepszych płynów dwufazowych jakich miałam okazję używać :)

sobota, 17 maja 2014

Zielono mi :) Ujędrniający Sorbet Nawilżający z dębem paragwajskim firmy Tołpa w akcji

Od jakiegoś czasu panuje u mnie szał ciał na produkty Tołpy ;) Właściwie razem ze mną używa ich już cała rodzina :) Dziś chciałabym napisać o ujędrniającym sorbecie do ciała z dębem paragwajskim. I wyczuwam tu delikatną ściemę, gdyż producent napisał na opakowaniu, że owy dąb paragwajski to yerba mate. Jednak według wikipedii to nie dąb ale ostrokrzew paragwajski! "Yerba mateherba mate – wysuszone, zmielone liście ostrokrzewu paragwajskiego, niekiedy również świeże, przygotowane do robienia naparu popularnego głównie w krajach Ameryki Południowej, a także w niektórych krajach Bliskiego Wschodu". Pomimo tego, dalej jest już tylko lepiej :)
Balsam otrzymujemy w estetycznej, półprzezroczystej tubie z porządnym zamknięciem, mieszczącej 200ml kosmetyku. Oczywiście producent jak zwykle podaje na niej informacje w sposób rzeczowy i lekko dowcipny. Sprawia to, że bardzo lubię czytać opisy na opakowaniach Tołpy ;) Sorbet ma nawilżać, orzeźwiać, ujędrniać oraz przywracać napięcie. I cóż mogę powiedzieć, on po prostu właśnie to robi :) Po użyciu balsamu skóra jest miła w dotyku, lekko napięta i gładka. Przy stałym użytkowaniu znacznie poprawia jej stan. Po otwarciu mamy trzy miesiące na zużycie sorbetu, moim zdaniem to bardzo dobrze o nim świadczy. 
Jak widać na zdjęciu, balsam ma dość rzadką konsystencję, jednak nie tak wodnistą aby utrudniało to aplikację. Sorbet rozprowadza się bardzo łatwo, i co najważniejsze, bardzo szybko się wchłania. Trzeba go dość sporo aby posmarować się "od góry, do dołu". Tubka starczyła mi na około trzy tygodnie codziennego użytkowania. I na koniec: zapach! Dla mnie cudowny, lekki, świeży, dość słodki, taki "zielony". Ja po prostu go uwielbiam, jednak wiem, że nie wszyscy będą zachwyceni ;) Utrzymuje się on przez długi czas po aplikacji balsamu, na początku miałam wrażenie, że czuję go jeszcze rano, po wieczornej aplikacji. Można go kupić za 27.99, jednak podczas różnych promocji można dorwać go taniej ;) W kolejce już czeka jego kolega z pokrzywką indyjską :)

czwartek, 15 maja 2014

Malujemy brwi! Sleek Brow Kit

Brwi maluję od bardzo dawna. Przerobiłam już rożnego rodzaju cienie, kredki i woski. Bardzo dobrze wspominam wycofany już zestaw do brwi firmy The Body Shop. Kiedy zaczął on sięgać dna dość długo szukałam odpowiadającego mi zamiennika. Na szczęście jakiś czas temu udało mi się trafić na paletkę Sleek.
Opakowanie, w którym otrzymujemy zestaw ma czarne, typowe dla kosmetyków Sleek opakowanie. Oczywiście strasznie się ono brudzi i widać na nim każdy odcisk palca ;) Mamy do wyboru bodajże cztery kolory, Light, Dark, Extra Dark i Black. Ja wybrałam wersję najciemniejszą. Powiem szczerze, że długo biłam się z myślami, który kolor zamówić. Obawiałam się, że Black będzie za ciemny a ten o ton jaśniejszy okaże się zbyt brązowy. Jednak z racji tego, że mój naturalny kolor włosów, brwi i rzęs jest niemalże czarny, postanowiłam zaryzykować. Tak oto stałam się posiadaczką paletki, we wnętrzu której znajduje się wosk i cień. W środku kryje się również lusterko, mała pęseta oraz skośny i półokrągły pędzelek. Powiem szczerze, że użyłam ich raz i niestety z uwagi na swoją niewygodę poszły w odstawkę. W sytuacji kryzysowej można jednak całkiem nieźle pomalować nimi brwi.
Na uwagę zasługuje świetna pigmentacja zarówno wosku jak i cienia. Wystarczy odrobina, żeby ładnie podkreślić brwi. Co za tym idzie również wydajność tego kosmetyku jest bardzo wysoka, nie wiem czy w ciągu przepisowych 18 miesięcy udało by się go zużyć ;) Lubię ten kosmetyk również za to, że nie osypuje się i trudno porobić nim plamy. W moim przypadku zapewnia ładny i naturalny wygląd na cały dzień. W pierwszej kolejności stosuję cień, dopiero potem nakładam wosk. Często jednak rezygnuję z któregoś z etapów i zadowalam się samym cieniem albo woskiem. Efekt końcowy  również jest ładny :) Pokazuję jeszcze zdjęcie cienia i wosku na brwiach:
W ramach podsumowania powiem tylko, że produkt świetnie wpisał się w mojej potrzeby i mimo wcześniejszych obaw dotyczących koloru jestem z niego zadowolona :)

poniedziałek, 12 maja 2014

Myjemy niedobre głowy ;) Szampon dziegciowy z serii Zioła i Trawy Agafii

Moja skóra lubi dziegcie. Lubi i już, nic na to nie poradzę. Więc kiedy po kolejnym rzucie choroby doprowadziłam ją do dobrego stanu postanowiłam kupić jeden z niewielu szamponów z tym zielskiem, którego jeszcze nie próbowałam.  
Butelka jest prosta, beż żadnych udziwnień, z porządnym korkiem. Na etykiecie oczywiście nie ma ani słowa po polsku. Jednak według  naszych stron internetowych szampon ten zawiera poza dziegciem jeszcze 17 innych ziół, które mają działać pozytywnie na głowy dotknięte łojotokiem, łuszczycą i łupieżem. Jeśli chodzi o skład, chyba nie jest źle, chemiczne pieniacze zaczynają się dopiero koło jego połowy (choć przyznaję bez bicia, że średnio się na tym znam ;) SLS jednak w nim nie uświadczymy). Szampon ma fajną konsystencję (taką w sam raz, ani rzadką ani gęstą. zdarzały mi się już cudaki o konsystencji galaretki albo wody) i bardzo przyjemny zapach! W przypadku zawartości dziegci to całkiem spore osiągnięcie, zazwyczaj takie specyfiki śmierdzą oscypkiem, benzyną albo asfaltem. Tutaj czuję zioła i mentol, jednak aromat ten nie utrzymuje się na włosach po myciu.
Jego działanie również przypadło mi do gustu. Szampon nie miał mnie uleczyć ale tylko utrzymać dobry stan skóry głowy. Na szczęście poradził sobie z tym całkiem nieźle. Skóra nie swędzi, zmiany się nie pojawiają. Także z oczyszczaniem radzi sobie bardzo dobrze. Włosy również wyglądają ładnie, są odbite od skóry, świeże do następnego mycia, błyszczące, miękkie i sypkie.  Nawet kiedy nie użyję odżywki, moja długia czupryna daje się rozczesać bez większych problemów. Ogólnie doszłam do wniosku, że dla mnie to bardzo fajna alternatywa dla szamponu Dermedic, którego zużyłam chyba milion butelek ;) Polubić go mogą także osoby bez takiej problematycznej skóry głowy. Widzę, że namiętnie podkrada mi go mój Luby, a podczas ostatniej wizyty brat pytał, gdzie kupiłam taki szampon. Jeszcze do niego wrócę ;)

piątek, 9 maja 2014

Szminką malowane - Maybelline Color Whisper z bliska :)

Szminkę w kolorze Pink Possibilites kupiłam podczas poprzedniej promocji -40% w Rossmannie. Chyba tydzień później stałam się szczęśliwą posiadaczką drugiej, w innym kolorze. Sprezentowano mi Coral Ambition nr 430 :)
Powiem szczerze, że kupiłam ją w ciemno, bez czytania recenzji. Przyciągnęło mnie do niej opakowanie i śliczna barwa :) Do wyboru mamy bodajże 12 odcieni i każdy ma inny kolor skuwki, która jest obsadzona na ładnej, srebrnej podstawie. Jak widać na zdjęciach, po jakimś czasie opakowanie potrafi się porysować, u mnie w gorszym stanie jest ukochana, różowa ;) Szminka jest ważna przez 24 miesiące od otwarcia i zawiera 3.3g kolorowego sztyftu, który prawdopodobnie starczy mi na bardzo długo.
Odcienie, które posiadam to delikatny, transparentny róż i delikatną, lekko koralowa brzoskwinia. Pomadka ma śliską, jakby żelową konsystencję, która sprawia, że bardzo łatwo się jej używa. Efekt jaki daje na ustach jest lekko przezroczysty, błyszczący, powiedziałabym, że bardziej przypomina mi błyszczyk niż pomadkę. Sztyft gładko sunie po ustach i mimo, że jest miękki nie łamie się i nie topi.
Tutaj na ustach można obejrzeć mojego ulubieńca, czyli Pink Possibilites, nr 130. Kolor utrzymuje się na ustach około 2-3 godzin. Jeśli chodzi o nawilżenie, niestety w moim przypadku szminka nie sprawdza się do końca dobrze i odrobinę wysusza wargi. Gdy są w gorszym stanie potrafi nawet podkreślić suche skórki. Pomadki nałożone w dużej ilości potrafią zostawiać smugi, co jest chyba ich największym minusem. Za to całkiem ładnie schodzą z ust i nie zbierają się w nieestetyczny sposób w ich załamaniach. Na sam koniec jeszcze Coral Ambition, nr 430 na ustach.
Podsumowując, jest to całkiem fajna, delikatna pomadka do codziennego makijażu. Opłaca się ją kupić zwłaszcza teraz, podczas trwającej w Rossmannie promocji ;) Sama mam ochotę na jeszcze jeden odcień :)

wtorek, 6 maja 2014

Tołpa dla niej i dla niego (dermo face strefa t i dermo men 20+)

Dziś obiektem zainteresowania będzie nasza niby polska Tołpa (od jakiegoś czasu udziały firmy są w rękach amerykańskich).  Krem dla siebie kupiłam w Superpharm aż 40% taniej, a ten dla mojego narzeczonego udało mi się upolować w trochę niższej cenie w Rossmannie. Swój wybrałam by stosować go pod makijaż a ten w wersji męskiej znalazł się pod naszym dachem zupełnie przypadkiem po tym jak mój luby w akcie desperacji przyszedł do mnie i powiedział, że nie chce się już świecić niczym latarnia ;) Zacznę może od wersji damskiej :) 
Według producenta Tołpa dermo face strefa t jednocześnie matuje i nawilża skórę przywracając równowagę między suchymi i tłustszymi partiami twarzy. Ogranicza także powstawanie zaskórników, zwęża rozszerzone pory oraz łagodzi podrażnienia i nawilża. Producent obiecuje też, że kosmetyk będzie wygładzał i długotrwale matował. Krem zawiera ekstrakt z łopianu, kory cynamonowca, alantoinę, dpantenol, torf tołpa i fucogel (polisacharyd o działaniu nawilżającym). Tyle teorii. A jak sprawdził się w praktyce? Hmm... Przyznaję się bez bicia, nie mam skóry mieszanej. Chciałam kupić produkt, który będzie się wygodnie stosować pod makijaż. Do sklepu poszłam po wersję z amarantusem ale gdy okazało się, że jej nie ma do koszyka wpadł właśnie ten krem. Po przyjściu do domu od razu zauważyłam, że ładnie, ziołowo pachnie, ma przyjemną, żelową konsystencję i błyskawicznie wchłania się do matu. Nie kupiłam go w celu zwężenia porów albo zlikwidowania zaskórników ale po to, by stosować go pod makijaż i by trochę nawilżył skórę przed nałożeniem podkładu. Krem sprawdził się w tej roli bardzo dobrze. Delikatnie matuje skórę i sprawia, że podkład lepiej się nakłada i dłużej utrzymuje się na twarzy. Jeśli chodzi o nawilżanie również sprawdza się całkiem nieźle, skóra wygląda ładnie, zdrowo i nie odczuwam jej ściągnięcia. O ile od czasu do czasu zdarza mi się, że na brodzie lub czole pojawia się jakiś pryszcz tak podczas stosowania tego kremu nic takiego nie miało miejsca. Parę razy stosowałam go także wieczorem podczas wyjazdów, wychodząc z założenia, że lepszy rydz niż nic ;) Wybitnie skóry nie nawilżył ale też nie była ona tak ściągnięta jak bez stosowania żadnego kremu. Tyle na temat działania :) 
Dla niektórych minusem może być metalowa tubka, w której oba kremy są zamknięte. W teorii ma ona ograniczać zasysanie przez tubę powietrza i w ten sposób mamy uniknąć dostawania się bakterii do wnętrza kremu. Opakowanie Jest estetyczne, może nawet ładne, jednak wiem, że nie wszyscy lubią w ten sposób zapakowane kosmetyki. Ani mnie ani mojemu narzeczonemu to jednak nie przeszkadza. Konsystencja obu kremów jest żelowa, dość rzadka ale absolutnie nie lejąca. Wystarczy odrobina by pokryć całą twarz.
Jeśli chodzi o męską wersję kremu producent zapewnia, że kosmetyk będzie nawilżał skórę i regulował wydzielanie sebum. Krem ma również ograniczać błyszczenie się skóry, powstawanie niedoskonałości i zaskórników. W dodatku wersja dla panów 20+ teoretycznie ma błyskawicznie się wchłaniać, nie obciążać skóry i matować na długi czas. Kosmetyk zawiera torf tołpa, ekstrakt z kory cynamonowca, cynk i glicerynę. Powiem szczerze, że krem stosowany był na problematycznej twarzy. Kiedyś trądzikowej, teraz usłanej zaskórnikami i bez żadnych wspomagaczy błyszczącej się niczym latarnia. Jak sprawdził się w przypadku mojego narzeczonego? Ano całkiem nieźle. Krem matował cerę niemal na cały dzień, nie przesuszając jej. Co ważne, bardzo szybko się wchłania, podejrzewam, że to dlatego, że jest dedykowany panom, którzy nie potrafią czekać na wchłonięcie się kremu. Jeśli chodzi o nawilżenie - nie zostało zauważone. Dużą zaletą jest to, że nie spowodował wysypu ropnych pryszczy. Jednak w kwestii zaskórników nie zrobił nic, ani w jedną ani w drugą stronę (czyli nie pomógł i nie zaszkodził). Mimo, że producent obiecuje ich ograniczenie, nic takiego nie miało miejsca. Zaskórniki jak były tak są. Mimo wszystko jest to całkiem niezły krem dla panów nie lubiących czekać, unikających lepkich mazideł i posiadających tłustą cerę. Nadmienię również, że u mojego brata też sprawdził się całkiem dobrze. Zdecydował się on na zakup tego kremu po naszej wizycie w domu rodziców i co ciekawe nie ja mu ten krem poleciłam, więc chyba faktycznie musi być niezły ;)

niedziela, 4 maja 2014

Zioła ze wschodu czyli Czarne Mydło Babuszki Agafii w natarciu :)

Jakiś czas temu, całkiem przypadkiem natknęłam się w sieci na tajemniczo brzmiący produkt o nazwie "Czarne Mydło Babuszki Agafii". Kosmetyk był zamknięty w dużym słoju, w dodatku wszystkie napisy na nim były w niezrozumiałym dla mnie języku. Po wstępnym rekonesansie i przeczytaniu, że zawiera 37 ziół, w tym dziegieć, który moja skóra wybitnie ukochała, postanowiłam je zakupić. Pierwsze opakowanie kupiłam w sklepie internetowym a drugie przywiózł ze sobą mój tata.
Mydło dostajemy w dużym, plastikowym słoiku, z estetycznymi, zielonkawymi naklejkami, który mieści w sobie 500ml. O dziwo okazało się, że to całkiem wygodne rozwiązanie i fajnie dozuje się w ten sposób produkt. Wszystkie napisy, które znajdują się na opakowaniu są w języku rosyjskim. 
Wewnątrz słoika znajduje się liść brzozy :) Ot, taki akcent dekoracyjny. Czarne mydło jednak wcale nie jest czarne tylko zielono - brązowe ;) Kosmetyk ma ciekawy, ziołowy zapach. Sama nie wiem, co przypomina mnie, ale jedna z osób, której pokazywałam to mydło orzekła, że czuje w nim konwalie ;) Pokochałam ten produkt właściwie od pierwszego użycia. Okazał się świetną odskocznią od mydła z Aleppo, w dodatku nie powoduje u mnie jakichkolwiek szkód (mimo, że na końcu składu znajduje się SLES). Kosmetyk nadaje się właściwie do wszystkiego. Świetnie się pieni, dobrze myje, pięknie pachnie i jest bardzo wydajny. Po około miesiącu użytkowania go we dwie osoby ubyło około 1/4 słoika.  Myłam nim ciało, dłonie a nawet włosy. Spodziewałam się, że po umyciu czupryny za łopatki, jeśli nie użyję odżywki zostanę z wielkim kołtunem na głowie. A właśnie, że nie! Włosy przy użyciu Tangle Teezer rozczesały się właściwie tak samo, jak zwykle, kiedy nie nałożę żadnej odżywki i umyję je normalnym szamponem. W dodatku fryzura przez całe 24 godziny była świeża, włosy pięknie błyszczały, były śliskie i miękkie w dotyku oraz ładnie się układały. 
I koniec konsystencja :) Ona zdziwiła mnie najbardziej, dlatego piszę o niej na samym końcu. Kosmetyk to zielonobrunatny glut. Mydło jest miękkie, ciągnące, właściwie sama nie wiem z czym je porównać. Mimo wszystko bardzo łatwo je dozować i fajnie się je nakłada :) Ogólnie rzecz biorąc, ja je polecam. Jest dobre do wszystkiego. Umyjemy się nim od stóp do głów z tysiąc razy, ja osobiście chyba tylko nie zmywałam nim makijażu i nie robiłam w nim prania ;)


piątek, 2 maja 2014

Ulubieńcy kwietnia :)

Kwiecień dobiegł końca więc przyszła pora na przedstawienie kosmetyków (i akcesoriów w sumie też ;)), których używałam najczęściej. Część rzeczy kupiłam w ostatnim czasie ale zapowiada się całkiem nieźle i z chęcią je stosowałam, a część odkopałam z czeluści mej szafki udającej toaletkę i zapałałam do nich miłością od nowa. Na początek przedstawiam kosmetyki kolorowe :)
Zestaw Sleek Brow Kit towarzyszy mi praktycznie każdego dnia. Mimo tego, że mam naturalnie ciemne brwi nie wyobrażam sobie nie podkreślić ich choćby odrobiną żelu lub cienia. Produkty z tej paletki stosuję oddzielnie, w zależności od humoru. Czasami podkreślam brwi żelem (po lewej) a czasem cieniem (po prawej). Na początku kwietnia wyciągnęłam też z szafki zapomniane perełki Kobo Mineral Make - up Pearls. Nie byłam zadowolona z efektu jaki dają podczas stosowania wyłącznie na kości policzkowe, jednak kiedy zastosowałam je na całą twarz okazało się, że świetnie się do tego nadają. Nie lubię pudrów matujących więc ten świetnie wpisuje się w moje potrzeby. Cera jest świetlista, wygładzona a drobinki, które teoretycznie perełki zawierają, po nałożeniu dużym, miękkim pędzlem stają się niewidoczne. Ostatnio mój ulubiony makijaż oczu ogranicza się tylko do nałożenia bazy, cielistego cienia, eyelinera i tuszu. Od jakiegoś czasu moim ulubionym pędzelkiem do nakładania cieni stał się Base Shadow Brush z zestawu Starter Set, firmy Real Techniques. Wszystkie inne całkowicie poszły w odstawkę ;) Z kolei na moich paznokciach najczęściej gościł Holographic Hero firmy Gosh. Słyszałam na jego temat wiele komplementów, to taki niepozorny szaraczek, który potrafi zalśnić w odpowiednim momencie, zwracając na siebie uwagę :) Teraz wiosną, gdy coraz częściej wychodzi słońce, wygląda bardzo fajnie.
W kwietniu moją łazienkę opanowały kosmetyki rosyjskie. Jeśli z tych czterech rzeczy miałabym wybrać jedną, którą pokochałam najbardziej byłoby to Czarne Mydło Babuszki Agafii. Właściwie mogę umyć się nim od stóp do głów i co najważniejsze, nie zauważyłam jakichkolwiek niekorzystnych zmian na mojej skórze! Pięknie pachnie, dobrze się pieni, jest wydajne. Testuję je jak mogę więc niebawem pojawi się jego recenzja :) W kategorii pielęgnacji twarzy najczęściej towarzyszyło mi serum Hydrain3 Hialuro firmy Dermedic. Kupiłam je na początku kwietnia i od tego czasu używam go codziennie, bardzo przypadło mi do gustu. Jeśli chodzi o demakijaż to zdecydowanym faworytem jest Płyn Micelarny 3w1 firmy Garnier. Był już przeze mnie wychwalany więc właściwie nie trzeba dodawać nic więcej ;) Jeśli chodzi o szampony do włosów w kwietniu moje serce skradł Ziołowy Szampon Dziegciowy Babuszki Agafii :) Znacie zapachy kosmetyków z dziegciem? Ja znam wiele... Zazwyczaj pachną, hmm... Oscypkami, asfaltem, smołą... Mam wiele ciekawych skojarzeń związanych z aromatem tego zielska ;) Tutaj otrzymujemy kosmetyk pachnący jak kosmetyk (czyli delikatnie, jakby mentolem) a nie jak coś do budowy dróg ;) Wiadomo, nie samym zapachem człowiek żyje ale przyjemniej używa się czegoś co pachnie a nie śmierdzi ;) Jednocześnie szampon spełnia swoje zadanie bardzo dobrze i nie powoduje u mnie szkód :) Znacie te kosmetyki? Co o nich myślicie? Postaram się aby niebawem pojawiły się ich osobne i dokładniejsze recenzje  :) Życzę miłego weekendu i mam nadzieję, że u Was pogoda jest ładniejsza :)